piątek, 26 lutego 2021

Tylko nieśmiało przypominam !

Wobec jedynie słusznej obecnie drodze rozwoju ludzkości zwanej potocznie liberalnym lewactwem lub lewactwem liberalnym, przypomnieć warto nawiązujący do tej doktryny poprzednio miniony wspaniały ustrój zwany socjalizmem.  

Ten pseudo liberalizm, a raczej libertynizm w sporej części tworzyli ci sami ludzie co budowali ów socjalizm.  A teraz dodatkowo doszli do nich ich dzieci i ich wnuki.

Tak jak poprzednio zdaniem owych przedstawicieli robotniczych mas spożywali oni kawior ustami ich robotniczych reprezentantów tak wtedy najlepszym ustrojem było budowanie socjalizmu, tak teraz jest to budowanie lewacko liberalnego społeczeństwa pozbawionego idei, wiary, całego bogactwa kulturowego minionych lat i wyznawanych dotąd wartości, moralności i wielu wielu innych pozytywnych w swej wymowie i działaniu imponderabiliów.  Społeczeństwa, którego 0,1 procent skupia w sobie 95 procent całego światowego majątku i dąży do skupienia 100% tego majątku.

I dzisiejsi piewcy owych nowych wartości twierdzą, że kto nie z nimi ten ich wrogiem jest i żadną miarą nie można go nazwać demokratą bo demokratą jest tylko ich zwolennik.

I tak to coraz bardziej ludzie stają się wyznawcami tego lewactwa, a nie logicznie myślącymi prawdziwymi demokratami.

Mówiąc słowami kapciowego rzec można "kto nie z Mieciem tego zmieciem".


To tyle tytułem ogólnego wstępu, a teraz do rzeczy czyli nawiązując do tytułu posta.  Otóż co kilka lat lubię poczytać sobie moje zapiski, które (dosyć nieregularnie) rozpocząłem na początku lat 90-tych ubiegłego wieku i kontynuuję do tej pory.

Otóż ku przypomnieniu i przestrodze (bo wymienieni nadal działają i to często na wysokich szczeblach, są lub byli europosłami, posłami i senatorami, a jakże w III RP)

Mój wpis:

O 22.00 w dniu 30.04.2005 roku  oglądałem w TV3 sprawozdanie z komisji orlenowskiej (do spraw prywatyzacji Orlenu).   Były członek rady nadzorczej i członek zarządu Orlenu nijaki Krzysztof Kluzek mówił bardzo ciekawe rzeczy.  Między innymi, że we władzach spółek powiązanych z Orlenem pracują takie osoby jak żona i syn Oleksego (były premier), żona Siemiątkowskiego (minister spraw wewnętrznych), żona Belki (premier), Dubaniowski (wówczas najwyższa figura w kancelarii prezydenta Kwaśniewskiego), Szymczycha (także z owej kancelarii), syn Ungiera poprzednika Dubaniowskiego, i cała masa innych najwyższych wówczas komuszków.  Wszyscy oni ssali smoczek z ropą naftową. A tak naprawdę to byli zwyczajnymi złodziejami korzystającymi z układów i zblatowań. 

A ile takich było to tego się już nigdy nie dowiemy.  A ile ukradli? I tak wszędzie.  Ot taka Polska właśnie, ale flagę wywiesiłem , gdyż mam się za prawdziwego, a nie złodziejskiego patriotę (koniec wpisu).

Lewactwo urządzi nas znacznie gorzej.

wtorek, 23 lutego 2021

Bydgoskie ciekawostki - 22

Dzisiaj prezentuję zdjęcie wykonane w październiku 2017 roku.  Ciekawe czy ktoś wie gdzie je zrobiłem?



                              Poprzedni post z tego cyklu

czwartek, 18 lutego 2021

Bydgoski wstyd - 12

Poniżej zdjęcie ruin browaru w Myślecinku.  Zdjęcie wykonałem kilka lat temu późna jesienią.  Kiedyś to był wspaniały browar, a teraz pozostały tylko smutne resztki po budynkach.

Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego kilku inwestorów myślało o jego reaktywacji.  Jednego z nich nawet znałem.  Przygotował on biznesplan i nawet wstępnie dogadał się z jednym z banków odnośnie kredytowania tej odbudowy.  Niestety wszystko rozbiło się o skomplikowane relacje dotyczące spraw własnościowych do tych ruin.

I tak to jest w Bydgoszczy.  Kolejka parkowa spalona, budynki browaru w coraz większej ruinie, jeden most zamknięty, drugi podparty, trzeci (Wojska Polskiego) rozpada się.  I tak można tych "dziwności" wymieniać i wymieniać.  Niektóre z nich w tym cyklu na moim blogu opisywałem.

Dlaczego tak jest?  I jak tutaj nie nazywać Bydgoszczy dziwnym miastem?


 

                           Poprzedni post z tego cyklu.

wtorek, 16 lutego 2021

Opowiadanie

Michał już nie pamiętał jak i to nagle znalazł się tej niewielkiej miejscowości, której nazwy także nie zapamiętał.  Jednak doskonale zapamiętał przebieg dziwnego obrzędu, którego był mimowolnym obserwatorem, a potem stając tam gdzie nie powinien, o czym nie miał żadnego pojęcia, został jednym z jego uczestników.  

Na niewielkim placu wśród zapadających ciemności stało kilkunastu mężczyzn, a na niewielkiej trybunie postawionej na jednym z boków placu stały dwie zakapturzone postacie.  Jedna z zakapturzonych postaci rzuciła w grupkę wspomnianych kilkunastu mężczyzn trzy razy czymś w rodzaju żyletki.  Ten w którego ona trafiła miał się stać bohaterem obrzędu.  Czekała go śmierć lub ogromne bogactwo.  Z tym, że w tym tajemniczym obrzędzie trwającym w miasteczku od około pięćdziesięciu lat nikt jeszcze nie wygrał, a wszyscy kolejni wybrańcy zginęli.  

Obrzęd polegał na czymś w rodzaju zawodów z różnymi zadaniami, których stopień trudności rósł za każdym kolejnym zadaniem.  Zadania wyznaczali owi dwaj zakapturzeni osobnicy stojący na trybunie i czynili to na przemian.  Jeden z tych małych ostrych przedmiotów trafił w kurtkę Michała tuz poniżej łokcia.  Trzej wybrańcy z Michałem pośrodku stanęli przed dziwnym karłowatym drzewem rosnącym na środku placu.  Po jego prawej strony stanął jakiś około dziewiętnastoletni młodzieniec, a po lewej starszy dobrze zbudowany gość.  Na drzewie siedziało coś w rodzaju ogromnego pająka o średnicy trzydziestu do czterdziestu centymetrów.  W pewnej chwili ten pająk błyskawicznie skoczył na głowę Michała oplatając ją dziesiątkami poskręcanych macek.  Jego tułów był trochę większy od Michała głowy.  Michał rozpaczliwie próbował oderwać to coś od swojej głowy, ale pomimo wielu prób nie udało mu się tego dokonać. Dopiero jak już przestał się szamotać z tym dziwadłem tajemnicze macki oplatające jego głowę i część tułowia puściły i Michał zrzucił z siebie to obrzydlistwo. 

Okazało się, że to był drugi wybór z pomiędzy tych trzech osób stojących pod drzewem.  Teraz Michał musiał jeszcze przed obliczem zakapturzonych wyrazić zgodę na udział w obrzędzie.  Nie miał na to najmniejszej ochoty, ale jeden z zakapturzonych odezwał się dziwnym metalicznym głosem i oznajmił, że brak zgody oznacza śmierć.  Nie pozostało Michałowi nic innego jak tylko wyrazić zgodę.

Kilka pierwszych zadań jakie mu polecono wykonać nie przerastały jego możliwości.  Na przykład trzymając w obu rękach dużą naręcz chrustu musiał policzyć wszystkie patyki i po policzeniu natychmiast odrzucić podając w momencie odrzucania ich liczbę.  Pomyłka znowu groziła śmiercią.

Jak się okazało zadań było pięć.  Cztery udało mu się wykonać, ale piąte było najtrudniejsze i praktycznie niemożliwe do wykonania przez Michała. Polegało ono na pokonaniu we walce wręcz jednego z owych zakapturzonych postaci, a okazał się nią dziwny młody muskularny osobnik.  Jak tylko Michał to dostrzegł to zaczął uciekać.  I już wydawało się, że mu się to udało, gdyż ścigającego go osobnika potracił dyliżans, ale po chwili Michał spostrzegł, że ów osobnik wstał po potrąceniu jak gdyby nigdy nic i zaczął go dalej ścigać.  Michał dopadł na skraj głębokiego wąwozu tuz za miastem.  Wąwóz miał kilkadziesiąt metrów głębokości, był bardzo stromy, a w dole płynęła niewielka rzeczka, w której kąpały się trzy osoby.  Była to młoda kobieta i młody mężczyzna oraz około ośmioletni chłopiec.

Michał przystanął na brzegu wąwozu i skrył się w pobliskich gęstych krzakach, a gdy nadbiegł jego prześladowca to podstępem strącił go na dno wąwozu.  Ten wpadł do rzeczki tuz obok kąpiących się i wstając jak gdyby nigdy nic powiedział do kapiących się, aby natychmiast stąd uciekali bo tutaj zaraz osunie się część skarpy wąwozu i zawali miejsce, w którym teraz są.  

Michał uciekając powyżej skarpy słyszał za sobą hałas wielkiej masy osuwających się zwałów ziemi.  W ogromnej panice i wielkim strachu przebiegł jeszcze kilka kilometrów.  Na szczęście jego prześladowcy na razie nie było nigdzie widać.  Tak biegnąc w końcu znalazł się przed wielkimi wrotami jakiś zabudowań, które okazały się koszarami wojskowymi.

Brama była otwarta i Michał wbiegł do środka, a napotkanemu żołnierzowi krzyknął, że chce się zaciągnąć do wojska.  Żołnierz pod karabinem zaprowadził go do młodego oficera.  Ten oficer zaprowadził go do dużej sali, która okazała się amfiteatrem.  Sala była sceną, a wokół na amfiteatralnej widowni siedziało kilkadziesiąt osób.

Wchodząc do tej sali (sceny) Michał od razu poczuł, że wysoko po prawej stronie siedzi osoba , która jest w sytuacji podobnej do jego.  Czyli uciekła, a teraz się ukrywa.  Cos mu podpowiedziało, że razem z ta osobą mogą pokonać ścigającego ich jednego z owych zakapturzonych postaci.  

Młody oficer zaprowadził Michała na środek sceny, gdzie stało już kilkanaście innych osób.  Nagle zrobiło się przeraźliwie cicho i w tej ciszy ów oficer założył na Michała długa ciemna szatę z wielkim kapturem, a potem powiedział do zebranych, że to jest wasz nowy wódz, który zwie się Ernest Rakocy.  Oficer wyszedł ze sceny.

Po chwili zadzwonił telefon, który obudził Michała.  Niestety Michał nigdy nie dowiedział się kto dzwonił, ani co stało się z owym ścigającym go i o co w tym wszystkim chodziło bo telefon był głuchy.

środa, 10 lutego 2021

Bogusław - odcinek 29

 Poprzedni odcinek


Odcinek 29

Była firma, byli wspólnicy i była siedziba, ale nie było pracowników i to zarówno tych budowlanych jak i tych biurowych.

Dlatego też jeszcze w styczniu przyjęliśmy do pracy Tamarę Kalinowską, koleżanką z firmy budowlanej, w której Leszek z Michałem kiedyś pracowali. Miała pełnić funkcję księgowej, kasjerki i sekretarki. Zatrudniliśmy także na stanowisku głównego księgowego pana Jana Topolskiego, emerytowanego, a poprzednio wieloletniego i bardzo doświadczonego pracownika księgowości jednej z największych firm budowlanych w Bydgoszczy.  Wielkim sukcesem było ściągnięcie z byłej firmy Michała, pięcioosobowej brygady budowlanej. Była to najlepsza i powszechnie znana w firmie brygada „Dyziów” . Nazwa brygady pochodziła od imienia brygadzisty – Dionizego Montewskiego. Była to jakbyśmy, nie tylko dzisiaj powiedzieli, brygada stachanowców, która za określone pieniądze, mogła wykonać szybko i dobrze, praktycznie każdą budowlaną robotę.

Tak przygotowani ostro ruszyliśmy do kolejnych budowlanych bojów i to bojów pozbawionych pasożytniczej spółdzielczej czapy i bez mądrali z cechu rzemiosł budowlanych i różnych, którzy praktycznie za wydawanie kartek żywnościowych oraz wystawianiu rozmaitych zaświadczeń pobierali horrendalne składki.

A było o co wojować. Jak już wspominaliśmy jako trzecią swoją pracę zakład instalatorstwa sanitarnego Michała i Leszka wykonywał wodociąg na największej budowie w mieście, czyli w bydgoskiej dzielnicy Fordon. Był to dopiero początkowy etap budowy tego obliczonego na około sto tysięcy mieszkańców, osiedla. Była to robota trudna i niezbyt opłacalna, ale dzięki dobremu jej wykonaniu zaowocowała kolejnymi zleceniami. Właśnie te zlecenia, jako pierwsze roboty w swojej historii, przyjęła do wykonania spółka „Atut”. Prace zleciła im Dyrekcja Inwestycji, działająca w imieniu Urzędu Miejskiego w Bydgoszczy. Zakres robót jak i ich wartość tej pierwszej umowy była,  dla nich, ogromna. A do wykonania czekały roboty na następnych etapach budowy Fordonu.

Wróćmy jednak na chwilę do końcówki poprzedniego roku. Roku startu do działalności na własny rachunek i roku pierwszych sukcesów, a także paru porażek.

Grudzień tamtego roku toczył się dla nich wyśmienicie. Nowa firma zarejestrowana, siedziba urządzana, zaliczka od strażaków, i to wysoka, pobrana, umowa na roboty w Fordonie podpisana. A do tego spora kasa od księdza za ich pierwszą robotę i w ogóle wszystko był super. Po pół roku działalności Leszek spłacił sporą część swojego długu zaciągniętego u teścia, a i tak w kieszeni pozostał mu ponad milion złotych – ogromne pieniądze. A zarobił je w pół roku. Na takie same pieniądze musiałby na swojej posadzie inspektora nadzoru pracować ponad trzy lata.

Leszek wspólnie z Joanną i Karolinką wielokrotnie zastanawiali się czego najbardziej pragną i czego najbardziej potrzebują. Wybór padł na samochód. Postanowili, że kupią go sobie na Gwiazdkę. W ten sposób faktem stało się coś co jeszcze pół roku wcześniej wydawało się nierealne i niemożliwe do spełnienia w ogóle, w ich dotychczasowym życiu. Oczywiście o nowym samochodzie nie było mowy, gdyż te były tylko na przedpłaty, których należało dokonać wiele lat wcześniej. Oni z oczywistych powodów takiej przedpłaty nie mieli. Były także samochody na talony i na różne asygnaty. Jednak dotyczyło to tylko osób „uprzywilejowanych”, a do tych się nie zaliczali. Pozostawał zakup za dolary w Peweksie, z ogłoszenia, na giełdzie lub od znajomych. Pewex odpadał, gdyż był jeszcze dla nich za drogi. Na giełdzie bali się kupować, a do ogłoszeń też nie mieli zaufania. Pozostawali znajomi. Zupełnym przypadkiem okazało się, że siostra ich sąsiada i jednocześnie kolegi Leszka z pracy, z okresu jego „majstrowania” w Hydrobudowie, akurat chce sprzedać czteroletniego Fiata 126P i to w tak zwanej wersji eksportowej, czyli zakupionego w Pewexie. Samochód był w doskonałym stanie, gdyż jego właścicielką była młodą osobą, a także jak sama o sobie mówiła była niedoświadczonym kierowcą. Jak tylko spadł pierwszy śnieg to zamykała auto, aż do wiosny w garażu i tylko przychodziła co jakiś czas „odwiedzić” swojego Fiacika czyli go odkurzyć i obejrzeć. Miał ten samochód, w związku z tym „kolosalny” przebieg, aż siedemnastu tysięcy kilometrów. Z tych powodów cena jakiej zażądała była wysoka. Pomimo tej wysokiej ceny wynoszącej osiemset pięćdziesiąt tysięcy złotych, ani chwili się nie wahali. I już po paru dniach od pierwszej przypadkowej rozmowy o zakupie samochodu od siostry sąsiada, zostali szczęśliwymi właścicielami małego Fiata. Potem jeszcze długie lata ten świetny na owe czasy samochodzik jeździł po całej rodzinie, kilkakrotnie zmieniając w jej obrębie swojego właściciela. Ten żółty maluszek przyniósł im dużo radości. Już na święta Bożego Narodzenia pojechali nim w piątkę, Leszek z żoną i córką wraz z teściami do Poznania. Ta torpeda z pełnym obciążeniem wyciągała ponad sto kilometrów na godzinę. Jakież to było miłe, jakież to było wówczas dla nich wspaniale przeżycie.  Nie tłukli się autobusami lub tramwajami miejskimi, zatłoczonymi pociągami, ale jechali swoim samochodem.  Coś co ponad pół roku temu wydawało się nierealnym marzeniem nagle stało się faktem

Nowy 1988 rok wspólnicy wraz z żonami rozpoczęli na sylwestrowym balu w bydgoskim Orbisie. Jednym z filarów całego tamtego balowego towarzystwa był Bogusław. Znał przynajmniej połowę jego uczestników. Ze sporą ich częścią popijał w barze, z innymi się poklepywał, całował i zakładał „misie”. Bal był w obu salach w kolumnowej i malinowej. W każdej z nich grała osobna orkiestra i prawie wszyscy balowicze co rusz się przemieszczali z sali do sali oraz z obu sal do baru i z powrotem. Głośnym rozmowom, głównie o interesach, nie było końca. Zawierano nowe znajomości, przypijano ostro do nich, umawiano się na wspólne przedsięwzięcia. Żony wspólników spółki Atut Joanna, Ela i Maria również świetnie się bawiły. Nie istniały jeszcze pomiędzy nimi żadne układy, zależności, czy nieporozumienia. Nie musiały jeszcze spędzać całych dni na dbaniu o swoją urodę i stroje. Nie musiały reprezentować, oczarowywać i towarzyszyć. Po prostu były i bawiły się autentycznie tak jak i ich partnerzy. Jeszcze ich mężowie nie pobudowali murów, nie wykopali okopów, nie stworzyli układów, jeszcze byli sobą i naprawdę cieszyli się chwilą. Nie było udawania i hipokryzji.  Była radość i szczęście.

Dlatego też zabawa była szczera, nastrój wspaniały, wzajemna sympatia i autentyczne oczarowanie towarzystwem i miejscem. Tak, ten jeden z pierwszych, już prawie kapitalistycznych bali sylwestrowych, miał swój niepowtarzalny urok. Jeszcze nie było tego ogromnego cwaniactwa, szpan był bardziej naturalny, wszyscy mieli bardziej dobre humory niż je udawali, odwrotnie niż obecnie. Pozycja towarzyska i zawodowa, zachowanie, stroje, misterna sieć powiązań i zależności była w większości obca uczestnikom tego balu, była obca temu miejscu i temu czasowi. Pierwszy raz w życiu Leszek byłe na takim balu. Było uroczyście, fantastyczne jedzenie i wyśmienite trunki, bogaty program artystyczny, masa konkursów, doskonała muzyka na żywo, świetne towarzystwo, tańce, śpiewy, hulanki. Wspaniałe i niezapomniane wrażenia. Wkraczali w nowy rok z entuzjazmem, z wielkim optymizmem, w doskonałych humorach i w kapitalnej sytuacji pod każdym względem. Ach jakże chciałoby się wrócić do tych chwil. 

Minęły święta i bale, zaczął się nowy 1988 rok. Dla nich zaczął się dobrze.

Na jego początku Strażacy zapłacili im za dwa miesiące pracy ponad pięć milionów złotych, a jeszcze doszła spora zapłata za niemałe roboty dodatkowe. Otrzymali dzięki zabiegom Leszka ogromne zlecenie na budowę prawie dwóch kilometrów wodociągu między torami kolejowymi na inowrocławskim Rąbinku. Była to kontynuacja roboty jaką Bogusław rozpoczął ponad rok temu. Dalszą jej część mieli już wykonywać wspólnie jako firma Jemar. Wszystko się toczyło dobrze. 

Jednak jak to zwykle bywa, nie ma róży bez kolców. Największym ich utrapieniem, czymś co spędzało wspólnikom często sen z powiek i doprowadzało czasami do bardzo przykrych sytuacji, były wszechogarniające braki materiałowe. Na tym polu musieli dokonywać wprost cudów. W tej dziedzinie szczególnie przydawały się znajomości Bogusława i jego, wprost „twórcze”, czasami nawet artystyczne, możliwości improwizacyjne. 

Osobami, które im wówczas bardzo pomogły, były dwie młode, wspaniałe dziewczyny, pracownice centrali materiałów budowlanych w Inowrocławiu. Najbardziej pomagała wspomniana już pani Mariola. Była to śliczna, szczupła szatynka o wdzięcznym uśmiechu i miłym spokojnym charakterze, która na ich szczęście, nadal darzyła Bogusława dużym uczuciem. Drugą z tych osób była, również bardzo ładna, kierowniczka pani Marioli czyli pani Kasia. Dzięki Bogusławowi Michał i Leszek poznali bliżej te wspaniałe dziewczyny. Kruszenie lodów, jak się to mówi, odbyło się podczas wspaniałej wieczornej imprezy w restauracji Helios w Toruniu. Oprócz tych dwóch ślicznych i sympatycznych dziewczyn Marioli i Kasi była z nimi także Elżbieta koleżanka z pracy z centrali materiałów budowlanych. Impreza trwała do późnych godzin nocnych, a grubo po północy odwieźli dziewczyny pod ich domy w Inowrocławiu. Dzięki temu, jak i paru następnym towarzyskim spotkaniom, mogli już z pewną swobodą i zażyłością, prosić czasami dziewczyny o pomoc. Te sympatyczne znajomości pozwalały im rozwiązywać przynajmniej część problemów związanych ze zdobywaniem materiałów budowlanych. Bywały jednak sytuacje, w których nie udawało się nawet w Inowrocławiu nic załatwić. Wówczas pozostawało tylko jedno wyjście. Polegało ono na wyjeździe do wytwórcy konkretnych materiałów i próbie ich zakupienia tam na miejscu w fabryce. A nie były to turystyczne wyjazdy. W tym okresie wszystkie materiały wytwarzane były w firmach państwowych. Inne tego typu firmy praktycznie jeszcze nie istniały. Wytwarzane w nich materiały budowlane były rozdysponowane przez rozliczne zjednoczenia, ministra, wojewodów i czort wie kogo jeszcze przeważnie z kilkuletnim wyprzedzeniem przed ich wyprodukowaniem. Teoretycznie taki wyjazd niczego nie dawał i był, wydawałoby się, bezsensowny. Jak się jednak często okazywało, nie zawsze tak musiało być. Pierwszym takim poważnym wyjazdem po budowlane złote runo, w którym Leszek brał udział była styczniowa podróż do Radomia. 

O tej wyprawie w następnym odcinku. 


Następny odcinek


piątek, 5 lutego 2021

Polskie klimaty - 14 - Zima - odsłona druga - słoneczna

Dzisiaj przez cały krótki dzień świeciło słoneczko i zaraz wydobyło kolory z wczorajszego czarno- białego lasu.  Zaraz też lepszy nastój i samopoczucie.

Warto porównać wczorajsze zdjęcia (Polskie klimaty - 13) z dzisiejszymi.  Wczoraj był dzień pochmurny, a dzisiaj słoneczny.





                                          Poprzedni post z tego cyklu


Polskie klimaty - 13 - Zima - odsłona pierwsza - pochmurna.

Już ponad pięć lat minęło od poprzedniego posta z tego cyklu, ale wracam do niego zauroczony pięknem tegorocznej polskiej zimy.  Przez pięć minionych lat zimy spędzałem w innym klimacie, ale teraz z powodu pandemii przebiegam i chodzę moje codzienne marsze w lasach gminy Osielsko.

Poniższe zdjęcia wykonałem wczoraj czyli 04.02.2021 roku.






                                                        Poprzedni post z tego cyklu

czwartek, 4 lutego 2021

U nas w Maksymilianowie.

Zima tego roku płata różne figle.  A to gęsty śnieg, a to marznąca mżawka, a to zwyczajny deszcz.  I bądź tutaj mądrym wędrując każdego dnia po kilkanaście tysięcy kroków po okolicy wokół domu.  A wiadomo jak i gdzie iść?  I tylko słońce (rzadko) z pięknymi cieniami pod koniec dnia, a czasami lub nawet częściej owe słoneczko rozjaśnia naszą smutną styczniową i lutową rzeczywistość.  Ale i tak jest cudownie chociaż czasami mniej cudownie.

Wczoraj wędrując po okolicznych lasach spotkałem w naprawdę ustronnym miejscu ciekawą postać:



A wyruszyłem z naszego domu:



Gdzie w naszym mieszkaniu wiszą takie cudowne obrazy autorstwa mojej żony
                                        podświetlane czasami promieniami zachodzącego słońca.


środa, 3 lutego 2021

Bogusław - odcinek 28

Przed kolejnym odcinkiem taka skromna refleksja.  Kiedyś, dawno temu, przeczytałem, moim zdaniem, bardzo mądrą maksymę i już ją na moim blogu umieściłem: Owa maksyma

Oczywiście każda kreatywność ma swoje ograniczenia, a czasami i ślepe uliczki.  Nie kandyduję tutaj do prawdziwych kreatorów, ale przynajmniej staram się coś tworzyć.  Dobre czy złe, mądre czy głupie, ciekawe czy nudne, ale jakieś.

Poprzedni odcinek:

https://dziwnabydgoszcz.blogspot.com/2021/01/bogusaw-odcinek-27.html

Odcinek 28

Po  powyższych krótkich i bardzo uproszczonych opisach podstawowych cech naszych czołowych bohaterów tej opowieści, wróćmy do wspomnianego czasu, gdy to po raz pierwszy cała trójka postanowiła stworzyć nową wspólną firmę.  Firmę  instalatorstwa sanitarnego Bogusława, Michała i Leszka.  Na początku zrobili to nieformalnie, czyli w papierach figurowało, że mają dwa oddzielne zakłady rzemieślnicze, ale roboty zaczęli wykonywać wspólnie, mieszając pracowników, sprzęt, materiały i wszystko inne co tylko się dało. Przede wszystkim, jak to dzisiaj się uczenie mówi, kreatywnie, zgodnie z ówczesnym prawem, manewrowali kosztami, fakturami i podatkami.

Pierwszą wspólną robotę wykonywali dla Straży Pożarnej w Inowrocławiu. Załatwił ją Bogusław, który już wcześniej wykonywał prace dla Straży w Bydgoszczy i poznał dobrze miejscowych szefów, a szczególnie inspektora nadzoru Krzysztofa Łatkę. I właśnie pan Łatka, gdzieś tak w połowie października 1987 roku poprosił do siebie Bogusława. W trakcie , jak to się mówi, rozmowy o niczym, rzucił mimochodem - panie Bogusławie jest okazja zarobienia paru złotych.   Bogusław jak rasowy pies od razu wyczuł właściwy trop natychmiast temat podchwycił i zaczął energicznie wypytywać co i jak. 

Po dłuższej wymianie zdań okazało się iż Straż ma do wydania na inwestycje w tym roku, jeszcze ponad pięć milionów złotych, a jeżeli tych pieniędzy w tym czasie nie wyda to one przepadną. Po ustaleniu przedmiotu wezwania Bogusława do strażackiej dyrekcji pan Łatka dodał, że długo i gorączkowo myślał ze swoimi szefami, jak i na co wydać te pieniądze. Nie byli przygotowani do rozsądnego i zgodnego z ówczesnymi przepisami zagospodarowania tych środków. Potrzebny był projekt budowlany, materiały, wykonawca, a tego nie było. I wtedy właśnie pan Krzysztof pomyślał o Bogusławie, który tak dobrze się sprawił, przy poprzedniej robocie dla strażaków. 

W następstwie tej rozmowy już po paru roboczych spotkaniach z komendantem, główną księgową i panem Łatką, ostatecznie wspólnie ustalono, że posiadane przez straż pieniądze, zostaną wydane na osuszenie piwnic w siedzibie oddziału straży w Inowrocławiu. Znalazła się jakaś stara dokumentacja, którą na umowę - zlecenie Leszek posiadający takie uprawnienia w tydzień zaktualizował. Jednocześnie dodatkowo wykonał szczegółowy i bardzo korzystny dla nich kosztorys robót, opiewający na sumę prawie pięć i pół miliona złotych. Z tymi już aktualnymi dokumentami przystąpili do roboczych rozmów. Uzgodnili wszystkie szczegóły, z których kilka warto przytoczyć, jako ciekawostkę i porównanie z obecnymi umowami. Szczególnie zaś, aby chociaż częściowo pokazać skąd się wtedy brały stosunkowo wysokie zarobki wykonawców robót. Między innymi z treści umowy wynikało, że dostaną piętnaście procent dodatku, za utrudnienia, związane z wykonywaniem robót w czynnym zakładzie. Dodatek liczony będzie od końcowej wartości robót, łącznie z wartością materiałów i wszystkimi narzutami. A co to był za czynny zakład, jak prace wykonywali głównie w piwnicach, gdzie normalnie, do większości pomieszczeń, często nawet przez parę tygodni, nikt nie wchodził.  Natomiast wartość tak zwanych kosztów ogólnych, czyli inaczej mówiąc, zakładowych, ustalono na siedemdziesiąt pięć procent od łącznej wartości robocizny, materiałów i sprzętu. W rzeczywistości te koszty w ich przypadku wynosiły góra dwadzieścia do trzydziestu procent i to tylko liczone od samej wartości robocizny. Stopę zysku ustalono na trzydzieści pięć procent także od całości, łącznie z kosztem materiałów. Do tego dochodziły jeszcze koszty transportu i inne jak na przykład koszt pompowanie wody z piwnic czy  późniejsze roboty dodatkowe.

Warto w tym miejscu dodać, że wówczas firmy państwowe, wykonując takie same prace, brały dużo więcej pieniędzy za ich wykonanie niż to wyliczył Leszek. A i tak bez przerwy przynosiły straty ponieważ miały ogromne koszty nad którymi praktycznie nikt nie panował i nikt ich uczciwie nie kontrolował. Zaś oni, nowi rzemieślnicy budowlani, wykonując prace szybciej i solidniej osiągali duży zysk. 

Jak już pisaliśmy, po paru spotkaniach wszystko uzgodniono. Umowa miała zostać podpisana w jeden z czwartków drugiej polowy listopada, ale nie została podpisana. Na dwie godziny przed jej podpisaniem do Bogusława zadzwonił pan Łatka, inspektor nadzoru ze Straży i powiedział, że musi się z nimi pilnie spotkać i uzgodnić pewne dodatkowe szczegóły. Dopiero po tych uzgodnieniach może dojść do podpisania umowy. Powiedział też, że teraz nie może się z nimi spotkać i zaproponował, aby wieczorem przyszli do niego do domu. On im wówczas wyjaśni o co chodzi. Tego samego dnia wieczorem całą trójką stawili się przy wejściu do bloku w którym mieszkał pan inspektor i zadzwonili do drzwi jego mieszkania. Pan Krzysztof przywitał ich konfidencjonalnie. Tylko lekko uchylając drzwi powiedział żeby zaczekali na dole, na klatce schodowej, a on zaraz do nich zejdzie. Po paru minutach zjawił się. Zaprowadził ich po ciemku w jeszcze ciemniejszy kąt na parterze klatki schodowej, tuż przy wejściu do piwnicy. Na zewnątrz padał rzęsisty deszcz, a z ich parasoli kapało na podłogę, nastrój był smutny, wręcz ponury. I jak mieli rozmawiać, gdy wzajemnie ich twarze były ledwo widoczne w świetle, przebijającym się przez brudne szyby z odległych latarni ulicznych. W takiej scenerii, pan Krzysztof bez zbędnych ceregieli i jakichkolwiek wyjaśnień, powiedział - panowie jak chcecie podpisać tę umowę, to musicie mi zapłacić pięć procent jej wartości, z tego połowę z góry i to koniecznie dzisiaj. Słysząc to cała trójka prywaciarzy zaniemówiła i wszyscy dłuższą chwilę milczeli. 

Liczyli się co prawda z jakimiś ekstra wydatkami, ale nie tak dużymi i do tego płatnymi z góry i to jeszcze przed podpisaniem umowy. Dopuszczali do siebie myśl, że po wykonaniu robót i otrzymaniu za nią zapłaty, będą musieli dać trochę kasy inspektorowi i nawet chcieli z nim o tym dzisiaj pomówić. Taki zaczynał panować obyczaj i niezwykle szybko się rozpowszechniał. Nie było jednak jeszcze z góry ustalanych procentowych stawek i raczej panowała duża dowolność w tej kwestii. Czasami kończyło się na dobrym obiedzie, czy suto zakrapianej kolacji, czasami na jakimś prezencie wskazanym przez inwestora, ale to wręcz, ultimatum inspektora Łatki, po prostu ich zaszokowało. Nie mieli kwoty, której od nich zażądał nie tylko przy sobie, ale chwilowo, w ogóle. Właśnie niedawno kupili owego nieszczęsnego Żuka na którego wydali siedemset tysięcy złotych. Dodatkowo masę pieniędzy kosztowało załatwianie formalności przy organizacji kolejnej wspólnej firmy. A tutaj raptem pan inspektor zażądał od nich prawie trzystu tysięcy złotych, czyli dziesięciu dobrych pensji, że posłużymy się kolejny raz tym porównaniem. 

Z nieznośnej ciszy, która nastała po żądaniach pana inspektora, pierwszy otrząsnął się Bogusław. Nie wdając się w żadne dyskusje od razu zaproponował kwotę o połowę mniejszą i termin jej zapłaty po otrzymaniu pierwszego wynagrodzenia za roboty. Ale pan Krzysztof był nieugięty. Nie chciał słyszeć o żadnej zmianie i dał do zrozumienia, że to nie tylko od niego zależy. Potem próbowali zmniejszyć wysokość kwoty do zapłaty z góry, ale tutaj także pan Krzysztof nie chciał ustąpić. Po godzinnej, przykrej i żenującej rozmowie, rozstali się niczego nie uzgadniając. Powiedzieli tylko do pana inspektora, że muszą się nad jego propozycją dobrze zastanowić. A jak coś postanowią to jutro lub pojutrze się do niego odezwą. 

Nazajutrz rozpoczęli gorączkowe poszukiwanie gotówki, ale udało się im zgromadzić tylko sto tysięcy złotych. W najbliższym czasie, przynajmniej dwóch tygodni, nie mieli szans na zdobycie większej kwoty i taka wspaniała robota mogła im pójść koło nosa. Postanowili jeszcze raz spotkać się z panem inspektorem i mimo jego uporu, spróbować z nim negocjować.  Niestety i tym razem wszystko odbyło się dokładnie tak samo jak poprzednio. Znowu po godzinnej dyskusji w tym samym miejscu niczego nie osiągnęli. Ale tym razem pan Krzysztof obiecał zastanowić się nad propozycją, aby zapłatę z góry ograniczyć do stu tysięcy złotych. Po tygodniu i po kolejnych dwóch podobnych spotkaniach, stanęło na tych stu tysiącach z góry. Resztę inspektor miał otrzymać po wykonaniu robót i po zapłacie faktur. Na piąte spotkanie zabrali ze sobą zgromadzone z takim trudem sto tysięcy złotych i znowu przy tym samym wejściu do piwnicy, przy nikłym świetle ulicznych latarni, pan Krzysztof skrupulatnie i to dwukrotnie przeliczył dwieście banknotów, czyli sto tysięcy w nominałach po pięć tysięcy, popularnie zwanymi „szopenami”. Spocił się przy tym, pewnie z wrażenia i nerwów, a wkładając dwie paczki banknotów do wewnętrznej kieszeni marynarki tylko mruknął - wszystko się zgadza, zapraszam jutro do biura. I nawet nie żegnając się pobiegł do swojego mieszkania. Rano na drugi dzień umowa była podpisana. Był ostatni dzień listopada. Następnego dnia, z ciężkimi głowami po udanej imprezie z okazji podpisania umowy, a także tradycyjnych „Andrzejków”, przejęli plac budowy i rozpoczęli roboty.

Jak już kilkakrotnie wspominaliśmy, sposób w jaki działali często okazywał się być bardzo uciążliwy. A to nie mogli przystąpić do dużych robót, ponieważ nie posiadali tak zwanej osobowości prawnej. A to musieli się liczyć ze zdaniem prezesa spółdzielni do której należeli, a które często było odmienne od ich zdania. Musieli płacić spółdzielni spory haracz, praktycznie tylko za firmowanie umów. Musieli należeć do cechu. I wiele jeszcze innych rzeczy musieli. Nie mogli także rozszerzyć swojej działalności na inne dziedziny. Niekorzystne były dla nich także zasady opodatkowania. Działając przez spółdzielnię płacili ryczałt spółdzielczy i to w wysokości siedemnastu procent od wystawianych faktur, a nie mieli żadnego wpływu na jego wysokość. Wszystkie te problemy powodowały, że coraz częściej zastanawiali się, jak ominąć te i inne ograniczenia. Praktycznie wyjście było tylko jedno. Należało założyć firmę, która będzie samodzielna i niezależna od cechów, prezesów, ryczałtów i innych takich spraw i przepisów, które mocno utrudniają normalne działanie i bardzo ograniczają możliwości rozwoju. Wreszcie po wielu obiadkach, kolacyjkach i spotkaniach domowych, na których ten problem zawsze wypływał, podjęli decyzję. Postanowili utworzyć spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością. Bardzo ważnym powodem jej powołania był również fakt, iż spółka po zawarciu umowy na wykonanie jakiś robót budowlanych, mogła w całości lub części podzlecać wykonanie części lub nawet całości robót, na przykład, ich wspólnej firmie o wdzięcznej nazwie Jemar. Na styku działania takich dwóch różnych firm powstawało ogromne pole do sporych zysków. Jednak jak pokazał przyszły bieg wypadków, wówczas złożenie takiej firmy nie było ani łatwe, ani tanie, a do tego strasznie rozciągało się w czasie.


Chcieli uciec od bardzo mocno ograniczającego gorsetu jakim była spółdzielnia rzemieślnicza. I tak ta bardzo skrócona i przyspieszona nauka o podstawowych zasadach działania, tworzącej się z ogromnymi oporami, gospodarki rynkowej, spowodowała, że już pod koniec 1987 roku rozpoczęli tworzenie spółki, która, ich zdaniem, miała być remedium na wszystkie dotychczasowe problemy i dolegliwości. Na początku najwięcej sporów dotyczyło ustalania nazwy spółki. Zabrali się za przeglądanie słownika wyrazów obcych, słownika ortograficznego, a nawet słownika polsko-łacińskiego. Po wielodniowych dyskusjach i setkach propozycji stanęło na słowie ATUT. Według słownika oznacza ono argumenty dające szansę, możliwości zwycięstwa, przewagi nad przeciwnikiem i zdobycia powodzenia. Potocznie może być kojarzone ze zwycięstwem. Ta nazwa wydała się im bardzo dobra i zgodnie na nią przystali. Ale założyć wówczas tak zwaną „spółkę z.o.o.”, czyli z ograniczoną odpowiedzialnością, jak już wspomnieliśmy, nie było łatwo. Po pierwsze należało opracować szczegółowy statut, a wzory nie istniały. Należało opracować szczegółowe regulaminy działania i, co wydawało się najtrudniejsze, zarejestrować ją w sądzie. A w sądzie można było czekać na taką rejestrację nawet rok. Na wszystko trzeba jednak znaleźć jakiś sposób. I oni znaleźli taki. Przy pomocy małżonki jednego ze szkolnych kolegów Leszka, która wówczas, tak samo jak jej mąż, pełniła zaszczytną funkcję prokuratora, udało się im dotrzeć do strasznie obłożonej pracą, pani mecenas Ewy Kowalskiej. Pani mecenas dzięki protekcji i przy wydatnej pomocy pani prokurator oraz za stosownie wysoką opłatą, zgodziła się opracować w trybie pilnym potrzebne statuty. A także zobowiązała się zrobić co w jej mocy, aby maksymalnie przyspieszyć rejestrację spółki w sądzie. Już po dwóch tygodniach dokumenty były gotowe. Jeszcze tylko wprowadzili w nich kilka poprawek i można było składać dokumenty w sądzie. Po trzech tygodniach od rozpoczęcia starań, gdzieś tak pod koniec listopada czyli w tym samym czasie, w którym toczyły się owe przykre negocjacje z inspektorem ze straży pożarnej, pojechali bogusławowym Fiatem 126P, do Chojnic. Pojechali zarejestrować spółkę w miejscowym sądzie. Tylko tam, w obrębie całego województwa, znalazła pani mecenas wolny termin u sędziego do przeprowadzenia tej czynności prawnej. Tym „wielkim” samochodem jechało pięć dorosłych osób, pani mecenas, pani prokurator i trójka prywaciarzy, którzy szybko, przeskakując po parę szczebli naraz, pragnęli zostać szanowanymi biznesmenami. Prowadził Bogusław, Michał siedział obok niego, a Leszek z tyłu między paniami. W Chojnicach wszystko odbyło się sprawnie, jedynie kolejny raz zostali zaskoczeni wysokością opłat sądowych. Ale i tak w świetnych humorach, w powrotnej drodze, zatrzymali się na dobry obiad w zajeździe w Tucholi. Po obiedzie kupili u bufetowej jeszcze dwa szampany i pięć kieliszków po czym całą piątką ulokowali się w Maluchu i ruszyli w drogę powrotną do Bydgoszczy. Przy opowiadaniu kawałów, w czym jak zwykle prym wiódł Bogusław, wypili te dwie flaszki, jeszcze przed Koronowem, przy czym spora część ich zawartości na zawsze pozostała we fiaciku, nie chcąc się w trakcie nalewania zmieścić do kieliszków. I chociaż zakończenie załatwiania wszystkich formalności, związanych z utworzeniem firmy „Atut”, wymagało jeszcze wielu zabiegów to jednak moment przyjazdu z Chojnic, uznali za fakt powstania jednej z pierwszych spółek z ograniczoną odpowiedzialnością jakie powstały, w tym okresie, w Bydgoszczy, a której Bogusław, Leszek i Michał byli jedynymi udziałowcami z takim samymi udziałami przypadającymi na każdego z nich.

Była spółka, byli udziałowcy, ale nie było siedziby. Do tej pory formalną siedzibą zakładu instalatorstwa sanitarnego było mieszkanie Michała. Jednak tak dalej nie mogło być. Bo co to za poważna spółka, która nie ma swojego porządnego biura? Dlatego rozpoczęli energiczne poszukiwania biura na potrzeby siedziby ich nowej firmy. Ale jak to powszechnie bywało w czasach socjalizmu, oficjalnie wolnych pomieszczeń biurowych nikt nie posiadał, chociaż wszędzie było ich pełno. Gdy już coś znaleźli to zwykle po paru dniach okazywało się, że to jednak pomyłka lub bardziej wprost, że pomieszczenia są, ale „prywatnym” nie wolno ich wynajmować. Po paru tygodniach takich bezowocnych poszukiwań z pomocą przyszli im rodzice Marii, żony Bogusława. Byli oni właścicielami ładnej wilii na bydgoskich Bielawkach. W tym pięknie położonym, przy szerokiej, dębowej alei domu znajdowały się na niskim parterze dwa zaniedbane pomieszczenia wraz z korytarzem, pomieszczeniem sanitarnym i osobnym wejściem. Kiedyś były one mieszkaniem dla służby, ale od dłuższego czasu stały puste. Właśnie tam po wykonaniu gruntownego remontu, wspólnicy świętowali pod koniec stycznia 1988 roku uroczystość otwarcia biura firmy „Atut” spółka z o.o.


Następny odcinek