wtorek, 29 lipca 2014

Leszek - odcinek 14

Poprzedni odcinek


Leszek - odcinek 14

Nauka, zresztą tak samo jak do tej pory, pomimo zmiany szkoły i środowiska, szła Leszkowi bardzo dobrze.  Nie miał kłopotów, ale też nie ustrzegł się paru poważnych wpadek.  Właściwie przez pięć lat technikum takich poważnych wpadek Leszek zanotował trzy i nie wynikały one z braku umiejętności, czy braku wiedzy, ale wynikały z jego głupoty.  Pierwsza z tych wpadek miała miejsce już w trzecim miesiącu nauki w pierwszej klasie.  Pozostałe dotyczące języka rosyjskiego i technicznej eksploatacji kolei zdarzyły się w następnych klasach i o nich później.   Natomiast ta pierwsza była bardzo dotkliwa i to głównie za sprawą braku doświadczenia, a nawet, rzec można, braku elementarnego, zwyczajnego wyczucia lub raczej może z tego, iż do tej pory Leszek nigdy nie korzystał ze ściągawek i nie miał kompletnie żadnego doświadczenia w tej kwestii.

Ta wpadka miała miejsce zaraz na pierwszej klasówce z historii i to z historii starożytnej, którą Leszek już od lat uwielbiał.  Już od paru lat czytał różne książki wypożyczane z biblioteki, a dotyczące tego okresu.   Pani Łucja Jastrzębska ich nauczycielka historii, a raczej pani profesor jak zwykło się do niej zwracać, zapowiedziała sprawdzian z przerobionego materiału, gdyż kończyła już okres starożytności, a rozpocząć się miał okres początków polskiej państwowości. Leszek obserwując zachowania swoich kolegów zauważył, że praktycznie wszyscy przygotowali sobie niemałe ściągi, a i on nie chcąc być gorszym, ani się wyróżniać, zrobił to samo.   I chociaż przerabiany materiał znał znakomicie, a dodatkowo historia z tego okresu była prawie jego pasją to także przygotował sobie ściągi na wzór tych ściąg kolegów, czyli spisał na malutkiej karteczce, bardzo drobnym pismem, daty bitew, tytuły i nazwy oraz główne cechy różnych wydarzeń z tego okresu.   Tak jak i inni klasowi koledzy, których obserwował, ściągę schował pod kartką od klasówki.   Ponieważ nie miał kompletnie żadnych umiejętności w ściąganiu to zupełnie niepotrzebnie co chwilę zerkał na ściągę chcąc się upewnić, że dobrze pisze. A tak naprawdę czynił to zupełnie niepotrzebnie gdyż i tak wszystko miał w pamięci i doskonale znał odpowiedzi.  Niestety to jego nerwowe odwracanie kartki, te nieskoordynowane ruchy, które wykonywał bardzo nieudolnie, nie uszły uwadze pani profesor.   W pewnej chwili pani profesor podeszła do niego i zapytała:  - a co ty masz tam pod tą klasówką?  I Leszek wpadł na całego.  Pani zabrała ściągę, postawiła mu od razu pałę do dziennika i wyprosiła z klasy.  Na okres po wielkich staraniach Leszek otrzymał ocenę dostateczną na szynach, a na poprawę swojej reputacji u pani Łucji Jastrzębskiej, która w przyszłości miała znacząco zaważyć na dalszych losach Leszka, musiał długo pracować.

Pani profesor tak sobie go zapamiętała, że zawsze zadawała mu najtrudniejsze pytania i pomimo dobrych odpowiedzi dostawał, jak to mówiła, słabą trójkę.   Wreszcie dopiero w połowie drugiej klasy, gdy Leszek popisał się na kolejnej klasówce znajomością zasad "trójpolówki" i innych cech staropolskiej gospodarki, pani profesor doceniła go dając mu piątkę z owej klasówki i od tego czasu Leszek został jej pupilem na co zresztą starał się ze wszystkich sił zasługiwać, gdyż historia zawsze była jego konikiem i bardzo ten przedmiot lubił  Jednak nie przyszło mu to łatwo, kosztowało go to wiele wysiłku, wiele starań i wiele nerwów.

Pierwszy rok nauki w technikum to także ogromna fascynacja Leszka niektórymi klasowymi kolegami.  W jego powiatowym mieście wszyscy koledzy byli podobni i chociaż Leszek, czy Zenek, albo Janusz także imponowali Leszkowi to jednak było to w znacznie mniejszym stopniu niż to z czym zetknął się w dużym mieście, w jego szkole i w jego nowej klasie.  I tak na przykład zaimponował mu jeden z jego klasowych kolegów - Stefan, który już w pierwszej klasie rozwiązywał zadania matematyczne na poziomie klasy czwartej i piątej.  Często w ten sposób pomagał swoim starszym kolegom, szczególnie tym z którymi mieszkał w internacie szkolnym.  A w ogóle Stefan był niepozornej postury i o przeciętnym wyglądzie, a pisał jak kura pazurem, zaś łeb miał jak się to mówiło jak sześć na dziewięć. Później został uniwersyteckim matematykiem.  Drugi z kolegów - Roman, blondyn o szczupłej i proporcjonalnej budowie ciała, trenował lekkoatletykę na Zawiszy, a ten klub w dziedzinie lekkoatletycznej przez całe dziesięciolecia był najlepszy w Polsce.  Do Romana, jego klasowego kolegi, należą nigdy nie pobite, rekordy szkoły na sto dziesięć metrów przez płotki (17,5 sek.), na dwieście metrów (27,8 sek.) i w trójskoku (13,87 m.).   Roman, jako junior, wyjeżdżał na różne zawody sportowe krajowe i zagraniczne i potem czasami opowiadał o tym tak odległym dla Leszka tamtych czasów, świecie.  Opowiadał o swoich startach, przeżyciach, o życiu w Holandii, czy Francji co dla Leszka było wówczas kompletną abstrakcją.  Trzeci i czwarty kolega, czyli Leszek i Marek byli prawdziwymi szkolnymi Don Juanami.  Leszek postawny chłopak o twarzy aniołka i bujnych kręconych blond włosach zaś Marek wysoki w typie południowca z ciemną bujną czupryną, byli prawdziwymi szkolnymi przystojniakami za którymi oglądały się nawet koleżanki ze starszych klas. A oni skwapliwie korzystali z tych darów natury popartych dużą dozą pewnością siebie i już sporym, jak na piętnastolatków, doświadczeniem w tej dziedzinie.  To także dla Leszka była ogromna nowość.  Wiedli oni prym wśród podrywaczy i byli specjalistami od prywatek, zabaw szkolnych, koleżeńskich spotkań z płcią przeciwną oraz innych tego typu zachowań.  Jednak szczególną uwagę zwrócił Leszek na Grzegorza.  Był to jak wówczas mówiono, chłopak żywy jak srebro, miłośnik poezji, teatru, piłki nożnej i cymbergaja. Grzegorz był powszechnie lubiany i każdemu klasowemu koledze, w tym i Leszkowi, zależało zawsze na dobrym kumplowaniu się z nim, na jego opinii i na braniu udziału we wszystkim co czynił w klasie, w czasie lekcji, na przerwach i po lekcjach. Dopiero w czwartej klasie Leszek i Grzegorz zostali przyjaciółmi, a wcześniej rywalizowali ze sobą, chociaż prawie zawsze tą rywalizację o dusze kolegów wygrywał Grzegorz. Jednak tak naprawdę to najlepsze relacje łączyły Leszka z Irkiem i to dzięki Irkowi wszedł w świat jakiego do tej pory zupełnie nie znał, ale o tym także później.

Najpierw trzeba napisać przynajmniej parę zdań o najważniejszej osobie dla wszystkich uczniów jego klasy czyli o ich wychowawcy Antonim Szydłowskim.   Ten pochodzący z przedwojennego wschodu Polski wspaniały człowiek był jakby ich drugim wspólnym dla wszystkich, ojcem.   I co prawda tylko ojcem szkolnym, ale rady których udzielał, powiedzonka i przysłowia, których używał i cały jego sposób bycia na pewno na wielu klasowych kolegach Leszka, wywarły ogromny wpływ, odcisnęły się na nich i pozostały jako swoiste aksjomaty na całe przyszłe życie.  Był to miły starszy pan o ujmującym uśmiechu, miłej powierzchowności i dużej kulturze osobistej. I chociaż czasami ponosiły go nerwy bo jak miały nie ponosić wobec takiej zgrai młodzieńców pełnych energii i różnych pomysłów, pomysłów czasami głupich, a czasami prymitywnych lub śmiesznych, to jednak zawsze potrafił opanować ten uczniowski żywioł i to w sposób, nawet w nerwach, grzeczny oraz kulturalny.  Zdarzył się co prawda jeden wyjątek w tym opanowaniu i to wyjątek z udziałem Leszka, lecz dotyczył on spraw pryncypialnych i spokojnie można przejść nad tym do porządku dziennego. Pan Antoni od samego początku ich nauki starał się wiedzieć jak najwięcej o swoich wychowankach, pomagał im, pouczał, rozmawiał z rodzicami, wzywał do siebie i kazał chodzić do innych nauczycieli z przeprosinami jeżeli któryś z jego podopiecznych coś nabroił lub się źle zachował. Często także bronił i tłumaczył ich przed gniewem i naganami oraz skargami nauczycieli innych przedmiotów. Pocieszał tych którym nauka nie szła i pomagał im organizując pomoc koleżeńską, albo prosząc swoje koleżanki i kolegów nauczycieli o kolejne szanse dla nich. Nie miał on twardej ręki, ani sztywnych obyczajów i typowych zachowań jak wielu innych nauczycieli, ale miał zasady moralne i tymi się kierował. Był prawdziwym wychowawcą, a chociaż wydawać się mogło, że nie potrafił zapanować nad swoimi podwładnymi to na pewno robił to świadomie dając im możliwość rozładowania się, wyszumienia, wygadania, a potem i tak przeprowadzał to co zamierzał.  Pan Antoni uczył ich wychowania fizycznego, czyli tak zwanego wf, a także prowadził pozalekcyjne zajęcia sportowe. Był prawdziwym wychowawcą i nawet dzisiaj, czasami wspominając tą wspaniałą postać, Leszkowi robi się miękko na sercu.

Drugą równie kulturalną, ale o wiele spokojniejszą, prawie flegmatyczną osobą pośród Leszka pierwszych nauczycieli w technikum był pan Tadeusz Błoński.  W pierwszej klasie uczył ich materiałoznawstwa, a w drugiej i trzeciej geodezji.  Trochę więcej o nim później.  Następnym wartym upamiętnienia był nauczyciel chemii pan Czesław Bukowski.  Był stosunkowo młodym nauczycielem i stosował nietypowe jak na tak konserwatywną szkołę metody nauczania, a także nietypowy był sposób podejścia do uczniów oraz ich traktowania i to z punktu widzenia uczniów, sposób bardzo pozytywny, sympatyczny, bezpośredni i cechujący się dużym luzem oraz sporą tolerancją.  Jego stwierdzenia: - "panowie co z wami" czy "ojcowie kończymy dyskusje i zabieramy się do doświadczeń" na lata pozostały ich ulubionymi powiedzonkami.

Nie sposób nie wspomnieć o jednej z najbarwniejszych postaci w historii szkoły czyli o pani profesor Marii Czarlińskiej powszechnie zwanej Pelą.  Ta przedwojenna nauczycielka miała twarde zasady moralne, naukowe i wychowawcze.  Wszystko musiało być u niej na swoim miejscu i w odpowiedniej porze oraz stosownej formie.  Inny był zeszyt do lektur, inny do ortografii i jeszcze inny do zapisywania tematów i treści lekcji, a inny do prac domowych i jeszcze inny do klasówek  Biada temu co nie miał tych zeszytów lub czasami coś pomylił.  Srogość pani profesor nie miała granic, a jej zdaniem większość uczniów i tak zasługiwała tylko na stopień kolejowy (trzy na szynach) zaś maksymalną oceną jaką mógł otrzymać uczeń był stopień dobry.  Na pięć umiała tylko pani profesor. Ale to dzięki tej wspaniałej bezkompromisowej osobie, dzięki jej uporowi i konsekwencji Leszek do dzisiaj mówi zawsze "proszę pani", a nie "proszę panią", pisze "na pewno" osobno, a "naprawdę" razem, wie, że nic się nie rozchodzi, a jedynie może o coś chodzić, wie, że nie można mówić, że czegoś nie idzie zrobić, ale należy mówić, że nie można tego zrobić.   Takich przykładów można wymieniać setki, a może i więcej.  I te przykłady nie były jakoś szczególnie tłumaczone, lecz zawsze ich zapamiętanie łączyło się z jakimś wydarzeniem, celną uwagą, swoistą ironią lub przytykiem, albo też rezultatem sprawdzianu, klasówki czy oceną pracy domowej.   Przykładem może być to jak Leszek nauczył się, iż nie mówi się "nie idzie".   Pani profesor zwróciła się do Leszka prosząc go, aby otworzył okno, na co Leszek odpowiedział, że nie idzie otworzyć okna.  A na to pani profesor:  - i ty dostałeś u mnie czwórkę na okres?  To jest niewiarygodne, w tym okresie na pewno tak nie będzie.  I Leszek dostał tróję na okres co było dla niego ogromną porażką.  I jak miał nie zapamiętać w jaki sposób należy mówić?





Po dziesięciu latach od ukończenia szkoły.

W środku wychowawca - Antoni Szydłowski.

Powyżej od lewej: autor bloga i  Stefan, a poniżej od lewej: Grzegorz i Adam - klasowy wójt. 


                                 Następny odcinek

sobota, 26 lipca 2014

Prawdziwa integracja - festyn rodzinny w Jarużynie koło Bydgoszczy.


Wspaniała orkiestra szkocka z miasta Perth.

Organizatorzy - pani sołtys i pan radny z Jarużyna

Grają bydgoskie "Cynamony"


Konkurs o tematyce sołeckiej w którym wszyscy otrzymali te same nagrody czyli ekspres do kawy.
(Ekspres Bydgoski i paczka dobrej kawy)


Zdjęcia wykonano w Jarużynie w dniu 26.07.2014 

piątek, 25 lipca 2014

Szkolne wspomnienia - 7



Technikum Mechaniczne w Bydgoszczy - przygotowania do pochodu 1-Majowego w roku 1965

Z lewej Norbert  Krawczyk.


Zdjęcie udostępnił pan Norbert Krawczyk



Poprzedni post z tego cyklu.


środa, 23 lipca 2014

Warto przeczytać - 18


Honoriusz Balzac - "Stracone złudzenia"

"Stracone złudzenia" to w zasadzie trzy oddzielne powieści, ale ściśle ze sobą powiązane.
Te powieści to:

"Dwaj poeci"

"Wielki człowiek z prowincji w Paryżu"

"Cierpienia wynalazcy"


Ten cykl trzech powieści wchodzi w skład wielkiego cyklu po tytułem "Komedia ludzka"  i obok powieści "Blaski i nędze życia kurtyzany", a przede wszystkim "Ojca Goriot", od którego wszystko się zaczyna, jest chyba najbardziej popularną powieścią z ogromnego dzieła jakim jest "Komedia ludzka".

Przytoczę za Wikipedią:

Komedia Ludzka (oryg. fr. La Comédie Humaine) – cykl powieści i opowiadań francuskiego pisarza Honoriusza Balzaka składający się z ponad 130 utworów, w których wielokrotnie pojawiają się te same postacie, a jest ich ponad 2000.
Balzac potraktował człowieka jako gatunek przyrodniczy i rozpatruje jego odmiany występujące w różnych środowiskach. Bazą danych Balzaka były luźne notatki (wszystko pisał odręcznie), ustawiczne przenoszone z miejsca pobytu do innego.

Siłą napędową jego postaci jest dążenie do kariery i zdobycie pieniędzy. Sprawy finansowe znał z własnego doświadczenia, opisy operacji kredytowych (weksle, długi,wierzyciele, egzekucje) mogą służyć jako przykłady podręcznikowe z ekonomii.
Mało który pisarz poświęcił tyle miejsca w swych dziełach pieniądzowi, ponieważ to pieniędzmi jest wyłożona droga do sukcesu, władzy i luksusu.
Obok pieniądza najważniejszym tematem jest miłość, Balzac zgłębił duszę (psychikę) kobiety, jak mało który pisarz. Po pierwszych sukcesach literackich Balzac prowadził bujne życie towarzyskie, był ulubieńcem pań z towarzystwa, które nie szczędziły mu swych wdzięków. On za to chcąc zaimponować swym kochankom, wydawał więcej niż zarabiał, przez co tonął w długach, ratował się biorąc zaliczki na powieści, których jeszcze nie napisał.  - koniec cytatu

Nie pokuszę się o ocenę nawet małej cząstki tego chyba największego dzieła w historii literatury światowej jakim jest "Komedia ludzka", której "Stracone złudzenia"  są moim zdaniem najbardziej wyrazistą częścią tego co ten wielki pisarz chciał nam przekazać.  

Natomiast napiszę to co dla mnie było najważniejszym wnioskiem po przeczytaniu obu powieści czyli "Stracone złudzenia" (trzy powieści) i "Blaski i nędze życia kurtyzany" ( cztery powieści).   

Otóż tym wnioskiem jest:

W ŻYCIU ZAWSZE ZWYCIĘŻA ZŁO, A NIE DOBRO.   ZŁO DOMINUJE.  ZŁO, A SZCZEGÓLNIE CHCIWOŚĆ JEST GŁÓWNYM MOTOREM LUDZKICH DZIAŁAŃ.

Przeczytać te lub inne powieści Honoriusza Balzaca naprawdę warto.  Realizm, wiedza, obyczaje, mowa, stroje, liczne szczegóły dotyczące wszelakich stron życia pierwszej połowy XIX wieku, a przede wszystkim skomplikowane, ciekawe i najczęściej zaskakujące losy bohaterów tych powieści czynią z nich ucztę dla czytających, ale dla czytających uważnie i z pełnym zaangażowaniem.


Poprzedni post z tego cyklu.


poniedziałek, 21 lipca 2014

Odrobina najnowszej historii Bydgoszczy - 45


Plac Teatralny - późna jesień 1953 roku.

Zdjęcie udostępnił pan Norbert Krawczyk.

Fotografię wykonała Spółdzielnia Pr. Fotogr. Fot.  Stanisław Krawczyk Bydgoszcz




Poprzedni post z tego cyklu.


niedziela, 13 lipca 2014

Leszek - odcinek 13


Poprzedni odcinek.



Leszek - odcinek 13

Pierwsze miesiące w technikum były dla Leszka, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli, istnym festiwalem nowości. Nowe było wszystko.  Przede wszystkim nowe było dla niego środowisko dużego miasta, a patrząc bliżej to nowi byli wszyscy szkolni koledzy.   Koledzy ponieważ Leszek trafił do męskiej klasy, która liczyła sobie trzydziestu siedmiu uczniów.

Ogromnie zaskakująca była dla niego anonimowość życia w mieście.  Gdy szedł ulicą nikt do niego nie zagadnął, nikogo nie znał, aby mu się ukłonić lub zamienić z nim parę zdań.  W sklepie, na poczcie, w tramwaju czy na dworcu było tak samo.  A przecież dotąd było zupełnie inaczej.  Ta anonimowość i ogromna tęsknota za domem, a szczególnie za mamą to były uczucia, których do tej pory nie doświadczył.

Nowi i zupełnie inni byli jego nauczyciele, a także ich sposoby nauczania, nawyki, mowa i mocno zarysowane ich zwyczaje oraz stosunek do uczniów.  Do tego dochodziła praktyka.  W pierwszej klasie chodzili w każdy czwartek na osiem godzin na praktykę robotniczą do Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego, mieszczących się tuż obok dworca PKP Bydgoszcz Główna.  Już samo wejście do zakładów czyli przejście długim i wąskim tunelem dla pieszych i to po okazaniu specjalnej przepustki było jakby wejściem do innego świata.  Świata wielkiego zakładu przemysłowego o którym Leszek wiedział, że takie są, ale do tej pory, nigdy nie był nawet w ich pobliżu.  Te praktyki były, jak dla Leszka, szokowym przejściem i czymś czego nie lubił, a nawet się tego bał.   I chociaż w trakcie ostatnich wakacji po ukończeniu szkoły podstawowej pracował przez półtora miesiąca w zakładzie przerobu trzciny i wikliny w Łęgowie to jednak rzeczywistość, którą poznał w tym zakładzie naprawy taboru kolejowego, wręcz go przeraziła.

Warto jednak napisać parę zdań o wcześniejszych wakacyjnych pracach Leszka.  Najpierw po ukończeniu siódmej klasy pracował ze siostrami i kolegą Grzegorzem przy pieleniu leśnych szkółek.  Praca była ciężka, godzinami machali sierpem, który trzeba było co kilkadziesiąt minut ostrzyć na osełce, a w tym czasie słońce niemiłosiernie przypiekało, albo moczył ich deszcz.   Zaś na koniec całego miesiąca pracy gajowy oszukał ich co do ilości przepracowanych godzin i dostali tylko połowę tego co zarobili.  Ale i tak, chociaż marne, były to ich pierwsze samodzielnie zarobione w życiu pieniądze nie licząc tych przypadków Leszka opisanych powyżej.  Jednak one były czymś innym niż normalną pracą.  Potem, po ósmej klasie, potrzebując pieniędzy na szkolne potrzeby, Leszek postanowił z tym samym kolegą Grzegorzem, jego rówieśnikiem, mieszkającym po sąsiedzku, zatrudnić się do korowania wikliny i do ścinania oraz ustawiania w ogromne stogi trzciny rosnącej na podmokłych terenach przyległych do jeziora w Łęgowie. W jakiś czas, zazwyczaj co tydzień, jeszcze trzeba było te wielkie stogi przestawiać, aby trzcina lepiej schła.  Dla dwóch, jeszcze wówczas czternastolatków, była to ciężka i wyczerpująca praca, ale po paru dniach zwątpienia zaczęli dawać sobie radę.   Do tej pracy jeździli po dziesięć kilometrów w jedną stronę rowerami.    Znacznie przyjemniejsze było korowanie wikliny.  Długą gałązkę wikliny wkładało się pomiędzy metalowe stożkowe widełki i ciągnęło się z całych sił, a wtedy w ręce pozostawała biała, mokrawa, gałązka okorowanej wikliny.   Te gałązki wiązało się sznurkiem w duże pęczki i na koniec zmiany wiozło się te pęczki taczką na wagę bo zapłata była za kilogram okorowanej wikliny.  I tutaj znowu wagowy próbował ich oszukiwać, ale Leszek i Grzegorz nauczeni doświadczeniem leśnej pracy, tym razem się nie dawali i zawsze żądali od wagowego karteczek z pieczątką i ilością ważonej wikliny.   W tej pracy, a szczególnie przy owej wiklinie, zarobili całkiem nieźle.   Leszek za półtora miesiąca pracy dostał tysiąc siedemset złotych to było porównywalne z miesięczną pensją jego mamy.   Kupił sobie spodnie, dwie koszule, przybory szkolne, a resztę pozostawił na wrzesień.  Z tą pracą wiąże się jedno z najgorszych przeżyć jego młodzieńczego życia.   Po otrzymaniu wypłaty dwaj koledzy postanowili to uczcić i poszli do wiejskiego sklepu w Łęgowie gdzie nabyli butelkę popularnego wina owocowego tak zwanego pisanego patykiem.  Wypili tylko około połowę butelki bo im to nie smakowało.   Wrócili pod sklep, resztę oddali miejscowemu miłośnikowi tego trunku, a sami nabyli pół litra Ratafii Pomarańczowej bo była to jedyna kolorowa wódka w sklepie, a czystej bali się pić. Usiedli sobie w pięknym zacienionym miejscu z rozległą panoramą, nad brzegiem jeziora i prowadząc wartką rozmowę, głównie dotyczącą ich przyszłości, napoczęli ową Ratafię wlewając sobie po sporej porcji do metalowych kubków jakie wozili z sobą bo służyły im one do picia codziennej zbożowej kawy serwowanej darmowo przez zakład pracy, w którym właśnie skończyli swoją "karierę".   Piło się ten pomarańczowy, słodki trunek o mocy czterdziestu procent, wspaniale.  Rozmawiało się natomiast coraz bardziej ciekawie, a różne tematy w trakcie postępu picia, coraz bardziej same cisnęły się na usta.  I gdy, po jakiś dwóch godzinach owej biesiady w butelce pokazało się dno to zdecydowali, że mają dość i pojadą do domu, a dalsze świętowanie przełożą na jutro.  Tutaj jednak zrodziła się podstawowa trudność, otóż nie mogli wstać na nogi i normalnie chodzić.  Co próbowali to robić to się przewracali.   Ich świadomość stawała się coraz bardziej rozmyta, aż w końcu posnęli w tym miejscu, gdzie pili i tylko co jakiś czas jeden z nich się budził i jak to się mówi "jechał przez Kielce do Rygi".   Gdy w końcu jako tako doszli do siebie był już późny wieczór.  Próbowali wsiąść na rowery i pojechać wreszcie do swoich domów, ale to okazało się zbyt trudne i musieli  trzymając się tych rowerów, przebyć dziesięć kilometrów wężykiem wzdłuż szosy i ulic miasta.   Na szczęście wówczas ruch na drogach był znikomy i te brzydkie rowery, które nie chcąc ich słuchać czasami zaprowadzały ich na środek jezdni, nie doprowadziły do żadnej tragedii . Co się działo w domu to lepiej tego nie opisywać.  Jednak Leszek przez trzy dni był totalnie chory.  Głowa bolała go okropnie, nie mógł nic robić, a nawet nie mógł normalnie myśleć, co chwilę wymiotował, chociaż nie było już czym i w ogóle myślał, że nadszedł jego koniec, a do tego musiał słuchać wszystkich uwag, połajań, wskazówek i pretensji.   Od tego czasu Leszek nie wziął już do ust pomarańczowej Ratafii, ani też nigdy już się nie upił do takiego stanu jak wówczas nad tym jeziorem.

Wróćmy jednak do początków Leszka nauki w technikum. Podczas tej praktyki wykonywali normalne prace takie same jak inni robotnicy, lecz pod nadzorem doświadczonych mistrzów, z których każdy jeden był swoistym oryginałem.  Najbardziej Leszek zapamiętał pana Zenona, który zwykł mówić do nich, aby na wszystko uważali bo jedna sekunda i palca niet.  Albo też u niego woda podgrzewała się do sto celsujszów, a zamiast sześćset to z upodobaniem mówił szechset.  Tak w tym zakładzie, gdzie musieli wykonywać ciężkie prace fizyczne, a przecież mieli tylko po piętnaście lat, ich  przewodnikami i nauczycielami byli prawdziwi, często jeszcze przedwojenni robotnicy.  Byli oni autentycznymi  fachowcami, a przy tym dobrymi i  sympatycznymi ludźmi.  Cały rok był podzielony na cztery specjalności.   Klasa była podzielona na cztery części i każda z nich miała praktykę na jednym z czterech wydziałów.  Grupa Leszka miała najpierw stolarnię, później kuźnię, następnie obrabiarki, a na koniec ślusarnię.  Ta ślusarnia to dla Leszka było największe utrapienie, gdyż całymi godzinami trzeba było różnymi pilnikami i gładzikami piłować wodzidła metalowe do klocków hamulcowych przy wagonach, a musiały być one wykonane bardzo starannie, gdyż od nich zależało bezpieczeństwo jazdy i każdy taki element był dokładnie sprawdzany przez ślusarskiego mistrza za pomocą suwmiarki.  Leszka klocki nie były najlepsze, najlepsze piłował Stefan, który później zrobił sporą karierę na kolei, ale jakoś i ten element Leszek zaliczył.

Leszek nie lubił tych warsztatów.  Przerażała go nieustanna powtarzalność wszystkich czynności, atmosfera skażona dymem, smarami i hałasem oraz jedzenie w zakładowej stołówce, do której poszedł tylko kilka razy, a potem unikał jej jak przysłowiowego ognia.  Zamiast wydawać parę złotych na obiadowe danie w tym przybytku, to Leszek wolał sobie kupić dwie amerykanki, albo drożdżówki w piekarni na rogu Kaszubskiej i Bocianowa lub nawet parę czekoladowych kostek w sklepie Wawela mieszczącego się w piętrowym domu na rogu ulic Śniadeckich i 1-Maja (już dawno tego domu nie ma).  A czasami jak zaoszczędził parę złotych to szedł do restauracji Gromada (na rogu Pomorskiej i Cieszkowskiego) na flaki, bigos lub nawet schabowego.  Siedział wówczas w kącie sali zwanym pomieszczeniem dla niepalących (cztery stoliki), a przy sąsiednich stolikach wszyscy kurzyli bez opamiętania. Natomiast, gdy zaoszczędził jeszcze więcej to szedł na rumsztyk z pieczarkami, albo sznycel wiedeński z jajkiem sadzonym do wspomnianej już restauracji SIM (róg Alei 1- Maja i Słowackiego - wejście od Alei). Niestety, z uwagi na więcej niż skromne fundusze, którymi dysponował, te szaleństwa zdarzały mu się raz, a najwyżej dwa razy w tygodniu.  W pozostałe dni dojadał wieczorem chleb ze smalcem ze skwarkami, którego co tydzień wielki słoik przywoził z domu.

I tak codziennie oprócz wspomnianych czwartków Leszek szedł ulicą Bocianowo, Pomorską, Cieszkowskiego, przecinał Aleje 1-Maja pomiędzy radiem i SIM-em, a potem Słowackiego do parku Kochanowskiego za który była jego szkoła.  Czasami chodzili z Irkiem innymi ulicami, ale najczęściej przez cały pierwszy rok nauki taka była ich trasa do szkoły.   Do warsztatów mieli znacznie bliżej bo szli tylko ulicą Bocianowo do końca, skręcali w prawo w ulicę Sowińskiego, a potem tylko kawałek ulicą Zygmunta Augusta i już dochodzili do budki strażnika, gdzie przed wejściem do wspomnianego klaustrofobicznego tunelu, musieli pokazywać swoje przepustki.


Następny odcinek.

piątek, 11 lipca 2014

Buraki.


Ciekawe kiedy znikną "plantacje" takich buraków, a pozostaną tylko pojedyncze osobniki?

Zdjęcie wykonano 04.07.2014 roku w pod-bydgoskim lesie. 

niedziela, 6 lipca 2014

Wreszcie maleńki ułamek prawdy w Gazecie Wyborczej, niestety bez możliwości komentowania.

Polak cztery razy biedniejszy niż Grek i aż 20 razy niż Szwajcar


06.07.2014 , aktualizacja: 06.07.2014 14:45



Przeciętny Polak jest cztery razy biedniejszy niż przeciętny Grek. Jednak naprawdę biednie wypadamy na tle Szwajcarów. Nasze majątki są bowiem średnio 20 razy mniejsze niż majątki obywateli tego alpejskiego kraju - wynika z raportu Global Wealth Databook 2013.
Raport został przygotowany przez Credit Suisse. Majątek jest w nim definiowany jako wartość aktywów finansowych i niefinansowych (przede wszystkim domów, mieszkań i ziemi), pomniejszonych o długi.

Według raportu w 2013 r. wartość majątku przeciętnego Polaka to 20,8 tys. dolarów. To ponad cztery razy mniej niż majątek przeciętnego Greka (83,4 tys. dolarów), którego kraj od kilku lat boryka się z głębokim kryzysem gospodarczym. Jednak naprawdę blado wypadamy na tle najmajętniejszych Europejczyków - Szwajcarów; w tym alpejskim kraju jedna osoba zgromadziła przeciętnie majątek o wartości 407,2 tys. dolarów.

"Opinia publiczna (w Polsce) chyba nie zdaje sobie sprawy z tych różnic. Biorąc pod uwagę strumień dochodów, czyli to, ile kto zarabia, nie uwzględniamy bogactwa zgromadzonego przez poprzednie pokolenia. Warto, by Polacy zadawali sobie z tego sprawę, bo o naszym standardzie życie świadczy nie tylko to, ile produkujemy i ile zarabiamy, ale również zgromadzone bogactwo. (...) Postrzegamy Greków jako biedaków, ale tak nie jest" - powiedział Jeremi Mordasewicz z Konfederacji Lewiatan.

Lepsze perspektywy Polski niż Grecji

Ekspert podkreśla jednak, że choć Grek jest bogatszy od Polaka, to prawie już dogoniliśmy ten śródziemnomorski kraj, jeśli chodzi o dochód na mieszkańca. "Zakumulować takie bogactwo jak Grecy będzie nam jednak trudno. To nie jest sprawa na jedno pokolenie, lecz co najmniej cztery pokolenia. Nasze perspektywy na najbliższe lata są jednak lepsze niż Grecji" - powiedział. Mordasewicz podkreśla, że majątek pomnaża się poprzez wyższe tempo rozwoju gospodarczego, ale co równie istotne, także poprzez oszczędności. Tych jest jednak mniej, bo Polska cały czas musi wydawać środki na rozwój infrastruktury, w przeciwieństwie do np. Niemiec i Wielkiej Brytanii, gdzie ta infrastruktura jest już rozwinięta. W tej sytuacji mniej jest na bieżąca konsumpcję, oszczędności i - jak mówi Mordasewicz - tak będzie jeszcze przez długi czas.

"Jeśli chcemy być w przyszłości krajem bogatym, to musimy zwiększy poziom oszczędności. Niestety, oszczędzanie nie jest naszą silną cechą narodową. Więcej konsumujemy, mniej oszczędzamy. Nie zdajemy sobie z tego sprawy, ale jesteśmy zachłyśnięci konsumpcją. Ta skłonność do oszczędzania w Polsce nie wzrasta" - zaznaczył.

Czesi znacznie bogatsi od nas

Według raportu Credit Suisse, w znacznie gorszej sytuacji od Polaków w Europie, jeśli chodzi o majątek, są Bułgarzy (13,6 tys. dol. majątku na osobę) i Rumunii (11,1 tys.). Nieco biedniejsi są Litwini (18,6 tys.) i Łotysze (19,6 tys.). Nieco bogatsi: Słowacy (21,5 tys. dolarów), Węgrzy (22,6 tys. dolarów) i Chorwaci (21,1 tys. dolarów). Tymczasem znacznie bogatsi w regionie są Czesi (36,2 tys. dolarów).

Mordasewicz podkreśla, że Czechy zawsze były bogatsze od Polski. Jak wyjaśnia, po pierwsze, dlatego że przed wiekami król Czech był cesarzem niemieckim. "Po drugie, w cesarstwie habsburskim Czechy były najbogatszą prowincją, bogatszą nawet od Austrii. Przed II wojną światową, kiedy Niemcy wkraczali do Czech w 1938 r. ten kraj był na poziomie rozwoju Belgii. Do tego 70 proc. mieszkańców Czech mieszkało w miastach, a 30 proc. na wsi. W Polsce było tymczasem odwrotnie. Polska była krajem zacofanym, bo wszędzie wzrost zapewniał przemysł, a nie rolnictwo" - powiedział. Czechy - jak mówi - są dobrym przykładem na to, że zazwyczaj bogactwa nie zdobywa się w ciągu 1-2 pokoleń, ale gromadzi się je przez kilka wieków.

Co ciekawe, z raportu wynika, ze PKB kraju na osobę nie zawsze pokrywa się z wartością majątku na osobę. Przykładowo: PKB per capita Niemiec jest wyższe niż Francji, jednak to przeciętny Francuz zgromadził większy majątek (224 tys. dolarów) niż przeciętny Niemiec (156 tys. dolarów). Tutaj wyjaśnieniem jest również długoletnie gromadzenie majątku.

"We Francji od dawna wzrost gospodarczy jest praktycznie zerowy. Kraj nie zwiększa poziomu PKB na mieszkańca, bo gospodarka jest m.in. obciążana ogromnymi wydatkami socjalnymi. Jednocześnie jednak jest to gospodarka, która zgromadziła ogromne bogactwo przez wieki. Tymczasem Niemcy jeszcze w XIX wieku były zapóźnione wobec Francji i Wielkiej Brytanii. Goniły te kraje. To dlatego że nie wzięły udziału w pierwszej rewolucji przemysłowej w XVIII wieku" - zaznaczył ekspert.

Ogromne rozbieżności

Raport pokazuje ogromne rozbieżności, jeśli chodzi o majątek zgromadzony w poszczególnych państwach świata. Obok Szwajcarów na liście najbogatszych kolejne miejsca zajmują Australijczycy (301,7 tys. dolarów na osobę), Norwegowie (285,8 tys. dolarów) i obywatele Luksemburga (241,6 tys. dolarów). Tymczasem majątek przeciętnego mieszkańca afrykańskiego państwa Malawi w ubiegłym roku wynosił 90 dolarów, Burundi - 153 dolary, Demokratycznej Republiki Konga - 139 dolarów, a Etiopii - 192 dolary.

Może się wydać zaskakujące, że raport CS nie zawiera informacji o krajach, których obywatele uchodzą w Europie za najzamożniejszych czy też o państwach - rajach podatkowych. Autorzy raportu nie dysponowali bowiem danymi z takich miejsc jak Monako, Liechtenstein, Antyle Holenderskie, Kajmany czy wyspa Man.

Credit Suisse to międzynarodowa grupa finansową z główną siedzibą w Zurychu, w Szwajcarii.



A dlaczego nie postąpimy chociażby tak jak Węgrzy lub Rumunii?

Węgierski parlament pracuje nad ustawą, która ograniczy wysokość marży, jaką banki osiągają na sprzedaży walut klientom spłacającym kredyty w walutach zagranicznych. Erste zakładał, że zostanie ona uchwalona nawet jeszcze w tym tygodniu. Jeżeli tak się stanie, to bardzo mocno uderzy to w węgierską filię austriackiego banku. Erste był jednym z najbardziej aktywnych graczy na rynku kredytów hipotecznych denominowanych przede wszystkim do franka szwajcarskiego.

W Rumunii natomiast tamtejszy bank centralny zamierza podnieść wymagania kapitałowe wobec działających tam banków komercyjnych. Z powodu znacznej liczby niespłacanych kredytów trwa właśnie zalecony przez Europejski Bank Centralny przegląd ich kondycji. Erste nie wyklucza, że jego rumuńska filia będzie musiała być dokapitalizowana.

 http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,16273068,Orban_tnie_marze_bankowe_i_wpedza_w_klopoty____Austriakow.html#ixzz36j3dYNUr


Niestety możliwość komentowania, nie po raz pierwszy, (na przykład wczoraj pod artykułem o panu Sienkiewiczu było tak samo) została zablokowana (nie można się zalogować).  Dlatego też mój komentarz do tego artykułu zamieszczam na moim blogu:


Ale za to benzyna u nas tańsza o 10%.  Taki jest ogromny sukces Polaków w UE.  My ich gonimy, a oni jeszcze szybciej nam uciekają i to uciekają bogacąc się między innymi na nas. Na naszej głupocie, naszym przekupstwie i braku prawdziwych reform jak np. podatek obrotowy zamiast CIT. 
Szkoda GW, że nie pokusicie się na realne i uczciwe porównanie przeciętnych zarobków i ich siły nabywczej.


A poniżej parę innych komentarzy pod tym artykułem:







  • misiaszm
    godzinę temu
    Oceniono 41 razy 27

    Na ośmiorniczki naszym "Panom" wystarczy




  • kloceklego
    pół godziny temu
    Oceniono 34 razy 26

    "Polak cztery razy biedniejszy niż Grek i aż 20 razy niż Szwajcar"

    nie wierzę. przecież cały czas piszecie, że jest zajebiście. niedługo te 2 miliony emigrantów wrócą z zagranicy, żeby korzystać ze wszystkich dobrodziejstw państwa polskiego







  • qatroscc
    godzinę temu
    Oceniono 31 razy 19

    po taśmach coś pękło w GW, pisze prawdę o Polakach






  • belzebub1001
    godzinę temu
    Oceniono 29 razy 17

    Cytat: "We Francji od dawna wzrost gospodarczy jest praktycznie zerowy"??? A w Polsce stale mamy wzrost, za jakies 100 lat dogonimy Francje! A co do biedy, jest tak bo eminencje nas "doja" na miliardy, to jak ma byc inaczej!







  • gregor1983
    pół godziny temu
    Oceniono 24 razy 14

    Donald tusk ratował pieniędzmi z podatków biednych Greków kwota kilkunastu miliardów złotych.

  • elicjan.dulski
    0
    Szanowna redakcjo GW, po kiego rydza żeście tak starannie zamiatali, by teraz puścić taki tekst. Może ten "redaktor" to w istocie kelner?


  • sobota, 5 lipca 2014

    Sypie się "potęga" rządzącej partii w Bydgoszczy.




                                        Artykuł z Expressu Bydgoskiego - z 03.07.2014 




    Kim teraz będą zarządzać i kim będą manipulować panowie Olszewski, Zwiefka i Lenz?   Coraz mniej członków, a coraz więcej znaczenia.  Pewnie jak zwykle winni tego co się stało będą ci co nagrywali.


    środa, 2 lipca 2014

    Leszek - odcinek 12


    Poprzedni odcinek


    LESZEK ODCINEK 12

    Planowo o godzinie 7.15 mocno kopcący sino-czarnym dymem parowóz wtoczył na peron czwarty pięć wagonów w swojej wędrówce z Poznania do Bydgoszczy.   Leszek razem z mamą wysiedli z Pullmana, (taki typ wagonów) i przeszli dworcowym tunelem na ulicę Dworcową.   Pierwsze co zobaczyli to ogromny neon umieszczony na dachu budynku na przeciw dworca o treści "Witamy w Bydgoszczy".   Stanęli na przystanku tramwajowym i Leszek zaczął się dopytywać jak dojechać na ulicę Kopernika, gdyż tam pod numerem pierwszym mieściło się jego wymarzone technikum.   Starsza uprzejma pani poinformowała go, że muszą jechać "czwórką" i wysiąść przy radiu, czyli na drugim przystanku jak tramwaj skręci w lewo, a potem mają iść ulicą Słowackiego, obok restauracji Sim, a potem przez park, mając po prawej stronie budynek filharmonii i w ten sposób wyjdą prosto na szkolny budynek.   Leszek podziękował, poszedł do kiosku Ruchu i kupił cztery bilety na tramwaj.

    Po pół godzinie weszli do pustawego budynku szkolnego, gdyż akurat odbywały się matury, a uczniowie młodszych klas mieli zajęcia w terenie i na warsztatach.   Na wysokim półpiętrze,  na lewo od wejścia, znaleźli drzwi prowadzące do sekretariatu szkoły.  Leszek zapukał do tych drzwi, a ponieważ nikt nie odpowiadał to po chwili weszli do środka.  Jedna z trzech pań powiedziała: - pewnie w sprawie zapisów na egzamin wstępny?  Jeżeli tak to proszę do mnie.   Podeszli do pani, która po chwili ponownie zapytała: a na jaki też wydział chce pani zapisać swojego syna?   Mama Leszka nie wiedziała co odpowiedzieć, ale Leszek rezolutnie zapytał: - a jakie są wydziały?   Wydziałów mamy siedem, odpowiedziała pani i zaczęła je wymieniać - EN, EK, RP, Tele, DM i gdy wymieniła owo DM to Leszek stwierdził, że on chce się zapisać na DM.  I w ten sposób zdecydował o całym swoim przyszłym życiu zawodowym, nie bardzo wiedząc co czyni, gdyż dopiero przy składaniu dokumentów i wypełnianiu różnych arkuszy okazało się, że owe DM to budowa dróg i mostów kolejowych.   I tak już zostało.

    Potem był jeszcze wyjazd do Bydgoszczy na badania lekarskie w przychodni kolejowej na ulicy Dworcowej, a po ich pozytywnym wyniku, jeszcze kolejny wyjazd ze świadectwem ukończenia ósmej klasy i innymi potrzebnymi dokumentami bez których nie można było przystąpić do egzaminu wstępnego.

    Jadąc na egzaminy wstępne, znowu wyjazd o 4.50 z peronu drugiego, zaraz za piątą stacją od jego miasta, czyli za Panigrodzem, do przedziału, gdzie siedział Leszek ze swoją mamą, weszła pani w wieku mamy Leszka, a za nią wszedł szczupły blondyn rówieśnik Leszka.  Cała czwórka siedziała czas jakiś nie odzywając się do siebie, aż w pewnym momencie, gdzieś przed Szubinem, blondynek powiedział:  wiesz mama obawiam się tego dzisiejszego egzaminu.  I wówczas mama Leszka zapytała czy jadą na egzamin do technikum kolejowego tak jak oni i okazało się, że tak i do tego na ten sam wydział.   I to przypadkowe spotkanie także mocno zaważyło na życiu Leszka.  Spotkanym wówczas w pociągu blondynem okazał się Irek z którym Leszek zamieszkał później na stancji, a następnie w internacie i który pozostał jego przyjacielem na całe życie.

    Egzaminy wstępne odbywały się na przełomie czerwca i lipca.  Obejmowały egzaminy pisemne z języka polskiego i matematyki oraz egzaminy ustne z tych samych przedmiotów plus fizyka.  Chętnych do nauki i jednocześnie zdających egzaminy było dwa razy tyle co miejsc.  Leszek codziennie dojeżdżał na kolejne egzaminy, ale już sam i to codziennie musiał wstawać przed czwartą, aby na ósmą być w szkole.  Na wyniki czekał z ogromnym niepokojem i zdenerwowaniem i wcale nie był pewien dostania się do szkoły, po tym co zobaczył i usłyszał.   Jego rówieśnicy, zdawający razem z nim egzaminy, wydawali mu się daleko bardziej inteligentni, obyci, pewni siebie, a przede wszystkim  w znakomitej większości byli chłopakami z dużego miasta.  Byli u siebie, a nie tak jak Leszek, jego nowy kolega i inni przyjezdni.  Wreszcie w połowie lipca są wyniki.  Leszek dostał się do technikum.   Ogromna radość i ogromna ulga.  Wielkie zadowolenie i wielkie szczęście.  Teraz należało postarać się o zakwaterowanie w Bydgoszczy na czas nauki.  Leszek sam, nie mając jeszcze skończonych 15 lat, rozpoczął te starania.  Zebrał wszystkie potrzebne dokumenty i wystąpił z wnioskiem o miejsce w internacie. Jednak okazało się, że zarobki jego rodziców nieznacznie przekraczały średnią wyznaczoną do ubiegania się o to miejsce i dlatego internatu nie otrzymał.  I chociaż poszedł do kadrowej, do firmy jego ojca i prosił o nieznaczne zaniżenie owych zarobków to jednak niczego nie wskórał i dopiero po latach dowiedział się, że nie tak się to załatwiało i, że synowie znacznie zamożniejszych rodziców owo miejsce uzyskali, a on nie.  Znacznie później, po pary latach, okazało się, że taksówkarz, wówczas bardzo zamożny człowiek, albo inspektor NIK, zarabiali po 1200 zł miesięcznie, oczywiście na papierze, a jego ojciec, brygadzista w zakładzie betoniarskim zarabiał 2500 zł.  I chociaż w rzeczywistości proporcje były odwrotne to jednak dziecko taksówkarza i inspektora otrzymało miejsce w internacie i do tego stypendium, a Leszek nie otrzymał niczego.  Cóż było robić?  I tutaj kolejny raz pomógł przypadek.  Otóż mama Irka napisała do mamy Leszka (adresami wymienili się w pociągu w trakcie pierwszego spotkania) list w którym informowała, że załatwiła stancje dla dwóch osób.   Po kolejnej wymianie listów, w drugiej połowie sierpnia, cała czwórka pojechała kolejny raz do Bydgoszczy.   Udali się na ulicę Bocianowo, pod numer 29 i tam na drugim piętrze sporej kamienicy, u państwa Brzozowskich, wynajęli mały pokoik, który w dawnych czasach przeznaczony był dla służby.   W pokoiku były dwa łóżka, dwa stoliki nocne, dwa krzesła i jeden niewielki stół oraz piec na węgiel.   Mogli korzystać z łazienki i kuchni, ale tylko w określonych godzinach.   Kosztowała ta stancja 300 zł miesięcznie od osoby i była to prawie jedna czwarta pensji mamy Leszka, a do tego dochodziło wyżywienie i dojazdy oraz podręczniki, przybory szkolne i inne takie.  Wysiłek finansowy rodziców Leszka był wówczas ogromny.

    Państwo Brzozowscy, małżeństwo w późnym wieku średnim, mieszkali z rodzicami pana domu i zajmowali trzy pokoje oprócz tego wynajmowanego.  Byli to ludzie wielce oryginalni jak na ówczesne wyobrażenia Leszka.  Pan Brzozowski przez wiele godzin wieczornych słuchał w radiu Wolnej Europy i Głosu Ameryki.
    Ciągle coś w jego lampowej Stolicy, ustawionej na krótkich falach, piszczało, szumiało, trzaskało i czasami słychać było jakąś mowę.  Dla Leszka i Irka ta sprawa była zupełnie nieznana, a nawet można powiedzieć wielce tajemnicza.  Zaczęli wdawać się w dyskusje z panem Brzozowskim i czasami nawet wołał ich, aby z nim  posłuchali prawdziwych, jak to zwykł mówić, wiadomości.   Natomiast pani Brzozowska, pomimo wieku, paniusia z pretensjami, ciągle strofowała i ostrzegała męża przed jego zakazanymi praktykami.   Czasami byli także proszeni  do starszych państwa na telewizor i herbatę.  Krótko mówiąc, pomimo ciasnoty i konieczności palenia w piecu, do czego byli zresztą przyzwyczajeni, mieszkało im się tam całkiem dobrze.

    A co było ciekawego w pierwszej klasie technikum?  Właściwie wszystko.


    Następny odcinek.