sobota, 28 marca 2020

Odrobina optymizmu.

Pomimo tak trudnego czasu kwiaty kwitną, deszcz pada, a morze szumi.

Dzisiaj wykonałem kilka zdjęć w trakcie mojego marszu po ogrodzonym terenie.  Bo oprócz marszów po dachu czasami ośmielam się także maszerować po ogrodzonym terenie naszej małej urbanizacji.  Dla uspokojenia dodam, że w trakcie tych marszów nie spotykam nikogo.

Wiosna w pełni i chociaż dzisiaj padało to kwiaty były tak samo piękne jak w słoneczny dzień.







wtorek, 24 marca 2020

Trudny czas

Panika nas pokonała, ale dlaczego?  W ten trudny czas jakoś każdy musi sobie radzić.  Trzeba dbać o kondycję fizyczną bo to podstawowy element naszego zdrowia.  Ale jak to robić gdy z domu wyjść nie można?  My znaleźliśmy dobry sposób.  Chodzimy na dach domu w którym obecnie mieszkamy i maszerujemy przynajmniej jedną godzinę dziennie, a zazwyczaj dłużej.  Przy tym robimy trochę gimnastyki i zaraz nowy duch w nas wkracza.

Poniżej filmik z takiego marszu.







czwartek, 19 marca 2020

Nikt nie wie co będzie dalej.

Na pewno Świat będzie inny.  Nie wiemy czy przeżyjemy.  Na pewno wiemy, że ów Świat, który był już takim nie będzie i to niezależnie od tego jakie będą następstwa owego wirusa, i  niezależnie od tego czy to wirus sterowany przez tych co pragną osiągnąć określone cele czy też coś co wymknęło się  spod kontroli, to i tak wszystko będzie inne niż dotychczas. 

Ten wirus pokazuje śmieszność naszej cywilizacji i to niezależnie od tego czy jest sztuczny, czy przypadkowy.

Dlaczego jesteśmy tacy bezbronni?  Dlaczego popełniamy takie błędy?

Zawsze byłem zwolennikiem dyktatury, a nie demokracji.  Pisałem już o tym na moim blogu i we wielu innych miejscach.

Uważam, że dyktator to wielokrotnie coś lepszego niż tak zwana demokracja.  Jak powszechnie wiadomo demokracja to rząd głupców, a jak wybierzemy mądrego dyktatora to głupcy nie mają szans,

Dyktator byłby wybierany, na przykład, na pięć lat i potem byłby oceniany w kolejnych wyborach.  Jeżeli uzyskałby poparcie poniżej trzydziestu procent (uwownie) to byłby skazywany na śmierć.  Jeżeli uzyskałby poparcie 50 procent to zachowałby wszystko co zdobył, ale nie mógł dalej kandydować i ogłaszano by nowe wybory dyktatora.  Natomiast jeżeli uzyskałby poparcie ponad 60 procent to sprawowałby władzę kolejne pięć lat.

Przy przyjęciu takiego modelu istniałaby równowaga pomiędzy sprawującym władzę i tymi, którzy ową władzę wybierają,

Obecnie tak nie jest i to jest moim zdaniem źródłem wszelakiego zła, którego emanacją jest obecny stan owego wirusa.

Nikt z rządzących za nic nie odpowiada i każdy robi co chce.

A tak dalej być nie może.

P.S.

Wybory dyktatora byłyby proste i oczywiste.  Na przykład każdy otrzymywałby trzy kulki (białą, czerwona i czarną) jedną wrzucał by do urny, a dwie pozostałe wrzucał by od razu do zbiorowego śmietnika.   Żadnych kamer, żadnej inwigilacji, ale wszystko odbywałoby się w miejscach publicznych na oczach zgromadzonych głosujących.  Tak samo odbywałoby się liczenie kulek.  Każdy głosujący wybierałby kulkę zieloną na której byłaby jakaś liczba, a głosowanie osób do sprawdzania wyborów odbywałoby się taką samą metoda jak losowanie Lotto.  Owo liczenie odbywałoby się także publicznie i od razu ogłaszany byłby publicznie ich wynik.  Suma wyników z poszczególnych okręgów wyborczych dawałaby wynik wyborów.

środa, 18 marca 2020

Kwintesencja socjalizmu w bydgosko - szwederowskiej odsłonie

Tak to było 40 lat temu na bydgoskim Szwederowie.  To jedno z moich najlepszych zdjęć jakie zrobiłem moim ówczesnym aparatem fotograficznym typu Fed-4.  Tak sądzę.  Uchwycić taką chwilę to istny przypadek.  To kwintesencja owych czasów i tylko ci co wtedy żyli w owej rzeczywistości potrafią docenić ów klimat bydgoskiego Szwederowa.  A było to niedzielne przedpołudnie, zaś tam dokąd zmierzali owi przechodnie to był przystanek linii autobusowej numer 61.


wtorek, 17 marca 2020

Bogusław - odcinek 18

Poprzedni odcinek

Odcinek 18

Leszek już miał stosowne kwity, aby w socjalistycznym społeczeństwie mógł zostać rzemieślnikiem,  Teraz pozostawało czekać na dyplom mistrza, który Michał miał otrzymać w czerwcu i można było otwierać firmę.   Jednak najpierw był wyjątkowo upalny maj.  W tym najpiękniejszym miesiącu  roku, córeczka Leszka miała przyjęcie.  Jak to bywa na przyjęciach, zjawiła się cała bliższa i część dalszej rodziny oraz najbliżsi znajomi, nazywani wtedy przyjaciółmi.  Oczywiście duża część rozmów, w trakcie tej uroczystości,  obracała się wokół leszkowej decyzji i podjętych już działań.  Zdecydowana większość rozmówców wyrażała swoje ogromne obawy co do słuszności wyboru tej nowej, zawodowej  drogi.  Padały sformułowania - Leszek po co ci to? ,  przecież masz taką dobrą pracę, a co zrobisz jak ci się nie uda?   Skąd weźmiesz pieniądze na rozpoczęcie działalności?  Jeszcze jest za wcześnie na takie decyzje, trzeba poczekać, aż się coś zmieni,  nie warto ryzykować dla niepewnego jutra.  Leszek zastanów się jeszcze dobrze co chcesz zrobić, przecież jak ci się nie uda to jak wyżyjecie z tej jednej nauczycielskiej pensji?   Takich i innych pytań, stwierdzeń i opinii padało mnóstwo.  Wszystkie nacechowane były  ogromnymi wątpliwościami oraz podyktowane raczej autentyczną troską.  Takie rozmowy były toczone przez parę godzin, przy suto zastawionym stole.  W atmosferze wielkiego święta, przy oglądaniu wspaniałych prezentów komunijnych i czytaniu wielu okolicznościowych telegramów.  Popijano dobre wina, które Leszek cudem zdobywał przez długie miesiące bo alkohol, jak zresztą i wiele innych produktów, był wówczas na kartki i miesięcznie każdemu dorosłemu przysługiwała możliwość zakupu jednej butelki wina lub pół litra wódki.  Może to właśnie ta podniosłość chwili wzbudzała kolejny raz różne wątpliwości w umyśle Leszka

Tylu jego najbliższych wyrażała tak wiele obaw, że trudno było Leszkowi je lekceważyć   Toteż przynajmniej ich część musiała mu się udzielić.  Dlatego też do umysłu Leszka, pomiędzy ten radosny nastrój, wkradły się niepokój i niepewność.  Zadawał sobie pytanie - czy to on ma rację, czy nieomal wszyscy jego bliscy?.

Niepokój ten trwał w nim kilka dni.  Oczywiście, aż do spotkania z Bogusławem. Na tym spotkaniu Bogusław który to, kolejny już raz, z ogromnym zapałem i energią rozwiewał wszystkie te wątpliwości.  Zapewniał o nieuniknionym sukcesie, malował świetlaną przyszłość, usuwał w cień wszystkie  obiekcje i zastrzeżenia, wyrażane przez wielu uczestników minionej uroczystości.   Ta ogromna pewność siebie Bogusława, ten zapał, ta energia, to przekonanie , że tak właśnie, a nie inaczej trzeba postąpić, znowu przywróciły Leszkowi wiarę i usunęły w cień jego obawy oraz rozwiały liczne zastrzeżenia.

Teraz pozostawał jednak Leszkowi jeden, ale za to największy problem - skąd wziąć pieniądze na rozpoczęcie działalności?   Leszek z Michałem wyliczyli wstępnie, że na początek, czyli do pierwszej zapłaty za wykonane roboty, potrzebne im będzie około miliona złotych.  To dawało po pięćset tysięcy na każdego z nich.  Uznali, iż bez tych pieniędzy nie ma sensu zaczynać.  Michał dzięki pobytowi "na rurze" i handlowi, głównie złotem, przywożonym ze Związku Radzieckiego, posiadał potrzebną gotówkę, ale dla Leszka była to kwota astronomiczna.  Był to nieomal jego dwuletni zarobek i to ze wszystkimi dodatkami.  O żadnym kredycie nie było mowy.  Coś takiego wówczas nie istniało.

Znowu pozostało Leszkowi tylko jedno wyjście.  Udać się z prośbą do teścia. Teściowi ostatnio powodziło się znacznie lepiej niż w poprzednich latach.  Wszystkie trzy córki pokończyły studia i się usamodzielniły.  Poza tym tata Franciszek pracował dodatkowo, pomagając w zaopatrzeniu w materiały kilku prywatnym firmom, co przynosiło mu niezłe dochody.  Prośbę Leszka przyjął z dużym zrozumieniem, ale zaraz oświadczył, że tak dużą kwotą nie dysponuje i będzie musiał pożyczyć prywatnie, przynajmniej jej połowę.  Dodał również, iż wielkiego entuzjazmu do pomysłu Leszka nie wykazuje, ale widząc jego zaangażowanie w tą sprawę, spróbuje mu pomóc.  Stawia tylko jeden warunek.  Pożyczka będzie na rok, a jeżeli Leszek jej nie spłaci w tym terminie to wróci na państwową posadę i będzie spłacał, aż do skutku.  Leszek z  wielkim zapałem przystał na ten warunek i już pod koniec maja teść przekazał mu potrzebną gotówkę.   Oczywiście o żadnej umowie, czy odsetkach nie było nawet mowy. 

Na początku czerwca Michał dostał upragniony dyplom mistrza.   Po kolejnych dwóch tygodniach panowie dysponowali stosownymi dokumentami i mogli rozpoczynać działalność na swoim. 

Jednak już wcześniej bo w połowie maja, Michał i Leszek zabrali się za załatwianie pierwszego zlecenia.  A historia tego zlecenia liczyła sobie, w tym momencie, już prawie pół roku.  Wszystko zaczęło się od kolegi Michała, a kiedyś także Leszka, kolegi ze wspólnej pracy w Hydrobudowie.  Kolega ów czyli Roman Tyburek od wielu lat pracował w dziale, który na co dzień zajmował się przygotowywaniem umów, sprawdzaniem kosztorysów, rozliczeniami materiałów i innymi podobnymi sprawami.  Dodatkowo pan Roman udzielał się w swojej parafii.  Parafii pod wezwaniem św. Jana, przy której mieściło się seminarium duchowne.  A pracy w jego budowlanej dziedzinie było w owej parafii niemało.  Ciągle coś remontowano lub rozbudowywano, a do nadzoru nad tymi pracami potrzeba było fachowca. I to pan Roman  wszystko nadzorował.  Nadzorował w zgodzie ze sztuką budowlaną i obowiązującymi przepisami. Był zaufanym zarówno ojca prowincjała czyli przełożonego zakonu jak i ojca ekonoma czyli zakonnika odpowiedzialnego z sprawy gospodarcze całewgo zakonu.

Jakoś tak na początku 1986 roku władze seminarium doszły do wniosku, że należy wybudować nowy kościół.  Żeby to jednak uczynić to najpierw należało uporządkować wszystkie inne sprawy budowlane związane z tą planowana budową.  Między innymi należalo uporządkować przebieg kanalizacji i wodociągu w taki sposób, aby ich trasy nie przebiegały pod planowanym budynkiem kościoła co obecnie miało miejsce.  Na pierwszy ogień poszła przebudowa, a właściwie wykonanie nowej kanalizacji.  Wykonano projekt, uzyskano stosowne pozwolenia i pan Roman, w imieniu władz seminarium, rozpoczął szukanie wykonawcy do tej przebudowy.   Szukanie rozpoczął od największych państwowych firm budowlanych z którymi na co dzień współpracował.  Lecz firmy te nieszczególnie rwały się do wykonywania takich zadań.  Po pierwsze, jak dla nich to zakres robót był zbyt mały, po drugie, znacznie większe niż normalnie były wymagania zleceniodawcy co do jakości robót, a tego nikt wówczas nie lubił.   W tamtych realiach było to z różnych względów wręcz trudne do uzyskania.  Istotnym było również to, iż roboty miały być wykonywane na potrzeby Kościoła, a to było bardzo źle postrzegane przez zwierzchników w różnych Dyrekcjach i Zjednoczeniach.  Zaś z opiniami wspomnianych instytucji, każdy szef firmy musiał się liczyć.  Dlatego też po kolei, wszystkie firmy do których pan Roman się zwracał, odmawiały wykonania tych prac.  Na placu boju, pozostawały więc tylko firmy prywatne.  O tym wszystkim Michał wiedział i znał ten temat z opowiadań pana Romana i to już od wielu miesięcy.

Dlatego gdy już wreszcie Michał podjął decyzję o działaniu na własny rachunek to od razu pomyślał, że mogłaby to być pierwsza robota dla jego prywatnej firmy.  Pierwszy raz usłyszał o tym temacie czyli robocie u księży, jak to określał pan Tyburek, już pod koniec stycznia.   Niestety sprawy związane z oficjalnym rozpoczęciem działalności rzemieślniczej przeciągnęły się prawie o pół roku dlatego też wydawało mu się, że temat z wykonaniem kanalizacji dla księży jest już nieaktualny.  Postanowił jednak spotkać się w tej sprawie ze swoim starszym kolegą.  Dlatego w czerwcowe późne poniedziałkowe popołudnie pojechał na Glinki, gdzie w swoim jednorodzinnym domu zamieszkiwał pan Tyburek.  W rozmowie okazało się, że temat jest  jednak nadal aktualny.  A co więcej Roman powiedział Michałowi, że nawet prywatne firmy nie za bardzo pragną się podjąć tych prac.  Głównymi powodami takiego stanu rzeczy było to, że roboty miały być wykonywane na sporym odcinku tuż przy bardzo ruchliwej ulicy.  Ponadto wykopy miały sięgać do pięciu metrów głębokości i do tego w niepewnym gruncie.  Dodatkowo zaprojektowana kanalizacja była bardzo nietypowa bo miała to być bardzo rzadko stosowana tak zwana kanalizacja piętrowa. Kolejną trudnością były oczywiście sprawy materiałowe.  A i sam fakt wykonywania robót dla duchownych nie usposabiał do sprawy życzliwie licznych ówczesnych władz, różnych decydentów i kontrolerów.  A z nimi jak Leszek i Michał doskonale wiedzieli, mocno musieli się liczyć pragnąc w przyszłości wykonywać większe roboty na zlecenie owych władz.

Pan Roman lojalnie i to od samego początku rozmów z Michałem, mówił mu o tych problemach, a dodatkowo zawsze wspominał o konieczności wykonywania robót dużo lepiej niż to wyglądało w państwowych firmach.  Roboty miały być wysokiej jakości bo tego wymagał zleceniodawca, a nadzorować i odbierać je miał  pan Józef Waligóra.  Był on także członkiem parafialnej społeczności, ale przede wszystkim był znanym i poważanym w całym budowlanym bydgoskim środowisku fachowcem najwyższej marki.  Pan Waligóra kierownik z bydgoskich Wodociągów był powszechnie znany ze swoich wielkich wymagań, był bardzo drobiazgowy i dokładny.    Wszyscy wykonawcy powszechnie się go bali i każdy sobie życzył, żeby tylko jego, przypadkiem, nie było na odbiorze.  Znając te wszystkie fakty, również Michał i Leszek bali się i wahali, czy podjąć się tego zadania.  Nie byli przekonani czy zdecydować się na tak trudny orzech do zgryzienia i to na samym początku.

 Dyskutowali o tym parę dni, aż w końcu Michał zaprawiony w budowlanych bojach i to często znacznie trudniejszych, niż wydawała się ta robota u księdza, jak od początku ją nazywali, przekonał Leszka, że warto się tej pracy podjąć.  Mówił że to może być dobra szkoła i może im tylko wyjść na dobre, a do tego solidny i wiarygodny płatnik, co również miało ogromne znaczenie.  Dlatego też, już parę dni po otrzymaniu dokumentów rzemieślniczych z Urzędu Miejskiego, panowie podpisali stosowną umowę z ojcem prowincjałem, który do nadzoru nad całością spraw związanych z tą budową ze strony parafii  wyznaczył ojca Piotra Barana, czyli ekonoma całego Zgromadzenia.  Za sprawą tego pierwszego oficjalnego spotkania z władzami Zgromadzenia, które odbyło się w parafialnej kancelarii, Michał i Leszek znaleźli się, co prawda tylko na krótko, ale jakby w innym świecie.  Leszkowi ten inny świat był już trochę znany z uwagi na jego doświadczenia w nadzorowaniu robót w paru kościelnych obiektach.  Już parę lat wcześniej dzięki swojemu starszemu koledze po fachu, panu Mieczysławowi, został zaangażowany do wykonania inwentaryzacji dużego obiektu sakralnego Braci Werbistów w Laskowicach Pomorskich.  Później wykonywał tam jeszcze inne zadania związane z nadzorowaniem robót budowlanych i dzięki temu poznał troszeczkę obyczaje i atmosferę życia za zakonnymi murami.  Tutaj, w kancelarii Zgromadzenia, gdzie ojciec prowincjał po serdecznym przywitaniu, zaproponował gorącą aromatyczną kawę do której podano jeszcze ciepły drożdżowy placek z kruszonką, od razu poczuł się podobnie jak w Laskowicach.  Natomiast dla Michała było to pierwsze doświadczenie w takich kontaktach.  Było miło i byli ogromnie zaskoczeni atmosferą i przebiegiem tego spotkania, jakże inną od tej z którą spotykali się na co dzień.  A gdy po dopełnieniu wszystkich formalności, ojciec prowincjał zaproponował po kieliszeczku oryginalnej Goldwasser, to te pierwsze doświadczenia przy kontaktach z kościelnym inwestorem, wydały się Michałowi i Leszkowi bardzo sympatyczne. I chociaż nie uzgodnili jeszcze rzeczy, dla nich najważniejszej, czyli wysokości wynagrodzenia za które mieli wykonywać roboty, to jednak opuszczając budynek Zgromadzenia i niosąc w teczce ową, podpisaną, pierwszą na ich nowej drodze, umowę, byli w doskonałych nastrojach.




poniedziałek, 9 marca 2020

Dzień Kobiet.

Najpierw zebrałem bukiet polnych kwiatków i wręczyłem je mojej pani wraz z życzeniami, a potem był smaczny obiad, a po nim kawa i lody.  Pogoda była piękna, nastroje takie same i wszystko było super.  I tak to sympatycznie przebiegł nam kolejny Dzień Kobiet.

Polne kwiatki.



Nasze rowery widziane od strony stolika przy którym piliśmy kawę i jedliśmy lody.  A to miejsce to raptem pięćdziesiąt metrów od miejsca, gdzie spożywaliśmy smaczny obiad.

niedziela, 1 marca 2020

Niedzielna paella w Torrevieja.

W piękne niedzielne popołudnie znajomi (Ela i Michał) zaprosili nas na tradycyjne danie pochodzące z regionu Walencji, gdzie obecnie przebywamy, czyli paellę.

Czekaliśmy około godziny, aż na wielkiej patelni (porcja dla kilkadziesiąt osób) przyniesiono danie do którego zaraz ustawiła się kolejka "głodomorów".

Bar w którym byliśmy położony jest na obrzeżu Torrevieja i jego głównymi klientami są Hiszpanie.

Pobyt trzeba zamawiać.  Można także iść po dokładkę.  Jednak porcja, którą otrzymałem była tak duża, że wszystkiego nie zjadłem.

Słonecznie (22 stopnie), smacznie, obficie i w dobrym towarzystwie.  Czegóż pragnąć więcej?

Kilka zdjęć z tego kulinarnego przeżycia.

Wreszcie przyniesiono - paella z kurczakiem i papryką


Kolejka po paellę

Moja porcja

Od lewej - Ela, obok jej mama - 97 letnia pani Anna i Michał mąż Eli, ręce Luci.