sobota, 9 sierpnia 2014

Leszek - odcinek 15


Poprzedni odcinek.


Leszek - odcinek 15

Pisząc o przeżyciach Leszka w trakcie nauki w pierwszej klasie technikum warto także kilka zdań poświęcić poza szkolnemu życiu Leszka.  A składało się ono głównie z pobytu na stancji oraz cotygodniowych wyjazdów do domu - sobota 14.15 odjazd z peronu czwartego i powrotu w poniedziałek - 7.15 przyjazd na peron czwarty stacji Bydgoszcz Główna.  W rodzinnej miejscowości byli dawni koledzy i dawne obyczaje, zależne od pory roku.  Były mecze drugoligowej piłki ręcznej bardzo popularnej w jego mieście, a także mecze piłki nożnej w A klasie.  Obie drużyny występowały pod szyldem Nielby.  Były spotkania ze szkolnymi kolegami, długie opowieści, snucie planów na przyszłość, a czasami jakaś prywatka lub inne spotkanie towarzyskie z udziałem płci odmiennej.  Jednak to zaczynał już być inny Leszek, lecz ciągle jeszcze był bardzo podobny do tego z ósmej klasy.  Jeszcze w swoim mieście czuł się jak ryba w wodzie, wszystko było znajome, przyjazne, przynosiło spokój i rozładowywało tęsknotę za domem z którą borykał się Leszek w pierwszych miesiącach pobytu w Bydgoszczy, ale czasami już zaczynał widzieć otaczającą go miasteczkową perspektywę innymi oczami i dokonywał różnych porównań, które prawie zawsze były  w jego oczach przeważnie na korzyść jego nowego środowiska.

Zostawmy jednak te rozważania i wróćmy na stancję do państwa Brzozowskich bo tam teraz Leszek spędzał najwięcej swojego czasu.  Parę zdań na ten temat już było, ale warto go poszerzyć.  Państwo Brzozowscy to zupełnie nowe doświadczenie życiowe Leszka.  Dotąd żył w obrębie swojej rodziny i nie za bardzo znał zachowania i obyczaje innych, obcych mu ludzi, a tutaj, na stancji zetknął się i to bezpośrednio z obcym mu zupełnie światem i musiał się do niego przystosować z czym często miał spore problemy.  W mieszkaniu, w którym zajmowali mały pokój na samym końcu długiego korytarza, żyły obok siebie dwa małżeństwa.   Jedno to byli rodzice pana domu, a drugie to pan domu z małżonką.  Oba te małżeństwa prowadziły odrębne życie pod prawie każdym względem.  Pan domu Klemens Brzozowski , nigdzie nie pracujący, około pięćdziesięcioletni mężczyzna, który był na państwowej rencie.  Był on wielkim zwolennikiem przedwojennych porządków, był wręcz fanatycznie wrogo nastawiony do socjalizmu i codziennie przez wiele godzin słuchał Radia Wolna Europa lub radia Głos Ameryki.  Jego wielka lampowa Stolica, o czym już zresztą wspominaliśmy, bez przerwy skrzeczała, szumiała i piszczała nastawiona na krótkich falach, a czasami wydobywał się z tego chaosu jakiś głos mówiący o rzeczach, o których oficjalnie nie można było się dowiedzieć.  Te piski i szumy, szczególnie wieczorem dochodziły do uszu Leszka i Irka i czasami podkradali się za kotarą oddzielającą pokój pana Klemensa od przejścia do ich pokoju i podsłuchiwali co też tak pana gospodarza całymi godzinami zajmuje.  Natomiast pani domu Helena Brzozowska prawie całymi dniami była nieobecna. Pracowała jako urzędniczka i była jedynym zaopatrzeniowcem całego domu.  Była osobą energiczną i to ona utrzymywała cały ten dom we względnym ładzie.  Łagodziła spory i napięcia, wydawała zgody i polecenia oraz zakazy, dotyczące gównie Leszka i Irka.  Państwo Brzozowscy prowadzili tradycyjny dom, ze wszystkimi tego objawami.  Dominowały mieszczańskie nawyki i zachowania.  Pory posiłków, godziny oglądania telewizji, mycia się, sprzątania i wiele innych codziennych czynności były ściśle określone i surowo przestrzegane.  Do tego wystrój mieszkania - stare tradycyjne meble, wielkie obrazy, ryciny patriotyczne, zapach pastowanego linoleum i tradycyjna kuchnia dopełniają obrazu tego zupełnie nowego dla Leszka środowiska, jakże odmiennego od jego dotychczasowego życia.

Pan Klemens szczególnie uaktywnił się na wiosnę 1968 roku, kiedy to najpierw w Warszawie, a potem w innych miastach wybuchły zamieszki, głownie z udziałem studentów.  Wstąpiła w niego nowa energia i nowy duch, którego część chciał przekazać dwóm młodzieńcom zamieszkującym u niego na stancji.  Pod koniec marca wieczorem zaprosił ich do swego pokoju, poczęstował herbatą i zaczął wykład o tym co się dzieje i jakie on ma zdanie na ten temat.  Potem zadawał Leszkowi i Irkowi dużo pytań dotyczących przedwojennej i wojennej historii Polski, na które oni zazwyczaj nie znali odpowiedzi, gdyż tego w szkole nie uczono, a w ich rodzinach się o takich sprawach nie mówiło.  Pod Niebiosa wychwalał Piłsudskiego, opowiadał o rosyjskiej zbrodni w Katyniu, mówił okropne rzeczy o Stalinie i całym Związku Radzieckim.   Chłopaki słuchali go z uwagą, ale za bardzo nie mogli dyskutować, gdyż nie posiadali prawie żadnej wiedzy na poruszane przez pana Klemensa tematy.   Na koniec spotkania, trwającego chyba ze dwie godziny, pan gospodarz pokazał im gdzie szukać na skali radia stacji o których rozmawiali i w jakich godzinach najlepiej słuchać. Leszek potem wielokrotnie w domu na ich Etiudzie starał się wykonywać zalecenia pana Klemensa, ale nie za bardzo mu szło słuchanie i rozumienie do końca tego co tam mówią, pomijając już okropne zakłócenia uniemożliwiające często zrozumienie treści audycji.   Ale wyniósł z tego zwyczaju pana Klemensa jedną korzyść.  Otóż pewnego późno - wiosennego dnia 1968 roku natrafił na tychże krótkich falach na audycję pod tytułem "Journale de la siesta vie radio Praga".  Ta w o wiele lepszej jakości audycja, po paru minutach dziennika nadawanego w języku włoskim, potem nadawała przez prawie dwie godziny piękne włoskie piosenki.  A wówczas muzyka włoska, a szczególnie festiwal w San Remo były dostarczycielem wielu światowych przebojów.  Leszek tak się do tej audycji przyzwyczaił jak inni do radia Luxemburg i słuchał jej potem dosyć regularnie, oczywiście gdy tylko mógł. Czy czynił to przez wiele następnych lat.  A potem stał się słuchaczem Program III Polskiego Radia nadawanego na UKF-ie.  Z czasem włoskie przeboje odeszły sobie, lecz sporadycznie wracały jeszcze przez następnych kilkanaście lat.

Oprócz tych wspomnianych nowości w życiu Leszka jedną z najważniejszych były relacje z kolegą, z którym mieszkał czyli z Irkiem.  Pochodzili z zupełnie innych środowisk, mieli inne doświadczenia życiowe, jeżeli tak można powiedzieć o piętnastoletnich chłopakach, i zupełnie inne zainteresowania, inne dotychczasowe przeżycia oraz inne przyzwyczajenia, obyczaje i nawyki.   A jednak dosyć prędko się dotarli i znaleźli wspólny język prawie we wszystkim.  Oczywiście zdarzały się kłótnie, obrażania się i inne nieporozumienia, a nawet raz rzucali w siebie nożami, ale takimi obiadowymi z zaokrąglonym ostrzem.  Na szczęście po tym rzucaniu zostały dwa niewielkie ślady na ścianach pokoju, w którym mieszkali. Jednak ogólnie biorąc ich wspólne życie toczyło się zazwyczaj dobrze i pogodnie.  Leszek miał duże szczęście trafiając na Irka, który okazał się być spokojnym, zrównoważonym i sympatycznym towarzyszem. To właśnie Irek głównie rozładowywał powstające napięcia, zamieniał w żart wiele nieporozumień, albo szybko o nich zapominał. Nie był obrażalski, ani pamiętliwy.  Do tego był wesoły, pełen energii i dobrych chęci.  Był on z rodzaju tych ludzi, których prawie wszyscy lubią.  Toteż szybko przylgnęło do niego klasowe miano "wuja" i chyba ono najlepiej oddaje charakter tego szkolnego najbliższego towarzysza Leszka.  Przez pięć lat technikum prawie nikt z kolegów szkolnych nie zwracał się do Irka inaczej niż mówić wuja, a wielu nawet zapomniało jego prawdziwego imienia, tak ów przydomek do niego przylgnął.

Po pierwszej połowie roku szkolnego zostali obowiązkowo umundurowani.  Otrzymali kurtki mundurowe, spodnie kolejowe, czapki kolejowe z odznaczeniami, buty kolejowe oraz płaszcze zimowe.  Cała odzież była z grubego sukna i późną jesienią oraz zimą sprawdzała się znakomicie, ale w pozostałym okresie była absolutnie niedostosowana do pory roku, a chodzić w niej było trzeba.  Taki był obowiązek i już.  Ta sprawa nie podlegała dyskusji, a komu się nie podobało ten mógł zrezygnować ze szkoły.  Naczelnym egzekutorem i głównym sprawdzającym czy uczniowie nie zakładają czasami cywilnych spodni, innych butów lub czapek był dyrektor administracyjny pan Ludwik Krupski.  Ten postawny mężczyzna z sumiastym wąsem był prawdziwym postrachem szkoły.  Wystawał przed lekcjami przed szkołą i dokładnie przyglądał się uczniom.  Ci co nie mieli obowiązkowej odzieży mundurowej musieli wracać do domu, stancji lub internatu i przyjść w mundurze jak należy, a najpierw zanim mogli się udać do klasy, musieli się zgłosić do pana Ludwika, aby ten sprawdził, czy uczeń wykonał jego polecenie.  To samo było z włosami, obowiązywała zasada, że włosy mają być wystrzyżone dwa palce (na grubość palca) nad uchem i trzy palce nad karkiem.  Jeżeli fryzura danego delikwenta jak zwykł mówić pan Krupski, mu się nie podobała to czasami całymi, nieraz kilkunastoosobowymi grupkami, wysyłał uczniów do fryzjera na Plac Wolności, a tam fryzjerzy widząc uczniów w mundurach technikum kolejowego już wiedzieli co mają czynić, kasując od każdego z uczniów za pięć minut pracy ręczną maszynką do strzyżenie, pięć złotych.  Czasami tylko w stosunku do uczniów starszych klas, czwartej i piątej, stosowali lekką taryfę ulgową.  Zaś kto chodził do której klasy to było widoczne po ilości winkli przyszytych na rękawach kurtek mundurowych.   

Pan Ludwik Krupski to jedna z legend szkoły i opowieści o nim były zawsze pełne opisów jego złośliwości, utrudniania życia uczniów, kontrolowania i karania.  Sztandarową karą było czyszczenie ławek zabrudzonych atramentem, tuszem, popisanych długopisami lub podniszczonych graniem w cymbergaja.  W zależności od humoru pana dyrektora administracyjnego lub też od wagi danego przewinienia, dostawało się do czyszczenia od dwóch do pięciu ławek, a na jedną taką ławkę trzeba było po lekcjach poświęcić minimum około godziny.

A bystre oko pana Ludwika wypatrzyło wszystko - brak kapci na butach (były takie czasy i takie obyczaje), odwrotnie przyszyte patki na marynarce mundurowej, a nawet brak odznaki lub krzywo przymocowaną odznakę na mundurowej czapce.  Do sekretariatu należało wchodzić z głośnym "dzień dobry" tak głośnym, aby pan Ludwik, urzędujący w gabinecie za niedomkniętymi drzwiami usłyszał, bo inaczej natychmiast się pojawiał i było: - uczeń wyjdzie za drzwi, uczeń zapuka jeszcze raz, uczeń wejdzie i powie głośno "dzień dobry" - zrozumiał uczeń?    Pan Krupski wymagał także salutowania na ulicy i w sposób bezwzględny tropił i tępił szkolnych palaczy, którzy zazwyczaj urzędowali w toalecie na drugim piętrze czyli najdalej od gabinetu pana dyrektora administracyjnego.  Ci przyłapani na gorącym uczynku dostawali największe kary.

Dla wszystkich uczniów, a już dla tych z pierwszej klasy, jak już napisaliśmy, pan Ludwik Krupski był prawdziwym postrachem. Chociaż trzeba przyznać, iż zdarzali się tacy uczniowie co potrafili go oszwabić, a czasami nawet z niego zadrwić, ale były to rzadkie wyjątki.

Warto także wspomnieć słynne Artosy organizowane przez Edmunda Lubiatowskiego - znakomitego bydgoskiego muzyka, który jednocześnie uczył śpiewu w szkole Leszka.  Artosy polegały na tym, że w auli szkolnej lub w pobliskiej Filharmonii Pomorskiej odbywały się, przynajmniej raz w miesiącu, południowe koncerty dla uczniów całej szkoły.  Były to bardzo pouczające lekcje, gdyż znakomici muzycy mówili o instrumentach, opowiadali o muzyce, o swoich muzycznych pasjach, a potem grali utwory o których opowiadali.  Doskonale te koncerty prowadził, bodajże pan Janusz Cegiełła.  Z tego okresu pozostała Leszkowi na zawsze sympatia, między innymi, do "Czterech pór roku" Vivaldiego czy do mazurków Chopina.  Szkoda, że dzisiaj uczniowie i to powszechnie nie mają takich okazji do zapoznawania się z muzyką poważną, lekką i kameralną

O panu Lubiatowskim będzie jeszcze później, gdyż ten wspaniały człowiek na pewno zasługuje na dłuższe wspomnienie w tej naszej pisaninie.  


                                                              Następny odcinek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię