sobota, 26 października 2013

Leszek prawdziwa historia życia - odcinek 4


Poprzedni odcinek.

Z okresu dzieciństwa zostało Leszkowi dużo różnych wspomnień.  Jedne z najwyraźniej zapamiętanych to częste wyprawy do lasu na poziomki, jagody, maliny, jeżyny i grzyby.  Miejscowość, w której się urodził i spędził dzieciństwo, otoczona jest z każdej strony świata, pięknymi lasami i jeziorami.  Jedno z jezior, to najładniejsze i prawie całe, oprócz części miejskiej, otoczone wspaniałymi lasami,  zaczyna się w pobliżu centrum miasta i ciągnie na długość ponad czterech kilometrów, a dalej łączy się rzeczką z paroma innymi jeziorami.  Dwa inne jeziora przylegają do granic miasta.  A w pobliżu miasta znajdują się jeszcze inne jeziora.  Wszystkie one tworzą, przy pomocy rzek, całe kompleksy rynnowych jezior polodowcowych. Dlatego też są tutaj wręcz idealne warunki dla wszystkich miłośników lasów, jezior i zbieraczy wszelakiego runa leśnego.

Na poziomki i jagody Leszek zawsze chodził z mamą i siostrami.  Zazwyczaj chodzili na drugą stronę jeziora, tego zaczynającego się w mieście.  Koło fary skręcali ze swojej ulicy w ulicę Farną, dochodzili do Klasztornej i potem z niej skręcali w prawo w ulicę Opacką, którą dochodzili do ulicy Rogozińskiej.  Z niej w prawo, przez przejazd kolejowy wchodzili na ulicą Bartodziejską, i szli nią, aż do drugiego przejazdu kolejowego, za którym skręcali w prawo do lasu.  Potem szli leśną przecinką wzdłuż linii kolejowej wiodącej do Bydgoszczy, aż za trzeci przejazd przez tory, czyli prawie pod Kobylec.   Cała ta droga do miejsca gdzie rosły najsmaczniejsze poziomki i największe czarne jagody, zajmowała im dużo ponad godzinę.  A niesforne dzieci co rusz wymyślały jakieś głupoty lub chciały co chwilę odpoczywać, albo znowu goniły się lub chowały.  Zanim doszli na miejsce to wszyscy byli już zmęczeni i zaczynali zbieranie od odpoczynku. Idąc na jagody mama zawsze niosła sześciolitrową kankę od mleka i tak długo cała czwórka zbierała jagody, aż kanka była całkowicie napełniona. Najpilniejsza, oczywiście oprócz mamy, w zbieraniu jagód była starsza siostra Leszka.  Ona też miała większy kubek, który po zapełnieniu wsypywała do tej dużej kanki.   Leszek i młodsza siostra mieli mniejsze kubki i czasami jedno z nich odciągało starszą siostrę na bok niby pokazując jej coś ciekawego.  Ona wtedy odstawiała swój napełniony jagodami kubek na pieniek po ściętym drzewie, a wówczas drugie z rodzeństwa przesypywało część jagód z jej większego kubka do swojego kubka, po czym z dumą szło do mamy, aby wsypać jagody do kanki.  Starsza siostra rzadko skarżyła się mamie na takie postępowanie.   Tylko potem przez jakiś czas bardziej się pilnowała.

W czasie takich wypraw, pomijając samą drogę w obie strony, to mama miała nie lada utrapienia z tą trójką żywotnych nad podziw swoich dzieci.  A to jedno weszło do mrowiska i potem przez jakiś czas trzeba było obierać je z mrówek.  A to drugie nadepnęło na zaskrońca i potem mama, także przez długie minuty, oglądała czy nie ma gdzieś śladów ukąszenia.  A to znowu cała trójka weszła w gęste paprocie, w których pełno kleszczy, a z tymi jak wiadomo, żartów nie ma.  A to znowu jedno zjadło wielkiego robaka zamiast jagody i pluło oraz płakało przez jakiś czas.  A to znowu inne lub wszystkie naraz, zamiast malin najadły się podobnych czerwonych owoców. A to weszły w pokrzywy, a potem zamiast zbierać jagody to użalały się nad bąblami od poparzeń.   I tak w kółko coś te dzieci wymyślały, rojbrowały, psociły, dokazywały lub nieświadomie robiły różne dziwaczne rzeczy..

A potem wracając z jagód, głównie Leszek i jego młodsza siostra, zawsze mieli całe granatowe buzie i ręce bo przeważnie tyle samo zjadali tych jagód co wsypywali do kanki.  Wieczorem jeszcze tego samego dnia mama robiła soki z jagód i napełniała nimi wiele butelek, a także kompoty z jagód, którymi zapełniała tyle samo różnych małych słoików.  Jak przychodziła zima to soki były do herbaty, a kompoty do budyniu lub kaszki.

Natomiast na grzyby chodzili do innego lasu, przeważnie do Bukówia.   Szli prawie trzy kilometry szerokim, leśnym duktem, który zaczynał się nieopodal ujęcia wody do szpitala miejskiego znajdującego się na osiedlu domków jednorodzinnych, po lewej stronie ulicy Kcyńskiej..  Tym duktem dochodzili do pięknych dębowych lasów, w których rosły kurki i prawdziwki, a także kozaki i podgrzybki.  Całodzienne wyprawy całą rodzina na grzyby, zdarzały się przeważnie w niedzielę bo tylko wtedy ojciec mógł iść z nimi.  Te grzybobrania to była prawdziwa magia.  Piękne leśne drogi, co kawałek inny las, zagajniki brzozowe z kurkami i sowami, las sosnowy z podgrzybkami, zarośnięte pokrzywami i różnym zielskiem rowy, wzdłuż których można było znaleźć prawdziwki.  Poznawali coraz to nowe rośliny i oczywiście uczyli się rozpoznawać różne grzyby. Czasami, prawie spod ich nóg, wyskoczył zając lub sarna, wiewiórka, albo kuna leśna.  I te długie odpoczynki przy zajadaniu sznytek ze serem, kiełbasą, albo wątrobianką, złożonych w grube klapsztule i przy herbacie pitej z butelek po oranżadzie bo te miały najlepsze zamknięcia lub butelek po winie takich z zakrętkami.   Po sznytkach dzieci dostawały po sporym kawałku placka drożdżowego z kruszonką, albo po sznece.  A podczas pałaszowania tego wszystkiego i to zazwyczaj z wielkim apetytem, mama, albo tata opowiadali o swoich dziecięcych latach, często wspominali o niezbyt odległych jeszcze swoich wojennych przeżyciach, a także opowiadali o wielu innych sprawach.

 Podczas zbierania grzybów, gdy dzieci były już trochę starsze, zawsze była pomiędzy nimi zażarta rywalizacja i to znacznie większa niż przy zbieraniu jagód.  Przede wszystkim liczyły się prawdziwki i kozaki. Które z dzieci nazbierało najwięcej, to słuchało z ust rodziców liczne pochwały, a na koniec jedno z nich zostawało, aż do następnej wyprawy, królem lub królową, grzybobrania.   Leszek doskonale pamięta jak mając osiem lat, tamtej niezwykle urodzajnej w grzyby jesieni, jednego razu zebrał, aż 44 prawdziwki.  Nigdy już potem, aż do późnej dorosłości, nie pobił tego rekordu.  Pamięta doskonale jak chwalił się tym swoim wyczynem przez wiele lat.

Jak Leszek nauczył się jazdy na rowerze to czasami zabierał go na grzyby jego dziadek, który mieszkał w tym samym domu co oni.   Dziadek był zazwyczaj oschły, służbowy i nie był skory do zdradzania swoich grzybowych miejsc, a znał ich wiele i był absolutnym mistrzem w zbieraniu wszelakich jadalnych grzybów. Gdy przyjeżdżali do lasu to dziadek kazał Leszkowi chodzić tylko w pobliżu rowerów i nie oddalać się od nich więcej niż na kilkadziesiąt metrów, a sam mówiąc, że zaraz wróci, znikał na jakieś pół godziny i wracał zawsze z ogromną ilością wspaniałych grzybów.  Leszek pytał go gdzie znalazł takie piękne grzyby, a dziadek wykonując nieokreślony ruch ręką odpowiadał, że tam w lesie.  I nigdy pomimo, wielokrotnych wspólnych wypraw, nie zdradził Leszkowi swoich grzybowych tajemnic.  Jednak i tak Leszek odnosił z tych wypraw wiele korzyści bo dziadek pomimo swojej pozornej oschłości  potrafił jednak czasami się otworzyć i opowiadać o swoim niesłychanie ciekawym życiu.  A będąc powstańcem wielkopolskim, a później aktywnym uczestnikiem walk w kampanii wrześniowej miał o czym opowiadać.  A opowiadał nie w formie chwalenia się, a raczej przestrzegania przed tym co przeżył i głównie po to, aby to samo nigdy nie stało się udziałem jego wnuka.  I aby zaszczepić w nim te cechy i wartości, o które on walczył.  Dziadek pouczał także małego Leszka, mającego wówczas, osiem, dziewięć lat, jak ma postępować. Mówił mu że ma być uczciwy, porządny, obowiązkowy i zawsze dbać o wszystkich i wszystko co go otacza.  Leszek wtedy nie rozumiał do końca tych nauk i tej dziadkowej mowy, ale pewnie wiele z tego musiało w jego głowie pozostać bo potem świadomie, a pewnie często i podświadomie, kierował się tym co usłyszał od dziadka.   A najwięcej tych nauk otrzymał właśnie w czasie wspólnych wypraw do lasu.

Od tamtego czasu i od tamtych wypraw, datuje się prawdziwa miłość Leszka do leśnych wędrówek i do namiętnego zbierania grzybów.

Jednego razu własnie za namową dziadka, poszli z mamą na grzyby do innego lasu.  Do tego, do którego dziadek zazwyczaj jeździł.   Podobno dziadek szczegółowo opowiedział swojej córce, a mamie Leszka, jak i gdzie mają iść.   Poszli w stronę Sarbki.  Kluczyli w różne strony po mało znanym sobie lesie.   Przez około pięć godzin nazbierali sporo grzybów, ale jak przyszło wracać do domu to mamie pomieszały się dziadkowe wskazówki i nie za bardzo była pewna w którą stronę pójść.  Ze dwie godziny kręcili się w kółko, parę razy wracając na to samo miejsce. Siostry były już mocno wystraszone, mama także i nie bardzo wiedziała co dalej robić, a Leszek mający wówczas około dziewięciu lat, powiedział, że muszą iść w przeciwna stronę niż chciała iść mama..  Ponieważ robiło się już ciemnawo to mama postanowiła, że jednak pójdą tak jak wskazywał Leszek i po jakimś czasie okazało się, że miał rację.  Dumny był z tego niesamowicie i do dzisiaj czasami przypomina mamie jak wyratował rodzinę od nocowania w lesie.

Następny odcinek.

2 komentarze:

  1. Czytając kolejny odcinek przypominałem sobie smak sznytek ze smaloszkiem. Idąc ze szkoły obowiązkowo kupowałem pyszne drożdżówki z kruszanką lub amerykany z glancem. Ciekawe ile dzisiaj grzybów znalazł Leszek ? Pozdrawiam Paweł

    OdpowiedzUsuń
  2. Ile znalazł Leszek to nie wiem, ale ja znalazłem przez ponad dwie godziny chodzenia po lesie, kilkanaście marnych podgrzybków. Wygląda to już na koniec grzybowego sezonu, który i tak w tym roku był wyjątkowo długi.

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń

Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię