wtorek, 29 października 2013

Cytaty znane i nieznane - 23


"Każdy milimetr lepszości jest centymetrem samotności"

Złota myśl z tygodnika "Szpilki", z numeru, z połowy lat 70-tych ubiegłego wieku.




"Zawsze trzeba odwagi, aby wypowiedzieć to co wszyscy myślą"

Ta złota myśl, zgodna z cytatem z poprzedniego postu z tego cyklu, pochodzi z powieści francuskiego pisarza Georgesa Duhemela pod tytułem "Kronika rodu Pasquier".



Poprzedni post z tego cyklu.





sobota, 26 października 2013

Leszek prawdziwa historia życia - odcinek 4


Poprzedni odcinek.

Z okresu dzieciństwa zostało Leszkowi dużo różnych wspomnień.  Jedne z najwyraźniej zapamiętanych to częste wyprawy do lasu na poziomki, jagody, maliny, jeżyny i grzyby.  Miejscowość, w której się urodził i spędził dzieciństwo, otoczona jest z każdej strony świata, pięknymi lasami i jeziorami.  Jedno z jezior, to najładniejsze i prawie całe, oprócz części miejskiej, otoczone wspaniałymi lasami,  zaczyna się w pobliżu centrum miasta i ciągnie na długość ponad czterech kilometrów, a dalej łączy się rzeczką z paroma innymi jeziorami.  Dwa inne jeziora przylegają do granic miasta.  A w pobliżu miasta znajdują się jeszcze inne jeziora.  Wszystkie one tworzą, przy pomocy rzek, całe kompleksy rynnowych jezior polodowcowych. Dlatego też są tutaj wręcz idealne warunki dla wszystkich miłośników lasów, jezior i zbieraczy wszelakiego runa leśnego.

Na poziomki i jagody Leszek zawsze chodził z mamą i siostrami.  Zazwyczaj chodzili na drugą stronę jeziora, tego zaczynającego się w mieście.  Koło fary skręcali ze swojej ulicy w ulicę Farną, dochodzili do Klasztornej i potem z niej skręcali w prawo w ulicę Opacką, którą dochodzili do ulicy Rogozińskiej.  Z niej w prawo, przez przejazd kolejowy wchodzili na ulicą Bartodziejską, i szli nią, aż do drugiego przejazdu kolejowego, za którym skręcali w prawo do lasu.  Potem szli leśną przecinką wzdłuż linii kolejowej wiodącej do Bydgoszczy, aż za trzeci przejazd przez tory, czyli prawie pod Kobylec.   Cała ta droga do miejsca gdzie rosły najsmaczniejsze poziomki i największe czarne jagody, zajmowała im dużo ponad godzinę.  A niesforne dzieci co rusz wymyślały jakieś głupoty lub chciały co chwilę odpoczywać, albo znowu goniły się lub chowały.  Zanim doszli na miejsce to wszyscy byli już zmęczeni i zaczynali zbieranie od odpoczynku. Idąc na jagody mama zawsze niosła sześciolitrową kankę od mleka i tak długo cała czwórka zbierała jagody, aż kanka była całkowicie napełniona. Najpilniejsza, oczywiście oprócz mamy, w zbieraniu jagód była starsza siostra Leszka.  Ona też miała większy kubek, który po zapełnieniu wsypywała do tej dużej kanki.   Leszek i młodsza siostra mieli mniejsze kubki i czasami jedno z nich odciągało starszą siostrę na bok niby pokazując jej coś ciekawego.  Ona wtedy odstawiała swój napełniony jagodami kubek na pieniek po ściętym drzewie, a wówczas drugie z rodzeństwa przesypywało część jagód z jej większego kubka do swojego kubka, po czym z dumą szło do mamy, aby wsypać jagody do kanki.  Starsza siostra rzadko skarżyła się mamie na takie postępowanie.   Tylko potem przez jakiś czas bardziej się pilnowała.

W czasie takich wypraw, pomijając samą drogę w obie strony, to mama miała nie lada utrapienia z tą trójką żywotnych nad podziw swoich dzieci.  A to jedno weszło do mrowiska i potem przez jakiś czas trzeba było obierać je z mrówek.  A to drugie nadepnęło na zaskrońca i potem mama, także przez długie minuty, oglądała czy nie ma gdzieś śladów ukąszenia.  A to znowu cała trójka weszła w gęste paprocie, w których pełno kleszczy, a z tymi jak wiadomo, żartów nie ma.  A to znowu jedno zjadło wielkiego robaka zamiast jagody i pluło oraz płakało przez jakiś czas.  A to znowu inne lub wszystkie naraz, zamiast malin najadły się podobnych czerwonych owoców. A to weszły w pokrzywy, a potem zamiast zbierać jagody to użalały się nad bąblami od poparzeń.   I tak w kółko coś te dzieci wymyślały, rojbrowały, psociły, dokazywały lub nieświadomie robiły różne dziwaczne rzeczy..

A potem wracając z jagód, głównie Leszek i jego młodsza siostra, zawsze mieli całe granatowe buzie i ręce bo przeważnie tyle samo zjadali tych jagód co wsypywali do kanki.  Wieczorem jeszcze tego samego dnia mama robiła soki z jagód i napełniała nimi wiele butelek, a także kompoty z jagód, którymi zapełniała tyle samo różnych małych słoików.  Jak przychodziła zima to soki były do herbaty, a kompoty do budyniu lub kaszki.

Natomiast na grzyby chodzili do innego lasu, przeważnie do Bukówia.   Szli prawie trzy kilometry szerokim, leśnym duktem, który zaczynał się nieopodal ujęcia wody do szpitala miejskiego znajdującego się na osiedlu domków jednorodzinnych, po lewej stronie ulicy Kcyńskiej..  Tym duktem dochodzili do pięknych dębowych lasów, w których rosły kurki i prawdziwki, a także kozaki i podgrzybki.  Całodzienne wyprawy całą rodzina na grzyby, zdarzały się przeważnie w niedzielę bo tylko wtedy ojciec mógł iść z nimi.  Te grzybobrania to była prawdziwa magia.  Piękne leśne drogi, co kawałek inny las, zagajniki brzozowe z kurkami i sowami, las sosnowy z podgrzybkami, zarośnięte pokrzywami i różnym zielskiem rowy, wzdłuż których można było znaleźć prawdziwki.  Poznawali coraz to nowe rośliny i oczywiście uczyli się rozpoznawać różne grzyby. Czasami, prawie spod ich nóg, wyskoczył zając lub sarna, wiewiórka, albo kuna leśna.  I te długie odpoczynki przy zajadaniu sznytek ze serem, kiełbasą, albo wątrobianką, złożonych w grube klapsztule i przy herbacie pitej z butelek po oranżadzie bo te miały najlepsze zamknięcia lub butelek po winie takich z zakrętkami.   Po sznytkach dzieci dostawały po sporym kawałku placka drożdżowego z kruszonką, albo po sznece.  A podczas pałaszowania tego wszystkiego i to zazwyczaj z wielkim apetytem, mama, albo tata opowiadali o swoich dziecięcych latach, często wspominali o niezbyt odległych jeszcze swoich wojennych przeżyciach, a także opowiadali o wielu innych sprawach.

 Podczas zbierania grzybów, gdy dzieci były już trochę starsze, zawsze była pomiędzy nimi zażarta rywalizacja i to znacznie większa niż przy zbieraniu jagód.  Przede wszystkim liczyły się prawdziwki i kozaki. Które z dzieci nazbierało najwięcej, to słuchało z ust rodziców liczne pochwały, a na koniec jedno z nich zostawało, aż do następnej wyprawy, królem lub królową, grzybobrania.   Leszek doskonale pamięta jak mając osiem lat, tamtej niezwykle urodzajnej w grzyby jesieni, jednego razu zebrał, aż 44 prawdziwki.  Nigdy już potem, aż do późnej dorosłości, nie pobił tego rekordu.  Pamięta doskonale jak chwalił się tym swoim wyczynem przez wiele lat.

Jak Leszek nauczył się jazdy na rowerze to czasami zabierał go na grzyby jego dziadek, który mieszkał w tym samym domu co oni.   Dziadek był zazwyczaj oschły, służbowy i nie był skory do zdradzania swoich grzybowych miejsc, a znał ich wiele i był absolutnym mistrzem w zbieraniu wszelakich jadalnych grzybów. Gdy przyjeżdżali do lasu to dziadek kazał Leszkowi chodzić tylko w pobliżu rowerów i nie oddalać się od nich więcej niż na kilkadziesiąt metrów, a sam mówiąc, że zaraz wróci, znikał na jakieś pół godziny i wracał zawsze z ogromną ilością wspaniałych grzybów.  Leszek pytał go gdzie znalazł takie piękne grzyby, a dziadek wykonując nieokreślony ruch ręką odpowiadał, że tam w lesie.  I nigdy pomimo, wielokrotnych wspólnych wypraw, nie zdradził Leszkowi swoich grzybowych tajemnic.  Jednak i tak Leszek odnosił z tych wypraw wiele korzyści bo dziadek pomimo swojej pozornej oschłości  potrafił jednak czasami się otworzyć i opowiadać o swoim niesłychanie ciekawym życiu.  A będąc powstańcem wielkopolskim, a później aktywnym uczestnikiem walk w kampanii wrześniowej miał o czym opowiadać.  A opowiadał nie w formie chwalenia się, a raczej przestrzegania przed tym co przeżył i głównie po to, aby to samo nigdy nie stało się udziałem jego wnuka.  I aby zaszczepić w nim te cechy i wartości, o które on walczył.  Dziadek pouczał także małego Leszka, mającego wówczas, osiem, dziewięć lat, jak ma postępować. Mówił mu że ma być uczciwy, porządny, obowiązkowy i zawsze dbać o wszystkich i wszystko co go otacza.  Leszek wtedy nie rozumiał do końca tych nauk i tej dziadkowej mowy, ale pewnie wiele z tego musiało w jego głowie pozostać bo potem świadomie, a pewnie często i podświadomie, kierował się tym co usłyszał od dziadka.   A najwięcej tych nauk otrzymał właśnie w czasie wspólnych wypraw do lasu.

Od tamtego czasu i od tamtych wypraw, datuje się prawdziwa miłość Leszka do leśnych wędrówek i do namiętnego zbierania grzybów.

Jednego razu własnie za namową dziadka, poszli z mamą na grzyby do innego lasu.  Do tego, do którego dziadek zazwyczaj jeździł.   Podobno dziadek szczegółowo opowiedział swojej córce, a mamie Leszka, jak i gdzie mają iść.   Poszli w stronę Sarbki.  Kluczyli w różne strony po mało znanym sobie lesie.   Przez około pięć godzin nazbierali sporo grzybów, ale jak przyszło wracać do domu to mamie pomieszały się dziadkowe wskazówki i nie za bardzo była pewna w którą stronę pójść.  Ze dwie godziny kręcili się w kółko, parę razy wracając na to samo miejsce. Siostry były już mocno wystraszone, mama także i nie bardzo wiedziała co dalej robić, a Leszek mający wówczas około dziewięciu lat, powiedział, że muszą iść w przeciwna stronę niż chciała iść mama..  Ponieważ robiło się już ciemnawo to mama postanowiła, że jednak pójdą tak jak wskazywał Leszek i po jakimś czasie okazało się, że miał rację.  Dumny był z tego niesamowicie i do dzisiaj czasami przypomina mamie jak wyratował rodzinę od nocowania w lesie.

Następny odcinek.

piątek, 25 października 2013

Odrobina prawdy o toruńskim marszałku.

Bydgoszcz, dn. 24 października 2013 r.

Sz. P.
Piotr Całbecki
Marszałek Województwa Kujawsko - Pomorskiego
Plac Teatralny 2
87-100 Toruń

WEZWANIE
do usunięcia skutków zniesławienia

Dnia 21 października 2013 r. w audycji emitowanej na antenie Radia PiK - odnosząc się bezpośrednio do listu Stowarzyszenia z dn. 20.10.2013 r. skierowanego do radnych Sejmiku Województwa, w którym zwracaliśmy uwagę, między innymi, że:

 Bydgoszcz i Toruń nie są miastami równorzędnymi oraz

 nie tworzą wspólnego obszaru funkcjonalnego,

oświadczył Pan udzielając wywiadu cyt.:

„Myślę, że to jest list, który dziś został zredagowany po to tylko, żeby trochę zmącić nastrój święta przyjęcia samej strategii, myślę, że ma on absolutnie wymiar polityczny, dwa lata trwało przygotowanie strategii i taka wypowiedź mogła się pojawić wcześniej w trybie konsultacji”

Tym samym publicznie - za pomocą środka masowego komunikowania - wyraził Pan tezy, że:

1. Stowarzyszenie Metropolia Bydgoska nie brało czynnego udziału w prowadzonych konsultacjach społecznych nad projektem Strategii Rozwoju Województwa do Roku 2020 r.

2. oraz nie wskazywało w toku konsultacji, że Bydgoszcz i Toruń są miastami nierównorzędnymi, które nie tworzą wspólnego obszaru funkcjonalnego.

W tym miejscu informujemy, że nasze Stowarzyszenie w dniu 15 lipca 2013 r. przesłało swoje liczne uwagi na adres Sekretariatu Marszałka. Tego samego dnia pracownik sekretariatu niezwłocznie potwierdził fakt otrzymania formularza ze zgłoszonymi uwagami Stowarzyszenia. W treści przesłanych uwag wskazaliśmy między innymi, że:

 - Bydgoszcz i Toruń to ośrodki nierównorzędne,
 - Bydgoszcz i Toruń nie tworzą wspólnego obszaru funkcjonalnego

Załączniki

1. wydruk maila z dn. 15-07-2013 do Sekretariatu Marszałka wraz załącznikami,

2. wydruk maila z dn. 15-07-2013 od pracownika sekretariatu marszałka p. Beaty Czepiec z
    potwierdzeniem wpływu,

3. wydruk uwag SMB do Strategii rozwoju województwa do 2020 r.,

4. wydruk wypełnionego formularza uwag SMB do Strategii rozwoju województwa do 2020 r.

Mając powyższe na uwadze należy jednoznacznie stwierdzić, że doskonale wiedział Pan, że w dniu 15 lipca 2013 r. Stowarzyszenie Metropolia Bydgoska w toku konsultacji społecznych zgłosiło liczne uwagi do Strategii Rozwoju Województwa do Roku 2020 r. oraz jaka była ich szczegółowa treść.

W tym kontekście Pana wypowiedź na antenie Radia PiK w dniu 21 października 2013 r. dotycząca naszego Stowarzyszenia jest kłamliwa. Publicznie sugerowanie że SMB nie podjęło stosownych działań w toku konsultacji jest celowym, świadomym działania z Pana strony nacechowanym złą wolą, ukierunkowanym wyłącznie na pomówienie oraz podważenie publicznego zaufania do Stowarzyszenia Metropolia Bydgoska. Wspomniana wypowiedź wyrażona publicznie na antenie radia zniesławia oraz rażąco narusza dobre imię naszego Stowarzyszenia.

Niewątpliwie poważną okolicznością obciążająca jest fakt, że powyższej wypowiedzi opuścił się Pan za pomocą środka masowego komunikowania, a jako osoba pełniąca od lat funkcje publiczne miał Pan pełną świadomość tego, że słowa te dotrą do dużej liczby odbiorców.

W tym miejscu oświadczamy, że Stowarzyszenie Metropolia Bydgoska nie pozwoli na tego typu oszczerstwa pod swoim adresem.

Celem usunięcia skutków zaistniałego pomówienia i naruszenia dóbr osobistych oraz uniknięcia procesu, wzywamy Pana do opublikowania w terminie 14 dni od daty otrzymania niniejszego wezwania - na własny koszt komunikatu na antenie Radia PiK w godzinach popołudniowych – o treści następującej:

„PRZEPROSINY

Ja, Piotr Całbecki, marszałek województwa kujawsko - pomorskiego pragnę przeprosić Stowarzyszenie
Metropolia Bydgoska za pomawiającą i naruszającą jego dobra osobiste wypowiedź opublikowaną na antenie Radia PiK w dniu 21 października 2013 r., a w szczególności za to, że stwierdziłem iż Stowarzyszenie Metropolia Bydgoska swoje uwagi do projektu Strategii rozwoju województwa mogło zgłosić wcześniej, w toku konsultacji społecznych. W tym miejscu wyjaśniam, że Stowarzyszenie Metropolia Bydgoska w dniu 15 lipca 2013 r. złożyło do Sekretariatu Marszałka Województwa uwagi w ramach konsultacji społecznych do Strategii rozwoju województwa do 2020 r. Podkreślam, że ich treść zawierała stwierdzenie m. in., że Bydgoszcz i Toruń to ośrodki nierównorzędne oraz nieposiadające wspólnego obszaru funkcjonalnego. Jednocześnie oświadczam, że moja wypowiedź w tym zakresie wyemitowana na antenie Radia PIK w dn. 21 października 2013 r. dotycząca tej kwestii jest w całości niezgodna z prawdą i obraźliwa oraz ukierunkowana wyłącznie na podważenie dobrego imienia Stowarzyszenia Metropolia Bydgoska.   Jednocześnie informuję, że wspomnianą wypowiedź wyraziłem pochopnie, bez odpowiedniego namysłu i podstaw, oceniam ją krytycznie, a ponieważ naruszyła ona dobra osobiste i pomówiła Stowarzyszenie Metropolia Bydgoska, niniejszym ją cofam.

W związku z zaistniałą sytuacją składam wyrazy ubolewania oraz jeszcze raz najmocniej przepraszam.
Piotr Całbecki”

Przypominamy, że przestępstwo zniesławienia określone w art. 212 Kodeksu karnego stanowi występek zagrożony m. in. karą pozbawienia wolności do roku, jeżeli sprawca pomawia inna osobę za pomocą środków masowego komunikowania (art. 212 § 2 KK).

Do wiadomości:
- Radio PIK
 Z poważaniem


Przewodniczący
Stowarzyszenia Metropolia Bydgoska

Piotr Cyprys

środa, 23 października 2013

Odrobina najnowszej historii Bydgoszczy - 39

Kto jeszcze pamięta tą zasłużoną bydgoską gazetę?



Jak widać w 1994 roku jeszcze istniała, a powstała w 1945 roku.


Poprzedni post z tego cyklu.

Przykra prawda - odcinek 9 - "Kraj absurdów".


Wielu może nie czytać artykułów w dzienniku "wPolityce.pl".  Zresztą dużo tam tekstów skrajnych, prawicowych, tekstów z którymi absolutnie się nie zgadzam.  
Prezentowane tam krytyczne opinie i tezy są, według mojej skali wartości i mojemu sposobowi oglądu świata, często mało obiektywne.  Za dużo tam o kościele i Smoleńsku, o prawicowcach i narodowcach.  Jednak to co pisuje w tym dzienniku pan Janusz Szewczak zasługuje, moim zdaniem, przynajmniej na przeczytanie i zastanowienie się nad podanymi faktami, głoszonymi opiniami i przedstawianymi tezami.  Można z nimi się nie zgadzać, można z nimi polemizować, można ich nie lubić, albo nawet nie cierpieć, lecz przeczytać warto.

Dzisiaj kolejny tekst opublikowany w dzienniku "wPolityce.pl" w dniu 14.10.2013 pod tytułem jak poniżej:


Czas przyszły niedokonany stał się cechą fundamentalną rządowej ekipy. Kraj absurdów, niespełnionych obietnic i urojeń trzyma się dobrze


Za dwa dni emocje referendalne przeminą i wrócą stare strachy i kolorowe sny premiera Donalda Tuska znów zamienią się w czarne wizje. Jak stwierdził poseł PO Suski, przedstawiciel partii miłości - przynajmniej do zwierząt, która nie tak dawno chciała uboju rytualnego - "naszym celem jest podniesienie odpowiedzialności za zwierzęta".
Pytanie nasuwa się więc samo, a co z odpowiedzialnością za polskie państwo, za nas Polaków - obywateli, za to co nas powszechnie otacza, za nasze łańcuchy. Skoro polskie psy mają być gremialnie oswobodzone z łańcuchów, to kto odpuści nam podatnikom, przedsiębiorcom, spółdzielcom, emerytom, właścicielom ogródków działkowych, pacjentom, a nawet 6-latkom. Przecież dziś Polska to kraj, gdzie nie tylko psom podwórkowym i łańcuchowym nie jest lekko. Tu nad Wisłą w zdecydowanej większości nie da się żyć, ani młodym, ani starym, a nasze "łańcuchy" nie tylko te gospodarcze z rosnącymi kosztami utrzymania na czele, ale nawet te krępujące swobodę wyrażania myśli, kontynuowania tradycji historycznej, realizowania polskiej kultury i zasad demokracji, stają się coraz cięższe. Główny strateg tego rządu Jan Krzysztof Bielecki w sprawie podobno jeszcze polskiej gospodarki mówi, że "PO ma wizję jak ją zmieniać" - można by dodać, że ma też nawet dwie zaprzyjaźnione telewizje, a nie tylko wizje. Tyle tylko, że aby przerwać dalsze cementowanie prawdziwego neokolonializmu polskiej gospodarki, a zwłaszcza polskich finansów, potrzebna jest już dziś, nie tyle wizja, co gruntowna rewizja. Rządząca dziś kasta nadal kupuje czas i pompuje ludzkie złudzenia, byle tylko jak najdłużej utrzymać się przy władzy i uniknąć rozliczenia. Właśnie ta obecna władza świadomie rezygnuje z tradycyjnych europejskich funkcji państwa, przestaje wykonywać swe konstytucyjne obowiązki wobec obywateli w służbie zdrowia, systemie emerytalnym, w wymiarze sprawiedliwości, bezpieczeństwie, ochronie i wspieraniu polskiej rodziny. Redukuje ona dziś polskie państwo z jednej strony, do skrajnej opresyjności wobec zwykłych ludzi i do funkcji zaciągającego, konsolidującego i rolującego stare i nowe długi.
Wielce spolegliwa wobec światowej finansjery i lichwy jak i wielkich sąsiadów obecna władza III RP szykuje nam perspektywicznie prawdziwą katastrofę, biedę, gigantyczne długi, jak i moralne manowce, a w konsekwencji bankructwo pełną gębą. Komornicy już dziś rekwirują słoiki z przetworami, a samotną matkę z małymi dziećmi eksmituje się do chlewa. Dotychczasowe jemioły, pijawki, pasożyty pokroju OFE, zagranicznych banków, międzynarodowej lichwy, jak i sama niebieska pajęczyna rządzącej PO, tak skutecznie oplotły nasz kraj i tak bezwzględnie wysysają z nas życiodajną ekonomiczną i finansową krew, że zarówno samo państwo, gospodarka, finanse, jak i tkanka społeczna jako ich jedyni żywiciele coraz bardziej chwieją się na nogach. Można by rzec, jest wyjątkowo kiepsko (z wyjątkiem propagandy sukcesu), ale za to ciągle bardzo stabilnie. Czas przyszły niedokonany stał się cechą fundamentalną rządzenia obecnej rządowej ekipy.
Fatamorgana zaklinaczy rzeczywistości i nieudaczników trwa więc w najlepsze. Absurdalność wielu działań  obecnej ekipy PO-PSL widać coraz wyraźniej. Okazuje się, że kabotyństwo, i brak profesjonalizmu i desperacja są jednak zaraźliwe. Były MF L.Balcerowicz  w programie K.Wojewódzkiego - który sam o sobie mówi, że jest idolem wszystkich idiotów, w towarzystwie celebryty disco-polo musi bronić OFE. Psuje triumfują w każdej dziedzinie, czego nie dotknie się obecna ekipa PO zamienia się w Anty-Midasowe sukcesy.
Nawet likwidację i demolkę drugiego filaru - OFE - największego przekrętu III RP, ten rząd najwyraźniej spartolił. Może bowiem ostatecznie przegrać tę rozgrywkę, zarówno z Prezydentem RP jak i Trybunałem Konstytucyjnym. Jak tylko posłowie PO zajęli się ustawą śmieciową, to bardzo szybko okazało się, że jest ona niekonstytucyjna, o czym zapewnia sama Pani Marszałek z PO E. Kopacz. Jak tylko Min. Sprawiedliwości do niedawna jeszcze z PO - J.Gowin zajął się sądami i przenoszeniem sędziów, to równie szybko wyszło na jaw, że tysiące wydanych wyroków może okazać się nieważnymi. Tylko MF J.V.Rostowski prawdziwy "Sztukmistrz z Londynu" obiecał, że nie będzie podnosił podatków, a już mamy wyższy 23 proc. VAT obowiązujący aż do 2016 r. włącznie - co również znajdzie swój finał w TK. Tylko MF obiecał naprawę finansów publicznych, a już mamy blisko 1 bln zł długu publicznego i blisko 280 mld euro długu zagranicznego, mega-dziurę budżetową wielkości ok. 50 mld zł oficjalnie, a nieoficjalnie ok. 70-80 mld zł, mamy zmianę zasad liczenia polskiego długu, zawieszenie progów ostrożnościowych itd. itd. Przez 20 lat funkcjonowania SKOK-ów żadna Kasa Oszczędnościowo-Kredytowa nie zbankrutowała, nikt nie stracił swoich pieniędzy.
Tylko PO i jej ministrowie i v-ministrowie oraz urzędnicy premiera D.Tuska z Komisji Nadzoru Finansowego wzięli się za nadzorowanie polskich Unii Kredytowych, a już słyszymy, że niektórym SKOK-om grozi upadłość. Tylko ludzie Platformy zajęli się polską piłką nożną i drużyną narodową, a natychmiast i to w wielce kompromitującym stylu odpadliśmy, zarówno z Euro 2012, jak i z Mundialu 2014. Jak PO zajęła się polskimi drogami i autostradami to prawie wszystkie większe i mniejsze polskie firmy budowlane zbankrutowały lub poniosły gigantyczne straty. Roszczenia w sądach firm budowlanych wobec GDDKiA sięgają już kwoty 10 mld zł. Nadal nie ma ani jednej autostrady od granicy do granicy, a blisko 25 proc. przetargów w/g KE mogło być ustawionych. Korupcja zaś w tej branży osiągnęła  znaczące rozmiary.
Tylko premier D.Tusk nagrodzony tytułem Człowieka Honoru, Wielkiej Wiedzy i Wspaniałego Serca ogłosił na Śląsku, że "węgiel będzie podstawą polskiej energetyki ", a okazuje się, że nikt nie chce zbudować elektrowni Opole, Kompania Węglowa ma już blisko 400 mln zł strat i obligacje wartości blisko 900 mln zł, do wykupienia w październiku. Hindusi chcą kupić polskie złoża, a władze samorządowe wspierane przez V-ministra Gospodarki T.Tomczykiewicza, chcą w najbliższych latach zakazać opalania i ogrzewania węglem we własnych domach. Tylko PO-PSL obiecała ochronę działkowców i nową ustawę, a już deweloperzy zacierają ręce, bo działkowcy mogą stracić swe ogródki już po 1 stycznia 2014 r.
Obiecano nam tanie państwo, a mamy setki tysięcy nowych urzędników, Dreamlinery, Pendolina i gigantyczne premie dla swoich. Już dziś niektórych polskich pacjentów zapisuje się na operację na 2028 r., 360 tys. Polaków czeka na operację zaćmy, a polski pacjent mimo podobno "fantastycznej" ustawy o refundacji leków autorstwa Kopacz - Arłukowicz dopłaca najwięcej w Europie do ceny leków - blisko 42 proc. ceny. Tylko MPP i PS W. Kosiniak - Kamysz zapowiedział poprawę w zatrudnieniu, sukcesy w walce z bezrobociem i nowe miejsca pracy dla młodych, a już premier Wlk.Brytanii i jego ministrowie muszą dementować, że na razie Polaków już na wyspach wystarczy.
Kraj absurdów, niespełnionych obietnic, urojeń, propagandowej wojny z własnym narodem trzyma się, jak widać, nad Wisłą nie tylko całkiem dobrze, ale wręcz rozkwita. Lemingrad obroniony, można szaleć dalej bez względu na skutki.

poniedziałek, 21 października 2013

Apel Stowarzyszenia Metropolia Bydgoska do radnych Sejmiku Województwa Kujawsko - Pomorskiego

Metropolia Bydgoska” 85-171 Bydgoszcz, Al. Wojska Polskiego 9
www.metropolia.bydgoszcz.pl e-mail: metropolia.bydgoska@gmail.com
Bydgoszcz, dn. 20 październik 2013 r.
L.dz. 10/13/01

 Radni Sejmiku
Województwa Kujawsko-Pomorskiego

Szanowni Państwo,

W czasie najbliższej sesji Sejmiku dnia 21 października będziecie Państwo decydować o przyjęciu Strategii Rozwoju Województwa do roku 2020. Zdajemy sobie sprawę z powagi i znaczenia tego dokumentu, który będzie miał istotny wpływ na to, w jaki sposób będzie rozwijać się nasze województwo, w tym największe miasto regionu – Bydgoszcz.

Z pełną świadomością uważamy, że nie do zaakceptowania są zapisy mówiące o tym, że Bydgoszcz i Toruń to miasta równorzędne, tworzące wspólny obszar funkcjonalny. Jest to przekłamywanie rzeczywistości, którą Strategia w tym kształcie próbuje uwiarygodnić. Dla administracji rządowej będzie to fałszywy sygnał, że taką wolę reprezentują samorządowcy z kujawsko-pomorskiego.  Tak jednak nie jest. Zupełnie inne zapisy pojawiły się w projekcie strategii największego miasta regionu – Bydgoszczy, jedynego spełniającego kryteria metropolitalności, Strategii Rozwoju Bydgoszczy do 2030 roku, gdzie mówi się o strategii dla Bydgoskiego Obszaru Funkcjonalnego, jako niezależnego od Torunia. Tego faktu nie wolno Państwu ignorować. Potwierdza to także opracowanie, które na zlecenie Ministerstwa Rozwoju Regionalnego przygotowali naukowcy z Polskiej Akademii Nauk. Wynika z niego jasno, że Bydgoszcz i Toruń tworzą osobne obszary funkcjonalne, które są wyodrębnione i wykazane z uwzględnieniem gmin wchodzących w ich obszar.

Ponadto także Rada Miejska Kcyni wyraziła swoją dezaprobatę wobec narzucania odgórnie wspólnego obszaru funkcjonalnego Bydgoszczy i Torunia.

Wzywamy Państwa do odwagi, zajęcia stanowiska ponad interesami poszczególnych partii i głosowania w sposób, który będzie stawiał na pierwszym miejscu interesy gmin i powiatów, których mieszkańcy wybrali Państwa jako swoich reprezentantów. Zarząd województwa musi zerwać z polityką, która doprowadziła do marginalizacji województwa na mapie Polski, bo tego oczekują mieszkańcy.

Z poważaniem

Piotr Cyprys - prezes Stowarzyszenia Metropolia Bydgoska

Bieszczady - październik 1993.

 Cerkiew w Komańczy

Widok ze zbocza Połoniny Wetlińskiej.

Sadzenie roślin przy Pensjonacie Rodziny Ostrowskich "Leśny Dwór", położonym na zboczu Smereka we Wetlinie.
Na zdjęciu  pan Ostrowski i autor bloga.

Zdjęcia wykonano na początku października 1993 roku.

piątek, 18 października 2013

Przykra prawda - odcinek 8

Tylko krótki fragment przemówienia Wiktora Orbana wygłoszonego na zjeździe partii, której jest liderem.  Czy my Polacy doczekamy się kiedyś podobnych słów wypowiedzianych przez lidera rządzącej partii?

Dlaczego tak jest, że inni widzą ewidentne objawy neokolonializmu i starają się im przeciwstawiać, walczą z objawami tego zjawiska, a nade wszystko z jego przyczynami?

 Niestety w naszym kraju obowiązuje tylko linia, która pozwala chwalić UE, USA i inne potęgi gospodarcze mające tutaj swoje interesy.  Wszelka krytyka nazywana jest zaraz oszołomstwem, a w najlepszym wypadku nieznajomością realiów.  A przecież zależność naszej gospodarki od zagranicznych podmiotów gospodarczych, i to praktycznie w każdej dziedzinie, cały czas wzrasta.

Kiedy zaczniemy to zmieniać?   Kiedy zaczniemy dbać przede wszystkim o interes obywatela Polski, a nie o interes obywateli innych krajów?   Kiedy zaczniemy tak czynić jak to czynią obecnie Węgrzy?


To przemówienie, które musisz przeczytać! Tylko "wSieci" - pełny tekst przemówienia Viktora Orbána wygłoszonego na XXV Kongresie Fideszu - 28 września 2013 r.
Oto fragment tego poruszającego tekstu: 
Oni zamienili kufajki na garnitury, ale ich zawartość, ich mentalność pozostała ta sama. Są tacy, którzy twierdzą, że mówienie o komunizmie jest pustym gadaniem, że komuniści już przegrali, a dzisiejsi ludzie partii socjalistycznej są młodsi od nas. Możliwe, ale uważam, że tam, gdzie są dinozaury, tam też są „bejbizaury”.
Starzy noszą kufajki, a młodzi eleganckie garnitury, zależnie od światowej mody. Istota pozostaje jednak niezmienna: to ci, którzy znów są gotowi poddać Węgry gospodarczej kolonizacji. […] Mówmy otwartym tekstem: Węgry nie dadzą się! Nie jesteśmy i nie będziemy sługusami Europy. Nie jesteśmy i nie będziemy sługusami banków i korporacji. My, Węgrzy, jesteśmy sami sobie panami i nie chcemy, by inni nam mówili, jak mamy zamiatać podwórko naszego własnego domu. Z chęcią zaś będziemy partnerami i sojusznikami każdego, kto za takich będzie nas uważał. Dlatego zawarliśmy i będziemy zawierać umowy strategiczne z odnoszącymi sukcesy, dużymi, międzynarodowymi firmami produkcyjnymi i usługowymi, z takimi, które szanują Węgrów. Z takimi i tylko z takimi, które zainteresowane są współpracą i wzajemnymi korzyściami, a nie wyzyskiem.


                                    Poprzedni post z tego cyklu. 

środa, 16 października 2013

Cytaty znane i nieznane - 22

" NAJBARDZIEJ  REWOLUCYJNYM  CZYNEM  JEST POWIEDZIEĆ,  TO  CO  JEST "

To słowa jednego z twórców socjalizmu - Ferdynanda Lassalle.

Inna epoka, inna ideologia, a mądrość tych słów zawsze aktualna.


Poprzedni post z tego cyklu.

Piękna Bydgoszcz - 12














               BYDGOSKI OGRÓD BOTANICZNY W MYŚLĘCINKU

               Zdjęcia wykonał pan Paweł Portała w październiku 2013 roku.


             Poprzedni post z tego cyklu.

sobota, 12 października 2013

Przykra prawda -odcinek 7 - droga ekspresowa S5 do Bydgoszczy - krótko i smutno.

Koalicjanci z PO i PSL w lokalnej telewizji demaskują obietnice rządu: „Nie wciskajmy kitu (…) Jeżeli ktoś mi mówi, że do 2018 roku będzie droga, to kłamie”


Arcyciekawą rozmowę parlamentarzystów dotyczącą lokalnych inwestycji opisuje Portal Kujawski. Okazuje się, że w budowę drogi S-5 nie wierzą już nawet politycy PO i PSL.
W programie TVP Bydgoszcz "Polityka dla ludzi" dyskutowano m.in. o drodze ekspresowej, która jest najważniejszą inwestycją dla regionu. Trudno być jednak w tej sprawie optymistą, gdy w zapowiedzi budowy tej trasy do 2018 roku nie wierzą nawet przedstawiciele koalicji rządzącej.
Senator PO Jan Rulewski stwierdził niespodziewanie:
Ja nie wiem czy w ogóle ta droga powstanie, bo nie ma pieniędzy.
I dodał:
Najbliższa informacja, jaką dzisiaj uzyskałem, to brak informacji. To oznacza, że być może wypadniemy z tej ostatniej perspektywy europejskiej w zakresie budowania S-5. Dobrze by było, jak byśmy chociaż zaczęli budować obwodnicę Bydgoszczy.
Poseł PSL Eugeniusz Kłopotek nie pozwolił nawet dokończyć Rulewskiemu:
Zapomnijcie. Nie wciskajmy kitu. Do Białych Błot trasa S-5 dojdzie od strony Gniezna. Dalej nie wierzę. Jeżeli ktoś mi mówi, że do 2018 roku będzie zbudowana droga S-5 w kierunku Nowych Marz to kłamie.
I poskarżył się na ministra transportu Sławomira Nowaka, że ten nie chce rozmawiać o inwestycjach drogowych nawet ze swoim koalicjantem.
Ile jeszcze jest takich inwestycji, co do których „wciskają nam kit”? I o ilu parlamentarzyści koalicji wiedzą, że nie będą zrealizowane, ale nie kwapią się, by to głośno przyznać?
Przy okazji warto docenić szczerość Jana Rulewskiego i Eugeniusza Kłopotka – obaj wyrastają ponad magmę charakterystyczną dla ich partii.
znp, portalkujawski.pl





czwartek, 10 października 2013

Leszek - prawdziwa historia życia - odcinek 3

Poprzedni odcinek.


Ze swoich dziecięcych lat Leszek zapamiętał wiele różnych zdarzeń, lecz nie jest celem tych wspomnień dokładne opisywanie jego dzieciństwa, a tylko naświetlenie pewnego klimatu tego okresu życia Leszka.   Opisanie wydarzeń, które później miały wpływ na jego dalsze życie i to w jego subiektywnej ocenie, gdyż tak naprawdę to okres dzieciństwa i jego przeżycia kształtują całą przyszłość każdego człowieka, ale często trudno jednoznacznie sformułować, które z tych wydarzeń są najważniejsze i które ów największy wpływ wywarły.  Oczywiście oprócz jakiś skrajnych przeżyć typu, na przykład, wypadek, śmierć, ciężka choroba, to cała reszta jest bardziej procesem, który kształtuje każdego człowieka, niż określonym, konkretnym wpływem. Chociaż pewnie i tak bywa.  Zostawmy jednak te ogólne rozważania i powróćmy do dzieciństwa naszego bohatera.

Wczesnym rankiem w piękny sierpniowy dzień 1959 roku, cała rodzina Leszka, czyli rodzice, dwie siostry i on, wybrali się na wycieczkę do, oddalonego o ponad 50 km,  Poznania.  Wówczas Leszek pierwszy raz jechał koleją.  I z tych niesamowitych dziecięcych wspomnień, najbardziej zapamiętał jak migały mu z ogromną prędkością, a przynajmniej tak mu się wówczas zdawało, słupy telegraficzne ustawione wzdłuż torów.  Mijały jeden za drugim, a Leszkowi, z buzią przyklejona do szyby wagonu, zdawało się, że pociąg gna jak szalony.  Już nigdy później nie miał wrażenia takiego ogromnego pędu, chociaż koleją jeździł bardzo dużo.  To pewnie ten pierwszy raz i to nowe, nieznane jeszcze. przeżycie sprawiły takie niesamowite wrażenie, które pozostało w jego umyśle na zawsze.  A przecież był to zwyczajny pociąg składający się z okropnie dymiącego parowozu i pięciu wagonów z drewnianymi siedzeniami i z bezpośrednim wejściem do przedziałów.  Zaś cała ta podróż na odległość ledwie 55 kilometrów, trwała ponad półtorej godziny, czyli średnio wychodziło nieco ponad trzydzieści kilometrów na godzinę, a odliczając postoje na stacjach to pewnie ta swoista lukstorpeda mknęła z ogromną prędkością prawie czterdziestu kilometrów na godzinę. Jednak ta magia pierwszej prawdziwej podróży, pierwszego siedzenia na wagonowych ławkach, pierwszego podziwiania zmieniających się za oknem krajobrazów, różnych małych stacyjek i większych stacji, pierwszy konduktor dziurkujący specjalnym urządzeniem bilet, który Leszek osobiście mu podał i wreszcie przedziały pełne różnych ludzi wsiadających i wysiadających na różnych stacjach co kilkanaście minut, spowodowała iż ta podróż tak mocno utkwiła w jego pamięci.

W końcu dojechali do celu i wysiedli na gwarnej i pełnej ludzi, stacji Poznań Główny.   Przeszli kładką nad torami do tramwaju i udali się najpierw do poznańskiej palmiarni.  Tam we wielkich szklarniach podziwiali wspaniałe południowe rośliny, oglądali banany, pomarańcze, cytryny, figi inne cuda ze świata flory.  Leszek najbardziej zapamiętał wielkie liście, które rosły na wodzie w ogromnych zbiornikach, a były tak duże, twarde i wytrzymałe, że mogły utrzymać na swojej powierzchni małe dziecko - tak twierdziła pani, która ich oprowadzała po palmiarni.

Z palmiarni udali się do ZOO.  To dopiero był zadziwiający świat dla Leszka, który dopiero za ponad miesiąc miał kończyć siedem lat i pójść do pierwszej klasy.  To wówczas po raz pierwszy zobaczył małpki, lwa, tygrysa, krokodyla, wielbłąda i wiele innych zwierząt, ryb i ptaków, o których często mama im czytała na dobranoc i które znał dotychczas tylko z obrazków i swojej wyobraźni .  Oglądał te wszystkie dziwy z otwartą buzią zadając mamie co chwilkę jakieś pytania.   I tak chodzili po tym ZOO parę godzin i parę razy wracając do śmiesznych, wyczyniających różne harce i figle, małpek, które najbardziej spodobały się jego siostrom..  Wówczas także pierwszy raz w życiu Leszek jadł sezamki i próbował gumy do żucia.  A potem były okrągłe lody Pingwin na patyku i wspólne z siostrami zdjęcie w makiecie samolotu, zrobione, tuż przy bramie, po wyjściu z ZOO.

Potem zmęczeni, ale bardzo zadowoleni usiedli na ławce w parku.   Mama wyjęła z siatki sznytki z kiełbasą i serem, a tata poszedł i kupił każdemu po butelce oranżady.   Jeszcze później poszli obejrzeć koziołki na poznańskim Starym Rynku, ale wiele nie zobaczyli bo było już popołudnie, a koziołki trykają się tylko w samo południe.

Ze Starego Rynku poszli pieszo na stację PKP, oglądając po drodze, otwarty parę lat wcześniej poznański okrąglak, wówczas jeden z najbardziej oryginalnych budynków Poznania.  Nawet weszli do środka, lecz jego młodsza siostra już tak marudziła, że chce do domu, że chce spać, iż niestety po paru minutach wyszli i poszli na dworzec, skąd po prawie godzinnym oczekiwaniu, pojechali do domu.  I znowu słupy telegraficzne migały jak szalone, ale tym razem niezbyt długo, gdyż po pół godzinie od wyruszenia z Poznania, Leszek usnął i to tak mocno, że mama nie mogła go dobudzić, gdy dojeżdżali do ich miasta.  Dopiero, gdy mu powiedziała, że da mu bilety, aby je oddał panu przy wyjściu z tunelu stacji to Leszek się ożywił i zaczął wyciągać rękę po owe bilety, lecz jego siostry także chciały oddać te bilety i mama po krótkiej kłótni pomiędzy bratem, a siostrami, rozdzieliła bilety na całą trójkę.  najstarsza siostra dostała jeden, a Leszek i młodsza siostra po dwa.   Wychodząc z dworcowego tunelu po schodach do góry wchodziło się w hallu dworca w przestrzeń ograniczoną barierkami, szeroką na tyle, aby iść mogła nią tylko jedna osoba, a na końcu tego korytarzyka mającego około 5 metrów długości, stał pan w mundurze kolejowym i odbierał bilety od podróżnych.   Po wyjściu z dworca przeszli obok ogrodzenia szkoły do której za parę tygodni miał po raz pierwszy pójść Leszek, a potem idąc ulicą Kolejową, skręcili w ulicę Wojska Polskiego, przeszli przez Plac Pułkownika Paszkowa, a potem idąc ulicą Armii Czerwonej, doszli do ulicy na której mieszkali, gdzie był dom, podwórko, ogród i rzeka z Leszka dzieciństwa.

Niby nic wielkiego taka wycieczka, ale była to pierwsza podróż w życiu Leszka i to podróż, która, wywarła wielki wpływ na życie Leszka.   Jednak do tego wniosku doszedł znacznie później.  Gdy po wielu latach zadawał sobie pytanie dlaczego nie został w swoim pięknym mieście, gdzie mieszkała jego rodzina i gdzie przeżył pierwsze wzloty i upadki, a także pierwsza prawdziwą miłość, to coraz częściej zaczynał sądzić, iż ta podróż do Poznania ukazała mu po raz pierwszy, że istnieje inny, intrygujący, ciekawy, pociągający świat.  I być może, a obecnie coraz częściej tak uważa, ta pierwsza dziecięca fascynacja, to zauroczenie, te migające słupy, te wielkie liście, te dziwaczne, widziane po raz pierwszy zwierzęta, te wysokie domy, tramwaje, sezamki, guma do żucia i pewnie wiele jeszcze innych wówczas dostrzeżonych rzeczy, ale nie tak dokładnie zapamiętanych, wprowadziły w jego umysł, pierwszy impuls, najpierw niewielki niepokój, a w miarę dorastania, coraz bardziej rosnący niepokój.  I to ten niepokój, ta chęć bliższego poznania tego innego, odmiennego, ciekawego i pociągającego świata, sprawił, że Leszek po ukończeniu ósmej klasy, nie mając jeszcze piętnastu lat, opuścił na zawsze świat swojego dzieciństwa, nigdy już na stałe do niego nie powracając.


Leszek ze swoimi siostrami przed poznańskim ZOO w sierpniu 1959 roku


Następny odcinek.


                        


poniedziałek, 7 października 2013

Przykra prawda - warto przeczytać - odcinek 6 - słów kilka o Leszku Balcerowiczu.

Na początku lat 90-tych ubiegłego wieku był okres, gdy wierzyłem programowi Balcerowicza i wierzyłem w jego działania.  Wierzyłem, gdyż nie posiadałem pełnej wiedzy, a także nie byłem świadom skutków jego polityki.  W tamtym czasie, w okresie lat 90-tych, kilkanaście razy na różnych konferencjach, zjazdach i węższych gronach miałem okazję rozmawiać z panem Balcerowiczem.  Zadawałem mu, moim zdaniem trudne i kłopotliwe pytania, ale umiał na nie odpowiedzieć, wybrnąć logicznie i przekonująco przedstawić swój punkt widzenia.  Dzisiaj wiem, że jego odpowiedzi były ogólnikowe, polityczne i zawierały więcej chciejstwa niż wiedzy, doświadczenia i faktów oraz, że nie potwierdziły się w praktyce.  Jednak z ubolewaniem muszę przyznać, że wtedy mu wierzyłem.  Złożyłem także na jego ręce wiele petycji, opinii i zapytań dotyczących spraw gospodarczych.  Niektóre odbierał ode mnie osobiście, a inne dawałem do ręki jego "teczkowemu" dzisiaj "wybitnemu" ekonomiście, nijakiemu Ryszardowi Petru.   Przedstawiając te zapytania i prosząc o interwencje reprezentowałem wówczas Bydgoskie Towarzystwo Społeczno-Gospodarcze, a później Bydgoskie Stowarzyszenie Przedsiębiorców.   Niestety na żadne z tych zapytań, próśb, petycji, uwag i innych, nigdy nie otrzymałem żadnej odpowiedzi na piśmie.  Czasami ktoś z otoczenia pana premiera telefonował i coś niezbyt klarownie tłumaczył, ale odnosiłem wrażenie, że głównym zadaniem tego tłumaczącego było zbycie petenta.  Jednak niezrażony pisałem następne pisma i niecierpliwie czekałem na interwencje i odpowiedzi.  Dzisiaj wiem, że to była głupota z mojej strony i ze strony tych, których reprezentowałem, ale wtedy tak nie myślałem.

Poniższy tekst doskonale odzwierciedla to co sądzę obecnie o moim byłym, prawie, że idolu.   Dlatego też pominę moją szerszą ocenę osobistą bo autor tego tekstu zrobił to znacznie lepiej niż ja to potrafiłbym uczynić. Może tylko opiszę jedno, ale jakże charakterystyczne zjawisko, które zaobserwowałem w ubiegłą sobotę będąc w jednym z niemieckich supermarketów, których pełno w każdym mieście i miasteczku Polski.  Otóż stoją na paletach, obok siebie, dwa rodzaje cukru, jeden jest niemiecki i kosztuje 2,99 zł za kilogram, a drugi jest polski i kosztuje 3,25 zł za kilogram.  Mamy wybór, albo niemiecki tańszy, albo polski droższy.  Niestety to wybór pozorny, gdyż ten niby polski cukier produkowany jest w Polsce, ale cukrownia należy do koncernu niemieckiego.  I tak jest ze wszystkim, czy to bank, czy ubezpieczenia, czy energetyka, czy telekomunikacja, czy zakład produkujący samochody, czy zakład produkujący dżemy, albo przecier pomidorowy i tak można wymieniać, praktycznie bez końca.

A jedną z głównych osób, o ile nie najważniejszą osobą, która do tego doprowadziła, która uczyniła z naszego kraju kraj postkolonialny, w którym prawie nic już nie należy do nas, jest właśnie pan Leszek Balcerowicz.  Moim zdaniem historia oceni go jednoznacznie negatywnie, oczywiście historia Polski, a nie UE lub USA.



Balcerowicz chce naprawiać zegar, który sam zepsuł. Politycy PO, przerażeni widmem bankructwa, postanowili odebrać zabawki Ojcu Chrzestnemu OFE

01.10.2013


Wielkie rety, co się dzieje! Były minister finansów Leszek Balcerowicz, twórca OFE i autor szokowej terapii wzywa nas do buntu i obywatelskiego nieposłuszeństwa, a TVN i media mętnego nurtu ujawniają nam jako rzekomą rewelację i prawdę objawioną, nasz kosmiczny, jawny dług publiczny, który zbliża się do 1 bln zł oraz ukryty dług na poziomie 3 bln zł! Problem w tym, że w powiększaniu długów były wicepremier, minister i prezes NBP miał swój znaczący wkład, szczególnie w latach 1997-2001.
Wiele miesięcy temu w lutym 2013 r. w tygodniku wSieci i na portalu wPolityce informowałem opinię publiczną, że prawdziwy dług publiczny Polski przekroczył już znacząco 900mld zł, a dług ukryty wynosi 3 bln zł. Wówczas to na słynnym "liczniku Balcerowicza" nie widniała kwota 937 mld zł, co stanowi przekroczenie 57 proc. progu w relacji do PKB i którą dzisiaj tak epatuje opinię publiczną fundacja FOR L.Balcerowicza. Dziś to wielkie olśnienie i wątpliwa rewelacja chyba tylko dla lemingów. Wielokrotnie podkreślałem, podobnie jak członek Sejmowej Komisji Finansów Publicznych poseł PIS Z.Kuźmiuk, że do długu publicznego należy wliczać zarówno blisko 50mld zł długu w ramach obligacji Krajowego Funduszu Drogowego, jak i wielomiliardowe pożyczki do FUS. Cieszyć się więc należy, że również L.Balcerowicz i fundacja FOR już dojrzała i podziela ten pogląd.
Jak Polakom podnoszono wiek emerytalny do 67 lat i likwidowano wszystkie ulgi podatkowe, prof. L.Balcerowicz piał z zachwytu, jak związkowcy chcieli 1600 zł płacy minimalnej, grzmiał z oburzenia, jak wyprzedawano polski sektor bankowy i ubezpieczeniowy na rzecz zagranicy był zachwycony, podobnie jak wówczas gdy powstawało OFE. Teraz gdy jego dawni partyjni koledzy z UW dziś w PO, przerażeni widmem bankructwa postanowili odebrać "Ojcu Chrzestnemu OFE" jego zabawki, a zagranicznemu lobby lichwiarskiemu ograniczyć tzw. konfitury (dotychczas zarobiły na polskich emerytach i podatnikach ok. 17 mld zł), oburzył się nie na żarty i wezwał do obywatelskiego oporu, stawiając nam za wzór Bułgarów. Dziś, niektórym publicystom i co bardziej naiwnym na polskiej prawicy może się wydawać, że były MF L.Balcerowicz wziął się znikąd i może naszym przyjacielem być, bo brutalnie i bezpardonowo atakuje obecny, niewątpliwie wielce szkodliwy rząd PO-PSL.
Niestety, ten grecki, czy portugalski scenariusz, przed którym tak przestrzega nas obrońca biednych i uciśnionych były MF, ten system kleptokracji, totalnej wyprzedaży za bezcen najwartościowszego majątku narodowego, w tym zwłaszcza polskiego sektora bankowego, a od 1999 r. częściowa prywatyzacja sektora ubezpieczeń emerytalnych w ramach tzw. II Filara był hołubiony przez L.Balcerowicza. I właśnie to ten system i tzw. era kolonizacji gospodarczej w decydującym stopniu przyczyniły się do powstania tego obecnego, gigantycznego polskiego zadłużenia. Były główny rozgrywający dwudziesttu lat polskiej transformacji, musiał przecież doskonale wiedzieć, że jeśli chce się zgubić naród i osłabić państwo, to pożycza się mu dużo pieniędzy na wysoki procent, wcześniej ogołociwszy go z dochodowego majątku. Ma swój udział L.Balcerowicz nie tylko w jawnym długu publicznym 937 mld zł, ale również w tym ukrytym 3 bln zł, choćby z powodu znacznie zaniżonej składki zdrowotnej, popiwku, czy sztywnego kursu wymiany złotego na początku lat 90-tych. Przecież dług publiczny w latach 1997-2001 nie malał tylko rósł z 237mld zł do ponad 314mld zł i to pomimo rekordowej wyprzedaży majątku narodowego w tym okresie na blisko 50mld zł. "Ojciec Chrzestny OFE" L. Balcerowicz w ocenie wielu Polaków, autorytet przegranej szansy i doktrynalnych frazesów, znów chce ratować Polaków przed opresją, tym razem emerytalną i chce koniecznie naprawiać zegar, w którym był znaczącym trybem i który sam w znacznym stopniu zepsuł.
Z oceny wielu ekspertów i ekonomistów, nie tylko tych moherowych, ale również takich jak prof. G.Kołodko czy prof. W. Kieżuń wynika, że recepty L.Balcerowicza na murowaną klęskę są przedstawiane przez liberalne media jako recepty na wielki cud gospodarczy, którego zwykli Polacy ciągle nie są w stanie doczekać. Te rzekomo genialne recepty polegająca głównie na cięciu wszystkiego do białości, do samej kości i totalnej wyprzedaży majątku narodowego nie uczyniły z Polski ani "zielonej wyspy", ani kraju mlekiem i miodem płynącym. Najczęściej były to szkodliwe rozwiązania  z punktu widzenia wzrostu gospodarczego, generujące wielki wzrost zadłużenia nie tylko publicznego.
Niewątpliwie ma rację L.Balcerowicz gdy stwierdza, że "w Niemczech i Wlk.Brytanii z władzą i politykami jest inaczej". Fakt, doktrynerzy zaimpregnowani na inne niż swoje poglądy nie mają tam statusu świętych krów i nieomylnych wyroczni. Polskie społeczeństwo, mimo apeli byłego MF nie zrywa się do walki w obronie OFE, ale niestety nie obroniło też stanu posiadania w sferze majątku narodowego, jak i przed innymi złymi decyzjami gospodarczymi i finansowymi kolejnych rządów, w tym również rządu AWS-UW, w którym to rządzie L.Balcerowicz odgrywał dominującą rolę. E.Gierek pożyczył zaledwie 30mld dol. w latach 70-tych i przy okazji zbudował blisko 600 przedsiębiorstw w tym kilkanaście bardzo nowoczesnych, te długi spłacaliśmy 32 lata. Dziś, tylko ten jawny dług zagraniczny Polski to blisko 275mld euro i prawie wszystkie fabryki i banki zostały wyprzedane. Mamy tak czy siak kosmiczny dług do spłacenia i całkiem realną wizję bankructwa.
Zadłużenie zagraniczne przedsiębiorstw, które w znacznej mierze nie są już polskie wynosi dziś 110mld euro, zadłużenie podobno super funkcjonujących, a na pewno super zarabiających na Polakach, banków w przeważającej większości zagranicznych, wynosi aż 50mld euro, czyli ponad 200mld zł. To gigantyczne blisko 1bln zł zadłużenie wygenerowano w sytuacji, gdy do kraju w latach 2004-2013 napłynęło blisko 270mld zł środków z Unii Europejskiej i blisko 200mld zł przekazów pieniężnych od Polaków pracujących za granicą. Skoro aż tyle pieniędzy wpłynęło, to jak gigantyczna musiała być skala wypływu pieniędzy z Polski, skoro powstał blisko 1bln zł jawny dług publiczny! A mamy przecież jeszcze olbrzymie prywatne zadłużenie, które bije kolejne rekordy i wynosi dziś blisko 800-850mld zł, w tym blisko 700tys. Polaków zadłużonych w FCH w ramach kredytów mieszkaniowych na blisko 170mld zł. W momencie wejścia do UE w 2004r. nasz dług publiczny, ten jawny wynosił ok. 403mld zł. Dziś po blisko dziesięciu latach wynosi 937mld zł. Dziś polski dług to nie jest farsa, to prawdziwy lot koszący bankruta na Marsa i nawet całkowita likwidacja OFE tego problemu nie rozwiąże.
Zasadniczym problemem jest to skąd wziąć pieniądze na spłatę tak gigantycznego długu, gdy nie ma się własnego majątku, własnych banków i nowych miejsc pracy.

sobota, 5 października 2013

Bydgoska kolejka wąskotorowa.

Ostatnie badania profesora Czapińskiego, patrz link poniżej:

http://bydgoszcz.gazeta.pl/bydgoszcz/1,48722,14719591,Diagnoza_spoleczna__W_Bydgoszczy_zyje_sie_zle__A_w.html#LokBydTxt

Coraz bardziej zaczynają uświadamiać bydgoszczanom, że wiele rzeczy, spraw i inwestycji zaczyna bardzo   przypominać tą kolejkę ze zdjęcia powyżej.  Niezadowolenie bydgoszczan rośnie, a zadowolenie władz samorządowych i politycznych miasta, wprost przeciwnie.

O S5 możemy na długie lata zapomnieć.  Na lotnisku totalny marazm.  Dworzec Główny PKP ciągle w planach i pewnie będzie z nim tak samo jak z S5.   Obwodnic miasta brak.  Podział środków unijnych w ramach województwa woła o pomstę do Nieba.   Torunianie się panoszą w naszych uczelniach i w naszych szpitalach, na lotnisku, w operze, filharmonii i wielu, wielu innych miejscach i sprawach.

Tylko skrajnie szkodliwa spalarnia śmieci jest budowana.  Budowana w oparciu o skrajnie niekorzystną umowę z Toruniem, według której bydgoszczanie zapłacą za spalanie toruńskich śmieci, muszą zorganizować w Toruniu miejsce do odbioru tych śmieci i na własny (bydgoski) koszt przywieźć je do Bydgoszczy.   Spalarnia wielokrotnie większa niż wynikająca z rzeczywistych potrzeb, o której nawet minister ochrony środowiska parę dni przed rozpoczęciem jej budowy wyraził się, że nie rozumie postępowania bydgoszczan w tej kwestii.

 Zachem upadł - winnych brak, a prezes Zachemu, który, między innymi, do tego doprowadził jest obecnie w nagrodę, prezesem spółki budującej ową niepotrzebną spalarnię śmieci.

Na stanowisku szefa struktur miejskich rządzącej partii wybrano parę dni temu osobę z Poznania, która przyjeżdża do Bydgoszczy raz na parę miesięcy i ciągle się spieszy do innych miejsc i spraw.

Tak można dalej wymieniać ten ciąg niekorzystnych zdarzeń, relacji i faktów, ale nie o to przecież chodzi.

Chodzi o to, aby bydgoszczanie się wreszcie obudzili i zażądali tego, co im się należy, zarówno z budżetu państwa, jako miasto dostarczające wielkich kwot podatkowych, z których głównie korzystają inni, a także z budżetu województwa, podziału według parytetu ludnościowego.

Za rok wybory samorządowe - warto już dzisiaj pomyśleć kogo wybrać.  Kto nas zawiódł, a kto przynajmniej próbuje coś dobrego dla bydgoszczan zrobić.

środa, 2 października 2013

Leszek - prawdziwa historia życia - odcinek 2


Poprzedni odcinek historii Leszka.

Przy domu, w którym mieszkał Leszek było spore, nieco już zresztą opisane, podwórko, a za tym podwórkiem był piękny ogród, który się kończył na ślicznej, czystej, pełnej ryb, żab i glonów rzeczce o wdzięcznej nazwie Nielba.  Rzeczka miała pięć do sześciu metrów szerokości i około jednego metra głębokości, chociaż bywały miejsca, gdzie miała większą głębokość.  Ogród służył głównie do uprawy warzyw i kwiatów.  Były też śliwy i wiśnie oraz krzewy porzeczek i agrestu.  Przy samej rzece była spora łąka, a nad jej brzegiem rosły wielkie stare wierzby, które dziadek Leszka przycinał co parę lat, zostawiając nieliczne kikuty, które szybko się rozrastały tworząc charakterystyczny rosochaty wygląd.

 Następne mocno zapamiętane wspomnienie z dzieciństwa dotyczy wydarzenia, które miało miejsce właśnie na tej rzece.  Gdy Leszek miał siedem lat ojciec postanowił nauczyć go pływać.  Najpierw oczyścił odcinek rzeki z długich, nieraz na kilka metrów, glonów, a potem wziął łopatę i w dnie rzeki wykopał rów szeroki na dwa metry i głębszy w tym miejscu niż ówczesny wzrost Leszka, tak, aby stojąc w tym miejscu nie sięgał on nogami do dna rzeki.  Po pewnym czasie ten rów się oczywiście zamulił, ale przez  parę dni nauki pływania, budził niepomierny strach Leszka.  Naukę pływania ojciec Leszka rozpoczął od powszechnie znanej metody - wrzuć dziecko na głęboką wodę, aby jego stopy nie sięgały gruntu i zostaw je niech pływa.  Ojciec położył Leszka na wodę, zabrał ręce i powiedział: - płyń.  Leszek przestraszył się ogromnie, szybko nałykał się wody po czym zaczął się krztusić i w końcu topić.  To wrażenie jakie wtedy przeżył pamięta do dzisiaj. Pamięta ten strach, to nabieranie wody w usta, jej smak i zapach, ten brak oddechu i to ogarniające go coraz bardziej, przerażenie.  Ojciec jednak był bardzo odporny i chociaż stał tuż obok to nie od razu pomógł Leszkowi.  Dopiero jak Leszek opił się sporo wody i cały zniknął pod wodą, ojciec złapał go w pasie i wyciągnął na powierzchnię, po chwili oddechu znowu go położył na wodę i ponownie powiedział: - płyń.  Tego dnia powtórzył to jeszcze kilka razy, a po trzecim dniu takich prób Leszek wreszcie przepłynął "pieskiem" o własnych siłach, kilka metrów, zanim ojciec go złapał i wyciągnął bo znowu zaczął się topić.  W tym przyspieszonym kursie nauki pływania, jak to byśmy dzisiaj powiedzieli, Leszek spisał się bardzo dobrze bo po tygodniu intensywnych prób przepływał pieskiem całą szerokość ogrodu, czyli około dwadzieścia pięć metrów.  Niby nic takie wydarzenie, ale mocno utkwiło ono w Leszka umyśle.  To na pewno przez to poczucie, że nic sam nie mógł zrobić idąc na dno i nie potrafiąc jeszcze pływać.   Nie zdawał sobie również sprawy, że przecież ojciec by do tego nie dopuścił, aby utonął, a tylko stosował bardzo radykalną metodę nauki, lecz wtedy jak to się działo to wiele razy Leszek miał wrażenie, iż bardzo czegoś chce, a nie potrafi tego zrobić.

Później w tym samym miejscu, ale już w następnym roku, gdy dno się trochę zamuliło, a i on trochę urósł, a także potrafił już utrzymywać się na powierzchni wody, Leszek, teraz bez pomocy ojca, sam nauczył się pływać, także innymi stylami.  Najpierw nauczył się pływać kraulem, potem żabką, potem na plecach, a później leżeć nieruchomo na wodzie na plecach lub na brzuchu.   I w kolejnym roku zaczął sam pływać, jak to się mówiło - na głębokim, na plaży nad jeziorem.   Był z tego ogromnie dumny, a przecież, gdyby nie ten ojca sposób nauki pływania to pewnie jeszcze wiele lat nie pływałby w jeziorze.

Kolejne szczególnie zapamiętane wydarzenie z dzieciństwa także dotyczyło wody i pochodzi z następnego roku po tym od opisanej nauka pływania.  Otóż jednego lipcowego, upalnego poranka ojciec zabrał Leszka na ryby, nad trzecią Julę (to takie miejsce poza miastem, gdzie rzeka była trochę szersza, a woda była głębsza niż na innych odcinkach rzeki).   Dlatego tutaj żerowały dorodniejsze ryby i to w dużej obfitości.   Ojciec miał wędkę z bambusa, a Leszek ze zwyczajnego leszczynowego, długiego kija, na którego końcu przymocowana była żyłka, a na końcu żyłki wisiał metalowy haczyk, powyżej był ciężarek z ołowiu i wyżej  spławik z korka i piórka.  Korek, aby żyłka nie tonęła, a piórko, aby było ją widać.   Zostali obdarzeni przez mamę dwoma butelkami  takimi od oranżady, zamykanymi na fajansowy korek z uszczelką i metalową sprężynę, pełnymi herbaty i całą górę sznytek bo wyprawa miała trwać do wieczora.  Ustawili się nad wodą i zaczęli połów.  Już po paru godzinach mieli dwie siatki, zanurzone w wodzie, pełne płotek, kiełbików, okoni, a i trafiło się parę leszczy.  Tata zarządził przerwę.  Usiedli w cieniu wielkiej wierzby bo upał już był  niemiłosierny i zaczęli spożywać sznytki popijając ciepłą od upału herbatą.   Gdy tak siedzieli nagle zaczęło się chmurzyć, zerwał się silny wiatr i słychać było najpierw bardzo odległe, a potem coraz bliższe grzmoty. .  Pojawiły się pierwsze krople deszczu, a potem nagle deszcz lunął na dobre.  Wszystko to nie trwało dłużej niż dwadzieścia minut.  Po następnych kilkunastu minutach rozszalała się okropna burza - prawdziwe piekło.  Błyskało co chwilę, zrobiło się prawie zupełnie ciemno, a zacinający deszcz smagał ich jak batem.  Ojciec zarządził odwrót.  Porwali siatki z rybami, zwinęli wędki i zaczęli uciekać w stronę paru domów stojących nieopodal, we wsi zwanej Straszewo.   Całkowicie przemoknięci, przerażeni błyskawicami i grzmotami dotarli do pierwszego z domów i zapukali do drzwi.  Po chwili drzwi się otworzyły i do dużej kuchennej izby wpuścił ich starszy, siwy niewysoki gospodarz mówiąc: - szybko wchodźcie, zamykajcie drzwi i siadajcie sobie tutaj na ławie.  Weszli i zaczęli się rozglądać w półmroku rozświetlonym tylko światłem wielkiej gromnicy, która paliła się przed obrazem Matki Boskiej.  Cała rodzina czyli pięć osób  klęczała przy tym obrazie i z wielkim przejęciem modliła się na głos odmawiając różaniec, a po jego skończeniu gospodarz wygłaszał prośby do Matki Boskiej o obronę jego jego rodziny i jego domu przed tą groźną i przerażająca burzą.    Trwało to prawię godzinę i wszyscy, łącznie z Leszkiem i jego ojcem byli bardzo przestraszeni, gdyż burza była wyjątkowo silna, a przerażające błyskawice i grzmoty trwały prawie bezustannie.   Po godzinie wszystko zaczęło przycichać, aż w końcu żywioł odszedł w inne strony.  Gospodarz wyszedł na zewnątrz odryglował i otworzył szczelnie zamknięte drewniane okiennice, potem zdmuchnął gromnicę, zmówił jeszcze "ojcze nasz" i powiedział: matka daj nam coś jeść bo z tego strachu zupełnie zgłodniałem, a was też zapraszam na skromny obiad, dodał zwracając się do przybyszów.  Ja tylko pójdę do obory, zgaszę tam gromnicę i zaraz wracam. Po chwili cała siódemka zasiadła przy wielki kuchennym stole zajadając pyrki ze skrzyczkami i gzikiem, popijając to zsiadłym mlekiem.   Po pół godzinie ojciec powiedział:  - dziękujemy ci gospodarzu za okazaną troskę, za poczęstunek i schronienie, weź od nas chociaż jedną siatkę tych ryb w podziękowaniu.  Gospodarz przyjął ryby, a potem pożegnali się staropolskim "Z Bogiem"  i ruszyli do domu.  Wracali przy pięknej, słonecznej pogodzie w orzeźwiającym powietrzu, przesyconym intensywnymi letnimi zapachami, idąc wśród położonych od ulewy i wiatru zbóż i klucząc pomiędzy wielkimi kałużami, których pełno było na polnej drodze.   Nieśli do domu siatkę z rybami i swoje wędki.

To tak nagłe, przerażające i obce Leszkowi zachowanie ludzi wobec tego groźnego żywiołu mocno utkwiło w  pamięci Leszka i często je wspominał szczególnie podczas następnych przeżywanych burz, a i wzorem gospodarza i jego rodziny modlił się w ich czasie, chociaż czynił to po cichu i bez zapalonej gromnicy.

Następny odcinek.