środa, 3 lutego 2021

Bogusław - odcinek 28

Przed kolejnym odcinkiem taka skromna refleksja.  Kiedyś, dawno temu, przeczytałem, moim zdaniem, bardzo mądrą maksymę i już ją na moim blogu umieściłem: Owa maksyma

Oczywiście każda kreatywność ma swoje ograniczenia, a czasami i ślepe uliczki.  Nie kandyduję tutaj do prawdziwych kreatorów, ale przynajmniej staram się coś tworzyć.  Dobre czy złe, mądre czy głupie, ciekawe czy nudne, ale jakieś.

Poprzedni odcinek:

https://dziwnabydgoszcz.blogspot.com/2021/01/bogusaw-odcinek-27.html

Odcinek 28

Po  powyższych krótkich i bardzo uproszczonych opisach podstawowych cech naszych czołowych bohaterów tej opowieści, wróćmy do wspomnianego czasu, gdy to po raz pierwszy cała trójka postanowiła stworzyć nową wspólną firmę.  Firmę  instalatorstwa sanitarnego Bogusława, Michała i Leszka.  Na początku zrobili to nieformalnie, czyli w papierach figurowało, że mają dwa oddzielne zakłady rzemieślnicze, ale roboty zaczęli wykonywać wspólnie, mieszając pracowników, sprzęt, materiały i wszystko inne co tylko się dało. Przede wszystkim, jak to dzisiaj się uczenie mówi, kreatywnie, zgodnie z ówczesnym prawem, manewrowali kosztami, fakturami i podatkami.

Pierwszą wspólną robotę wykonywali dla Straży Pożarnej w Inowrocławiu. Załatwił ją Bogusław, który już wcześniej wykonywał prace dla Straży w Bydgoszczy i poznał dobrze miejscowych szefów, a szczególnie inspektora nadzoru Krzysztofa Łatkę. I właśnie pan Łatka, gdzieś tak w połowie października 1987 roku poprosił do siebie Bogusława. W trakcie , jak to się mówi, rozmowy o niczym, rzucił mimochodem - panie Bogusławie jest okazja zarobienia paru złotych.   Bogusław jak rasowy pies od razu wyczuł właściwy trop natychmiast temat podchwycił i zaczął energicznie wypytywać co i jak. 

Po dłuższej wymianie zdań okazało się iż Straż ma do wydania na inwestycje w tym roku, jeszcze ponad pięć milionów złotych, a jeżeli tych pieniędzy w tym czasie nie wyda to one przepadną. Po ustaleniu przedmiotu wezwania Bogusława do strażackiej dyrekcji pan Łatka dodał, że długo i gorączkowo myślał ze swoimi szefami, jak i na co wydać te pieniądze. Nie byli przygotowani do rozsądnego i zgodnego z ówczesnymi przepisami zagospodarowania tych środków. Potrzebny był projekt budowlany, materiały, wykonawca, a tego nie było. I wtedy właśnie pan Krzysztof pomyślał o Bogusławie, który tak dobrze się sprawił, przy poprzedniej robocie dla strażaków. 

W następstwie tej rozmowy już po paru roboczych spotkaniach z komendantem, główną księgową i panem Łatką, ostatecznie wspólnie ustalono, że posiadane przez straż pieniądze, zostaną wydane na osuszenie piwnic w siedzibie oddziału straży w Inowrocławiu. Znalazła się jakaś stara dokumentacja, którą na umowę - zlecenie Leszek posiadający takie uprawnienia w tydzień zaktualizował. Jednocześnie dodatkowo wykonał szczegółowy i bardzo korzystny dla nich kosztorys robót, opiewający na sumę prawie pięć i pół miliona złotych. Z tymi już aktualnymi dokumentami przystąpili do roboczych rozmów. Uzgodnili wszystkie szczegóły, z których kilka warto przytoczyć, jako ciekawostkę i porównanie z obecnymi umowami. Szczególnie zaś, aby chociaż częściowo pokazać skąd się wtedy brały stosunkowo wysokie zarobki wykonawców robót. Między innymi z treści umowy wynikało, że dostaną piętnaście procent dodatku, za utrudnienia, związane z wykonywaniem robót w czynnym zakładzie. Dodatek liczony będzie od końcowej wartości robót, łącznie z wartością materiałów i wszystkimi narzutami. A co to był za czynny zakład, jak prace wykonywali głównie w piwnicach, gdzie normalnie, do większości pomieszczeń, często nawet przez parę tygodni, nikt nie wchodził.  Natomiast wartość tak zwanych kosztów ogólnych, czyli inaczej mówiąc, zakładowych, ustalono na siedemdziesiąt pięć procent od łącznej wartości robocizny, materiałów i sprzętu. W rzeczywistości te koszty w ich przypadku wynosiły góra dwadzieścia do trzydziestu procent i to tylko liczone od samej wartości robocizny. Stopę zysku ustalono na trzydzieści pięć procent także od całości, łącznie z kosztem materiałów. Do tego dochodziły jeszcze koszty transportu i inne jak na przykład koszt pompowanie wody z piwnic czy  późniejsze roboty dodatkowe.

Warto w tym miejscu dodać, że wówczas firmy państwowe, wykonując takie same prace, brały dużo więcej pieniędzy za ich wykonanie niż to wyliczył Leszek. A i tak bez przerwy przynosiły straty ponieważ miały ogromne koszty nad którymi praktycznie nikt nie panował i nikt ich uczciwie nie kontrolował. Zaś oni, nowi rzemieślnicy budowlani, wykonując prace szybciej i solidniej osiągali duży zysk. 

Jak już pisaliśmy, po paru spotkaniach wszystko uzgodniono. Umowa miała zostać podpisana w jeden z czwartków drugiej polowy listopada, ale nie została podpisana. Na dwie godziny przed jej podpisaniem do Bogusława zadzwonił pan Łatka, inspektor nadzoru ze Straży i powiedział, że musi się z nimi pilnie spotkać i uzgodnić pewne dodatkowe szczegóły. Dopiero po tych uzgodnieniach może dojść do podpisania umowy. Powiedział też, że teraz nie może się z nimi spotkać i zaproponował, aby wieczorem przyszli do niego do domu. On im wówczas wyjaśni o co chodzi. Tego samego dnia wieczorem całą trójką stawili się przy wejściu do bloku w którym mieszkał pan inspektor i zadzwonili do drzwi jego mieszkania. Pan Krzysztof przywitał ich konfidencjonalnie. Tylko lekko uchylając drzwi powiedział żeby zaczekali na dole, na klatce schodowej, a on zaraz do nich zejdzie. Po paru minutach zjawił się. Zaprowadził ich po ciemku w jeszcze ciemniejszy kąt na parterze klatki schodowej, tuż przy wejściu do piwnicy. Na zewnątrz padał rzęsisty deszcz, a z ich parasoli kapało na podłogę, nastrój był smutny, wręcz ponury. I jak mieli rozmawiać, gdy wzajemnie ich twarze były ledwo widoczne w świetle, przebijającym się przez brudne szyby z odległych latarni ulicznych. W takiej scenerii, pan Krzysztof bez zbędnych ceregieli i jakichkolwiek wyjaśnień, powiedział - panowie jak chcecie podpisać tę umowę, to musicie mi zapłacić pięć procent jej wartości, z tego połowę z góry i to koniecznie dzisiaj. Słysząc to cała trójka prywaciarzy zaniemówiła i wszyscy dłuższą chwilę milczeli. 

Liczyli się co prawda z jakimiś ekstra wydatkami, ale nie tak dużymi i do tego płatnymi z góry i to jeszcze przed podpisaniem umowy. Dopuszczali do siebie myśl, że po wykonaniu robót i otrzymaniu za nią zapłaty, będą musieli dać trochę kasy inspektorowi i nawet chcieli z nim o tym dzisiaj pomówić. Taki zaczynał panować obyczaj i niezwykle szybko się rozpowszechniał. Nie było jednak jeszcze z góry ustalanych procentowych stawek i raczej panowała duża dowolność w tej kwestii. Czasami kończyło się na dobrym obiedzie, czy suto zakrapianej kolacji, czasami na jakimś prezencie wskazanym przez inwestora, ale to wręcz, ultimatum inspektora Łatki, po prostu ich zaszokowało. Nie mieli kwoty, której od nich zażądał nie tylko przy sobie, ale chwilowo, w ogóle. Właśnie niedawno kupili owego nieszczęsnego Żuka na którego wydali siedemset tysięcy złotych. Dodatkowo masę pieniędzy kosztowało załatwianie formalności przy organizacji kolejnej wspólnej firmy. A tutaj raptem pan inspektor zażądał od nich prawie trzystu tysięcy złotych, czyli dziesięciu dobrych pensji, że posłużymy się kolejny raz tym porównaniem. 

Z nieznośnej ciszy, która nastała po żądaniach pana inspektora, pierwszy otrząsnął się Bogusław. Nie wdając się w żadne dyskusje od razu zaproponował kwotę o połowę mniejszą i termin jej zapłaty po otrzymaniu pierwszego wynagrodzenia za roboty. Ale pan Krzysztof był nieugięty. Nie chciał słyszeć o żadnej zmianie i dał do zrozumienia, że to nie tylko od niego zależy. Potem próbowali zmniejszyć wysokość kwoty do zapłaty z góry, ale tutaj także pan Krzysztof nie chciał ustąpić. Po godzinnej, przykrej i żenującej rozmowie, rozstali się niczego nie uzgadniając. Powiedzieli tylko do pana inspektora, że muszą się nad jego propozycją dobrze zastanowić. A jak coś postanowią to jutro lub pojutrze się do niego odezwą. 

Nazajutrz rozpoczęli gorączkowe poszukiwanie gotówki, ale udało się im zgromadzić tylko sto tysięcy złotych. W najbliższym czasie, przynajmniej dwóch tygodni, nie mieli szans na zdobycie większej kwoty i taka wspaniała robota mogła im pójść koło nosa. Postanowili jeszcze raz spotkać się z panem inspektorem i mimo jego uporu, spróbować z nim negocjować.  Niestety i tym razem wszystko odbyło się dokładnie tak samo jak poprzednio. Znowu po godzinnej dyskusji w tym samym miejscu niczego nie osiągnęli. Ale tym razem pan Krzysztof obiecał zastanowić się nad propozycją, aby zapłatę z góry ograniczyć do stu tysięcy złotych. Po tygodniu i po kolejnych dwóch podobnych spotkaniach, stanęło na tych stu tysiącach z góry. Resztę inspektor miał otrzymać po wykonaniu robót i po zapłacie faktur. Na piąte spotkanie zabrali ze sobą zgromadzone z takim trudem sto tysięcy złotych i znowu przy tym samym wejściu do piwnicy, przy nikłym świetle ulicznych latarni, pan Krzysztof skrupulatnie i to dwukrotnie przeliczył dwieście banknotów, czyli sto tysięcy w nominałach po pięć tysięcy, popularnie zwanymi „szopenami”. Spocił się przy tym, pewnie z wrażenia i nerwów, a wkładając dwie paczki banknotów do wewnętrznej kieszeni marynarki tylko mruknął - wszystko się zgadza, zapraszam jutro do biura. I nawet nie żegnając się pobiegł do swojego mieszkania. Rano na drugi dzień umowa była podpisana. Był ostatni dzień listopada. Następnego dnia, z ciężkimi głowami po udanej imprezie z okazji podpisania umowy, a także tradycyjnych „Andrzejków”, przejęli plac budowy i rozpoczęli roboty.

Jak już kilkakrotnie wspominaliśmy, sposób w jaki działali często okazywał się być bardzo uciążliwy. A to nie mogli przystąpić do dużych robót, ponieważ nie posiadali tak zwanej osobowości prawnej. A to musieli się liczyć ze zdaniem prezesa spółdzielni do której należeli, a które często było odmienne od ich zdania. Musieli płacić spółdzielni spory haracz, praktycznie tylko za firmowanie umów. Musieli należeć do cechu. I wiele jeszcze innych rzeczy musieli. Nie mogli także rozszerzyć swojej działalności na inne dziedziny. Niekorzystne były dla nich także zasady opodatkowania. Działając przez spółdzielnię płacili ryczałt spółdzielczy i to w wysokości siedemnastu procent od wystawianych faktur, a nie mieli żadnego wpływu na jego wysokość. Wszystkie te problemy powodowały, że coraz częściej zastanawiali się, jak ominąć te i inne ograniczenia. Praktycznie wyjście było tylko jedno. Należało założyć firmę, która będzie samodzielna i niezależna od cechów, prezesów, ryczałtów i innych takich spraw i przepisów, które mocno utrudniają normalne działanie i bardzo ograniczają możliwości rozwoju. Wreszcie po wielu obiadkach, kolacyjkach i spotkaniach domowych, na których ten problem zawsze wypływał, podjęli decyzję. Postanowili utworzyć spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością. Bardzo ważnym powodem jej powołania był również fakt, iż spółka po zawarciu umowy na wykonanie jakiś robót budowlanych, mogła w całości lub części podzlecać wykonanie części lub nawet całości robót, na przykład, ich wspólnej firmie o wdzięcznej nazwie Jemar. Na styku działania takich dwóch różnych firm powstawało ogromne pole do sporych zysków. Jednak jak pokazał przyszły bieg wypadków, wówczas złożenie takiej firmy nie było ani łatwe, ani tanie, a do tego strasznie rozciągało się w czasie.


Chcieli uciec od bardzo mocno ograniczającego gorsetu jakim była spółdzielnia rzemieślnicza. I tak ta bardzo skrócona i przyspieszona nauka o podstawowych zasadach działania, tworzącej się z ogromnymi oporami, gospodarki rynkowej, spowodowała, że już pod koniec 1987 roku rozpoczęli tworzenie spółki, która, ich zdaniem, miała być remedium na wszystkie dotychczasowe problemy i dolegliwości. Na początku najwięcej sporów dotyczyło ustalania nazwy spółki. Zabrali się za przeglądanie słownika wyrazów obcych, słownika ortograficznego, a nawet słownika polsko-łacińskiego. Po wielodniowych dyskusjach i setkach propozycji stanęło na słowie ATUT. Według słownika oznacza ono argumenty dające szansę, możliwości zwycięstwa, przewagi nad przeciwnikiem i zdobycia powodzenia. Potocznie może być kojarzone ze zwycięstwem. Ta nazwa wydała się im bardzo dobra i zgodnie na nią przystali. Ale założyć wówczas tak zwaną „spółkę z.o.o.”, czyli z ograniczoną odpowiedzialnością, jak już wspomnieliśmy, nie było łatwo. Po pierwsze należało opracować szczegółowy statut, a wzory nie istniały. Należało opracować szczegółowe regulaminy działania i, co wydawało się najtrudniejsze, zarejestrować ją w sądzie. A w sądzie można było czekać na taką rejestrację nawet rok. Na wszystko trzeba jednak znaleźć jakiś sposób. I oni znaleźli taki. Przy pomocy małżonki jednego ze szkolnych kolegów Leszka, która wówczas, tak samo jak jej mąż, pełniła zaszczytną funkcję prokuratora, udało się im dotrzeć do strasznie obłożonej pracą, pani mecenas Ewy Kowalskiej. Pani mecenas dzięki protekcji i przy wydatnej pomocy pani prokurator oraz za stosownie wysoką opłatą, zgodziła się opracować w trybie pilnym potrzebne statuty. A także zobowiązała się zrobić co w jej mocy, aby maksymalnie przyspieszyć rejestrację spółki w sądzie. Już po dwóch tygodniach dokumenty były gotowe. Jeszcze tylko wprowadzili w nich kilka poprawek i można było składać dokumenty w sądzie. Po trzech tygodniach od rozpoczęcia starań, gdzieś tak pod koniec listopada czyli w tym samym czasie, w którym toczyły się owe przykre negocjacje z inspektorem ze straży pożarnej, pojechali bogusławowym Fiatem 126P, do Chojnic. Pojechali zarejestrować spółkę w miejscowym sądzie. Tylko tam, w obrębie całego województwa, znalazła pani mecenas wolny termin u sędziego do przeprowadzenia tej czynności prawnej. Tym „wielkim” samochodem jechało pięć dorosłych osób, pani mecenas, pani prokurator i trójka prywaciarzy, którzy szybko, przeskakując po parę szczebli naraz, pragnęli zostać szanowanymi biznesmenami. Prowadził Bogusław, Michał siedział obok niego, a Leszek z tyłu między paniami. W Chojnicach wszystko odbyło się sprawnie, jedynie kolejny raz zostali zaskoczeni wysokością opłat sądowych. Ale i tak w świetnych humorach, w powrotnej drodze, zatrzymali się na dobry obiad w zajeździe w Tucholi. Po obiedzie kupili u bufetowej jeszcze dwa szampany i pięć kieliszków po czym całą piątką ulokowali się w Maluchu i ruszyli w drogę powrotną do Bydgoszczy. Przy opowiadaniu kawałów, w czym jak zwykle prym wiódł Bogusław, wypili te dwie flaszki, jeszcze przed Koronowem, przy czym spora część ich zawartości na zawsze pozostała we fiaciku, nie chcąc się w trakcie nalewania zmieścić do kieliszków. I chociaż zakończenie załatwiania wszystkich formalności, związanych z utworzeniem firmy „Atut”, wymagało jeszcze wielu zabiegów to jednak moment przyjazdu z Chojnic, uznali za fakt powstania jednej z pierwszych spółek z ograniczoną odpowiedzialnością jakie powstały, w tym okresie, w Bydgoszczy, a której Bogusław, Leszek i Michał byli jedynymi udziałowcami z takim samymi udziałami przypadającymi na każdego z nich.

Była spółka, byli udziałowcy, ale nie było siedziby. Do tej pory formalną siedzibą zakładu instalatorstwa sanitarnego było mieszkanie Michała. Jednak tak dalej nie mogło być. Bo co to za poważna spółka, która nie ma swojego porządnego biura? Dlatego rozpoczęli energiczne poszukiwania biura na potrzeby siedziby ich nowej firmy. Ale jak to powszechnie bywało w czasach socjalizmu, oficjalnie wolnych pomieszczeń biurowych nikt nie posiadał, chociaż wszędzie było ich pełno. Gdy już coś znaleźli to zwykle po paru dniach okazywało się, że to jednak pomyłka lub bardziej wprost, że pomieszczenia są, ale „prywatnym” nie wolno ich wynajmować. Po paru tygodniach takich bezowocnych poszukiwań z pomocą przyszli im rodzice Marii, żony Bogusława. Byli oni właścicielami ładnej wilii na bydgoskich Bielawkach. W tym pięknie położonym, przy szerokiej, dębowej alei domu znajdowały się na niskim parterze dwa zaniedbane pomieszczenia wraz z korytarzem, pomieszczeniem sanitarnym i osobnym wejściem. Kiedyś były one mieszkaniem dla służby, ale od dłuższego czasu stały puste. Właśnie tam po wykonaniu gruntownego remontu, wspólnicy świętowali pod koniec stycznia 1988 roku uroczystość otwarcia biura firmy „Atut” spółka z o.o.


Następny odcinek




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię