wtorek, 30 kwietnia 2013

OFE - co dalej?

Dzisiaj wszyscy tylko o Gowinie i Biernackim.  U Moniki Olejnik kolejna wizyta pana Kwaśniewskiego i znowu o niczym, czyli czy był pijany na konferencji co wszyscy widzieli, czy zmęczony jak twierdzi sam sprawca zamieszania?   Wybuch w Pradze, wybuch w Słupsku, uniewinnienie Sawickiej i odwołanie szefów /szefowej/ PGNiG to najważniejsze wiadomości ostatnich dni.  To może chociaż ja wrócę do spraw gospodarczych, istotniejszych i bezpośrednio nas wszystkich dotyczących.  Tym razem o OFE.  Artykuł skopiowałem z portalu wPolityce.pl


Reforma OFE z 1999 r. to jeden z największych skandali współczesnej Europy i na pewno największy przekręt w III RP, skutecznie przeprowadzony przez dobrze zorganizowaną grupę, na czele z L. Balcerowiczem, J. Buzkiem, M Bonim, J Hausnerem, E. Lewicką, przedstawicielem Banku Światowego M. Rutkowskim itd.
W świetle jupiterów dokonano oszukańczej prywatyzacji systemu ubezpieczeń emerytalnych. Tym wielce kosztownym i kompletnie nieprzydatnym szwindlem, nazywanym systemem kapitałowym, tzw. II filarem ubezpieczeń kapitałowych, powinna się zająć zarówno komisja śledcza, jak i Trybunał Stanu. Polscy emeryci, wsparci przez polskie państwo, powinni zaś wystąpić z pozwem zbiorowym i w trybie cywilnym z roszczeniami odszkodowawczymi wobec twórców tej tzw. reformy. Ta niby-reforma polskiego systemu emerytalnego od początku bazowała na kłamstwie, chciejstwie, braku rzetelnej, ekonomicznej kalkulacji i opłacalności tego przedsięwzięcia.
Dla co uczciwszych ekspertów już 13 lat temu było oczywiste, że jest ona skazana na niepowodzenie. W rzeczywistości okazała się niesłychanie kosztowna dla budżetu (ok. 260 mld zł zadłużenia), bardzo zyskowna dla właścicieli OFE (16 mld zł) i całkowicie nieprzydatna, bo niegwarantująca godziwych świadczeń dla przyszłych emerytów, bo za takie trudno uznać średnio 80 zł wypłacane pierwszym beneficjentom po 13 latach inwestowania. Na początku tego ryzykownego eksperymentu nie powiedziano też Polakom prawdy, że kapitałowy system OFE oznacza obniżenie emerytur, mniej więcej o połowę w stosunku do starego systemu ZUS-owskiego. Oczywiście nikt nie pytał Polaków, czy zgadzają się na obniżkę emerytur.
Przy pomocy setek milionów złotych i kolorowych telewizyjnych reklam, wciskano Polakom przysłowiowy kit o szczęśliwej starości pod palmami. Dziś II filar okazuje się filarem, ale pod mostem Poniatowskiego, a z palm pozostaje wyłącznie ta na placu de Gaulle’a. To gigantyczne oszustwo odbyło się w blasku kamer i umożliwiło stworzenie kolejnych elit finansowych, olbrzymiej sieci wpływów i uzależnień oraz powstanie potężnego lobby finansowego, politycznego i medialnego. Ci, którzy dziś – tak jak wielki promotor i obrońca 14 OFE, prof. L. Balcerowicz, uważają, że w OFE są realne pieniądze, a w ZUS tylko wirtualne zapisy – dramatycznie się mylą, i to po raz kolejny.
Dziś już nawet premier D. Tusk i jego główny doradca J.K. Bielecki twierdzą, że gwarantem bezpiecznych emerytur jest ZUS i polskie państwo. Jak widać, stała się jasność, niebiosa przemówiły i rząd polski oświeciły. Dzisiaj OFE, ponieważ swoje już zarobiły – dywidendy popłynęły za granicę – najchętniej zrezygnowałyby w ogóle z obowiązku wypłacania emerytur. Proponują jedynie wypłatę świadczenia przez 10 lat, a ponieważ obecna władza kazała pracować Polakom do 67 lat, zaś polski mężczyzna żyje raptem średnio 71 lat, to realnie mógłby korzystać z tej niby-emerytury zaledwie około 5 lat. Najwyższy więc czas na dyktat OFE mówiący 3 x NIE, w tym NIE dla dobrowolności uczestnictwa w OFE, NIE dla likwidacji OFE i NIE dla przenoszenia środków do ZUS, w trosce o przyszłość polskich emerytów i elementarną prawdę w życiu publicznym powiedzieć 3 x TAK.
Czas najwyższy zlikwidować OFE w obecnej formie, czas umożliwić dobrowolność inwestowania w różnego rodzaju fundusze emerytalne, a przede wszystkim zadeklarować, że zostanie cofnięta decyzja o podniesieniu wieku emerytalnego do 67 lat. Dziś OFE pokazują nam słynny gest Kozakiewicza i przemawiają do Polaków słowami ze słynnego, kultowego filmu „Miś”: „Nie oddamy panu palta, i co nam pan zrobi?”. W 2008 r. OFE straciły ok. 24 mld zł naszych pieniędzy, w maju 2012 r. ok. 5 mld zł.
Obecny, rozpaczliwy i kolejny już skok na OFE ze strony rządu, a więc środowiska twórców tej szkodliwej reformy, ukazuje jedynie absolutnie dramatyczny stan budżetu i finansów oraz realne zagrożenie bankructwem całego sektora finansów publicznych, który został zaatakowany w ostatnich latach przez niszczący „tajfun Vincent”.
To już wiadomo, że zarówno emerytalna pańszczyzna w OFE, jak i hazardowa rozgrywka w kasynie rynku kapitałowego nie zdały egzaminu. Zarobił tylko krupier, a stracone miliardy ciężko będzie odzyskać. Na naszych oczach z bankrutowała zasada II filara – wiesz, ile musisz zapłacić, nie wiesz, ile otrzymasz w zamian i czy w ogóle coś otrzymasz. Okazuje się, że ostatnią deska ratunku na starość i tak mają być środki publiczne.
Propozycja PiS dobrowolności składki i wyboru ubezpieczyciela, przedstawiona w formie projektu ustawy o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych, jest warunkiem niezbędnym, choć spóźnionym i niewystarczającym na obecną chwilę. Polskie społeczeństwo było już kilkakrotnie okradane ze swych emerytalnych oszczędności. Lepiej, żeby nasze emerytury pochodziły nie tyle z kasyna lub zaciągania nowych długów w formie obligacji Skarbu Państwa, ale z polskiego banku. Niestety polskie banki zostały prawie w całości wyprzedane na rzecz kapitału zagranicznego. Dziś to one głównie są właścicielami OFE w Polsce.
Dlatego trzeba natychmiast zrobić to, co proponuję nieustannie od 1999 r. – mianowicie utworzyć Państwowy Bank Emerytalny, który przejąłby środki trafiające do ZUS i FUS i który inwestowałby na zasadach komercyjnych, rywalizując i konkurując z innymi prywatnymi funduszami emerytalnymi.
Szwedzcy emeryci mogą wybierać spośród 500 takich funduszy. Bizantyjski, pałacowy i biurokratyczny moloch, czyli ZUS, należałoby zlikwidować w dotychczasowej formie, a środki pochodzące z jego sprzedaży, aktywów – przeznaczyć na fundusz założycielski, kapitał Państwowego Banku Emerytalnego. Taki właśnie bank mógłby inwestować nie tylko na rynku kapitałowym, ale przede wszystkim stopniowo odzyskiwać na GPW polską własność, tanio i głupio wyprzedane w ramach tzw. prywatyzacji – banki i wielkie dochodowe firmy. Bo kto nie ma majątku, ten z reguły nie ma dochodów, a z nisko płatnej pracy nigdy nie będzie wysokiej emerytury.
Państwowy Bank Emerytalny mógłby również udzielać zarówno długoterminowych kredytów inwestycyjnych, jak i obrotowych dla małych i średnich przedsiębiorstw – to rozwiązanie już dziś funkcjonuje w Kanadzie i jest poważnie rozważane w Wielkiej Brytanii. W przypadku pogłębienia się kryzysu w sektorze bankowym to właśnie fundusze emerytalne mogą zastąpić banki, wypełniając powstałą lukę, stając się nowymi, lepszymi bankami. W przypadku więc likwidacji OFE, Państwowy Bank Emerytalny mógłby skutecznie uratować polską giełdę, bo bez pieniędzy polskich emerytów GPW nie tylko nie odniosłaby obecnych sukcesów, ale już dawno przestałaby istnieć.
Dopóki Polska i polskie państwo nie odzyska dla Polaków, w tym polskich emerytów, takich strategicznych firm jak PZU SA, KGHM, PKO BP, Orlen itp. dopóty z żadnej wielkiej poprawy w poziomie i pewności otrzymywania godziwych emerytur nie będzie. Obecny wielki kryzys wokół OFE i rządowy skok na pieniądze polskich emerytów dobitnie pokazuje, jak wyczuloną wrażliwość społeczną i wyczucie w tej mierze miał prezydent Lech Kaczyński, który skutecznie wetował rozwiązania w sferze systemu emerytalnego znacząco pogarszające sytuację polskich emerytów, o czym dziś niewielu pamięta.
Czas więc na nowo podjąć reformę emerytalną, mając tym razem na względzie nie tyle dobro zagranicznych firm i krajowych elit politycznych, ile dobro zwykłych polskich emerytów. W innym bowiem wypadku należałoby znów przywołać słowa wieszcza: „Nową przypowieść Polak sobie kupi, że i przed szkodą i po szkodzie głupi.

niedziela, 28 kwietnia 2013

Pory roku - 3 - WIOSNA



                                                           Widok z okien mojego domu.

                                                          Zdjęcia wykonano 28.04.2013

                                                            Poprzedni post z tego cyklu.

sobota, 27 kwietnia 2013

Bydgoskie ciekawostki - 18



Proszę spojrzeć dokładnie na środek okna wystawowego, a dostrzec można, że duch bydgoskiej Kobry jeszcze żyje.

Zdjęcie wykonano na ulicy Bocianowo w dniu 08.04.2013


Poprzedni post z tego cyklu.

piątek, 26 kwietnia 2013

Zdzisław Szubski - kariera sportowa i trenerska - część 5

Pan Zdzisław Szubski jest aktualnie trenerem koordynatorem reprezentacji Chile w kajakarstwie i liczna ekipa szkoleniowa pod jego czujnym i fachowym okiem przygotowuje chilijskich sportowców do Igrzysk Panamerykańskich, które odbędą się wiosną przyszłego roku.  Niedawno został także trenerem koordynatorem reprezentacji Grecji w kajakarstwie, drużyny, którą już kiedyś trenował i jego zadaniem jest jak najlepsze przygotowanie greckich sportowców do przyszłych Igrzysk Olimpijskich.  Ponadto Zdzisław Szubski jest aktywnym i znanym międzynarodowym działaczem w tej dyscyplinie sportu.   Jest także ambasadorem sportów wodnych miasta Bydgoszczy.

Po pięknej karierze sportowej przyszedł dla niego czas na równie wspaniałą karierę trenerską i organizacyjną. 

Cieszę się ogromnie, że udało mi się namówić tak zapracowanego i znakomitego człowieka na chwilę wspomnień.  Dzisiaj już piąta część tych wspomnień, a ich autorem jest sam Zdzisław Szubski. 

Rozdział 5. Moskwa 1980, igrzyska                                            niespełnionych nadziei.

Tak jak do tej pory i ten sezon zaczęliśmy zgrupowaniem w Wałczu.  Odbyło się ono na przełomie października i listopada 1979 roku.
Grudzień zastał nas w Le Temple Sur Lot na południu Francjii. Potem święta i Nowy Rok w Bydgoszczy, a zaraz po nich wyjazd na zgrupowanie do Zakopanego do Centralnego Ośrodka Sportu (COS). Super warunki. Jak zwykle w pokoju z kolegą Marekiem Merkiem i na myśl mi wówczas nie przyszło że wystartujemy razem w K2 na Igrzyskach w Moskwie. Dzień jak co dzień, jeden podobny do drugiego.. Ciężka praca nad wytrzymałością ogólną. Rano narty zjazdowe. Szaleńcze wyścigi w zjeździe które mogły nas doprowadzić do kontuzji, ale  w momencie wzrostu adrenaliny nikt o tym nie myślał.  Liczyły się wtedy stok, narty i koleżeńska rywalizacja.  Zawsze ta sama paczka czyli Waldek Merk, Grzegorz Śledziewski, Daniel Wełna, Ryszard Oborski i ja.   Czasami ktoś dokooptował do paczki szaleńców zjazdowców.  Po  trzech godzinach zjazdów, powrót na obiad, prysznic, a potem w głowie tylko poobiednia drzemka.  Dwie godziny i pobudka. Po południu około 20 km na nartach biegowych i powrót do ośrodka bo o 18.00 siłownia. Nie wiem czy ktoś ma wyobrażenie jak się można czuć po takim dniu, albo po całym tygodniu takich zajęć.

Myślę że produkcja testosteronu w organizmie nie nadążała za wysiłkiem. Wszyscy byliśmy przekonani że taka praca doprowadzi nas do celu i bez żadnego marudzenia pracowaliśmy jak mrówki w kopcu. Każdy czekał na wyjazd do Włoch, ponownie do Castel Gandolfo.  Wyjazd piękny ze względu na temperaturę, super warunki i zawsze każdy mały biznes zrobił. Do Włoch aparaty Zenit a z Włoch dżinsy i kożuszki to była wówczas podstawa każdego zawodnika - "przemytnika". Oczywiście ilosci były takie aby zapakować do torby podróżnej. Po powrocie na landrynki starczyło.

Wrócę do pracy w Castel Gandolfo. Cel na ilość kilometrów czyli dobijaliśmy do 200 km w tygodniu.   Poza tym biegi i siła. Na łyk wina włoskiego nie było siły. Czwartek cały dzień na odpoczynek. Wszyscy na ten dzień czekali aby odpocząć i zrobić ,,zakupki,, i coś zobaczyć w Rzymie, ale to zwiedzanie było na drugim planie. Dieta przeznaczona na zakupy, a na przysłowiowy obiad, siadało się w jakimś parku, najczęściej przy Forum Romanum i scyzorykiem otwierało się konserwę turystyczną ( do dzisiaj docenianą przez turystów ), do tego kromka ,, włoskiego pane"  coś do popicia i żołądek zapchany.

 Po przysłowiowym dniu wolnym wracaliśmy bardziej zmęczeni aniżeli po treningu. Cały dzień na nogach. Mózg pracował co jeszcze i gdzie tanio kupić i jak najmniej wydać. Do dzisiaj zachowało mi się kilka płyt, które wówczas kupiłem - Ewa Eichler znawczyni muzyki Rock kierowała nami co mamy kupić, czyli Boni M, Queen, Donna Sommer, Elton John, Patrik Fernandez, Pink Floyd to było na czasie w latach 80 tych. Powrót na kolację, jak zwykle makaron, jakiś tam kawałek mięsa z kurczaka.  Na szczęście w pokoju czekał smaluszek prywatnego, domowego wyrobu i wtedy dopiero się najadaliśmy.

Naszymi opiekunami byli: grupa trenerów i lekarz, Andrzej Niedzielski, ksywka Tygrys,  Stanisław Rybakowski, Cyryl Taraloski, ksywka Wuja i lekarz Mieczysław Tomasik. Ciężki był trening w Castel, ale ciekawy. Każdy wiedział, że czeka nas ciężka praca, ale też mało kto w tych czasach mógł sobie pozwolić na wyjazd do tak "egzotycznego" kraju.

Marzec Dunavarsany na Węgrzech kolo Budapesztu. Treningi o nacisku ilości i intensywności.  Po spędzonych  trzech sesjach, razem okolo 5 godzin w K1 lub K2 - taka codzienna walka na wodzie kładła każdego. Każdy myślał o kwalifikacjach i im bliżej było do początku sezonu tym więcej było plotek o składach drużyny Olimpijskiej.


Dunavarsany koło Budapesztu zgrupowanie w marcu 1980 r. Od lewej Edward Bukowski, Zdzisław Szubski, Andrzej Budzicz, Andrzej Klimaszewski

Maj, kwalifikacja w Wałczu. Zdecydowanie wygrywamy K2 na 500 i 1000 metrów.
Stajemy się najlepszą dwójką czyli K2 w Olimpijskim sezonie. Rozwaliłem K4, ale świadomy byłem że nie mamy szans z K4 weteranów pod przewodnictwem Grzegorza Śledziewskiego. Wielokrotnego Mistrza Świata. Starty w Kopenhadze na Węgrzech i w Polsce doprowadziły do ostatecznej decyzji zarządu Polskiego Związku Kajakowego o składzie Polskiej Reprezentacji na Igrzyska Olimpijskie Moskwa 1980.

                                Bydgoszcz, nominacja Olimpijska czerwiec 1980




Bydgoszcz, wręczenie nominacji Olimpijskiej.  Na zdjęciu od lewej Stanisław Gostkowski Prezes Polskiego Związku Kajakowego w głębi Grzegorz Śledziewski, ( wielokrotny Mistrz Śwata, mój idol już od 1973 roku ), Zdzisław Szubski

Mieliśmy do wyboru 500 czy 1000 metrów, zdecydowaliśmy z Waldkiem że wystartujemy na 500 metrów.




       Bydgoszcz, K2 olimpijska dwójka, Waldemar Merk - Zdzisław Szubski



Lot z Warszawy bezpośrednio do Moskwy. Siedząc z Władkiem Kozakiewiczem w jednym rzędzie nie myślałem że to przyszły ZŁOTY medalista Olimpijski.  Sądzę, że on też tak nie myślał,   Ponieważ w tamtym momencie Tadeusz Ślusarski był o głowę lepszy od niego.

Moskwa, szok, duże miasto, wioska strzeżona chyba lepiej niż Alcatraz w San Francisco, włącznie z torem regatowym, gdzie na długości całego toru mierzącego 2000 metrów, co 50 m  stał radziecki żołnierz z kałasznikowym. Można sobie wyobrazić ilu ich było, chyba znacznie  więcej niż wszystkich zawodników na igrzyskach.

Wreszcie start, trzykrotnie przejechany dystans 500m metrów w tak zwanego trupa. Pamiętam tylko pierwsze 250 - 300 metrów, następne 200 nie pamietam.  Eliminacja, półfinał i wreszcie FINAŁ.

.
Niestety tylko siódme miejsce. Może do chociaż małego zadowolenia zabrakło jednej pozycji, która by dała chociaż olimpijski punkt.  W finale do 300 metrów byliśmy w pierwszej czwórce, a potem jak się to mówi, nas ścięło.  Myśleliśmy o medalu, no nie wyszło.


           Moskwa, wioska olimpijska 1980, Zdzisław Szubski i Waldemar Merk

Ambicjonalnie jeszcze nie opuściłem Moskwy, a już myślałem o następnych Igrzyskach w 1984 Los Angeles.

Moim zdaniem warto wspomnieć o chwili, którą szczególnie wówczas przeżyłem i doceniam to przeżycie do dnia dzisiejszego.
Do zakończenia Igrzysk brakowało dwóch dni. Wybraliśmy się z Waldkiem na Olimpijski stadion i szczęście nam dopisalo ponieważ obejrzeliśmy bieg na 3000 metrów z przeszkodami z udziałem  Bronka Malinowskiego.

Styl w jakim on rozegrł ten bieg byl niesamowity i myślę, że do dzisiaj można by dać go za przykład wszystkim młodym adeptom sportu i to nie tylko lekkoatletyki. To był bieg olimpijski, bieg  po medal najwyższej rangi na naszym Globie. Taktyka i spokój jakim się wykazał Bronislaw Malinowski to wielkie mistrzostwo.
Nigdy nie myślałem że się później spotkamy i to wielokrotnie, na basenie Astorii Bydgoszcz.  Narzeczoną Bronka  była  pływaczka z Bydgoszczy.  Niestety jednego dnia wracając do Grudziądza gdzie mieszkał i wyprzedzając samochodem na moście nad Wisłą, doszło do tragicznego wypadku, w którym Bronek zginał na miejscu.

Wielki to był sportowiec, przyjaciel i przykład dla wielu sportowców na całym Świecie.

Wspominam do dzisiaj ciężką prace którą włożyłem aby zakwalifikować się do reprezentacji. Warto było.  Ta praca owocuje do dzisiaj.  Olimpijczyk to nie medalista Mistrzostw Świata. Jest tak jak Baron Pierre de Coubertin stwierdził:

,,Zwycięstwem jest uczestnictwo, a nie zdobycie medalu olimpijskiego,,

Ta myśl ojca, wskrzeszyciela Nowożytnych Igrzysk Olimpijskich, bywa jednak obecnie często  wypaczana.   W momencie startu jak i w momencie przygotowań do Igrzysk zrobiłbym wszystko, aby zdobyć medal.   Zrobiłem, ale byli lepsi.

,,Być zwyciężonym i nie ulec to zwycięstwo, zwyciężyć i spocząć na laurach to klęska,,

 Józef Piłsudcki.

I tą myślą kieruję się do dzisiaj.

W roku, w którym spełniły się marzenia startu na Olimpiadzie, przyszły też do mojej głowy nowe pomysły.  Chodzi o pobicie Rekordu Guinnessa.   O tym w następnym rozdziale moich wspomnień.



wtorek, 23 kwietnia 2013

Bydgoski wstyd - 5

Tutaj była wspaniała kawiarnia Bulwarowa.  Jako młodzieniec bywałem jej częstym gościem.  Zajadałem się wraz z moimi wspaniałymi koleżankami z tamtego okresu, wielokolorową galaretką z bitą śmietaną, lodami Melba lub Casatte, albo popijałem kieliszek wina Calabrese, Manolii, Misteli lub Ciociosanu.

A teraz przy nowej trasie tramwajowej do dworca taki wstyd!

Czy nie można właścicielowi tego lokalu nakazać zrobienia porządku z tym bałaganem?

Poprzedni post z tego cyklu.

niedziela, 21 kwietnia 2013

Kilka obrazków z dzisiejszego pobytu w Myślęcinku - niedziela 21.04.2013

Przywieźli piasek, będzie druga plaża w Myślęcinku.

Spacerowiczów nie brakowało.

Tylko trzeba było uważać na te wielkie gady.

A małe kasztany przy drodze do (nomen omen) centrum edukacji ekologicznej,  jeszcze mniejsze niż rok temu i jeszcze bardziej zarośnięte, niezabezpieczone i niepodparte.


Warto przczytać - 9

John Knittel - "El Hakim (Lekarz)".

Moim zdaniem każdy Polak powinien przeczytać tą książkę.  Pokazuje ona miłość młodego chłopaka, a później lekarza Ibrahima do jego kraju - Egiptu i do dziewczyny, a później tej samej osoby - dojrzałej kobiety.

Pokazuję stosunki panujące w Egipcie pod koniec panowania Anglików.  Ukazuje to co my Polacy tak skrzętnie staramy się skrywać, czyli kompleksy wobec innych krajów europejskich.  Wiele zachowań, postaw i sytuacji, pomimo całkiem innej kultury i historii, jest, moim zdaniem, bardzo zbliżonych do postaw moich rodaków, szczególnie w warstwie relacji międzyludzkich, zachowań ludzi, postaw wobec innych, postaw społecznych i obyczajowych.  Ponieważ my Polacy bardzo nie lubimy jak ktoś nas krytykuje to czytając krytykę innych będziemy mieli okazję zastanowić się także nad sobą.  Ponieważ mamy oczywiste kompleksy wobec Niemiec, Anglii, Francji czy Rosji dlatego też śledząc postępowanie bohatera tej powieści możemy automatycznie kompleksy jego rodaków utożsamiać z naszymi i zdając sobie z nich sprawę, możemy się zmieniać.  Możemy zacząć wreszcie mieć własne zdanie, a nie podniecać się jednym czy drugim artykulem w prasie niemieckiej, albo francuskiej lub też wypowiedzią jakiegoś komisarza UE lub innego zachodniego polityka.

Ta wzruszająca książka o miłości do swojego kraju i o miłości do kobiety, a także miłości do swojego zawodu, warta jet przeczytania i przemyślenia.  Nie jest gruba, raptem niecałe 300 stron.  Czyta się ją wartko, jest ciekawa i wciągająca.  Polecam, a po ewentualnym przeczytaniu proszę o komentarz i swoje refleksje nad tą powieścią.

Poprzedni post z tego cyklu.

Kilka fotek z pobytu we Wągrowcu.


Krzyżówka rzek.
Dęby nad Jeziorem Durowskim w okolicach Kobylca.

Ujście Strugi Gołanieckiej do Jeziora Durowskiego - okolice Kobylca

Zdjęcia wykonano 20.04.2013 .

środa, 17 kwietnia 2013

Mój post internetowy z grudnia 1998 roku - dzisiaj odszukany.

Taka sobie ciekawostka.
Minęło ponad 14 lat, a sprawy, o których wówczas napisałem do dzisiaj nie funkcjonują należycie, czyli indywidualne konta zusowskie i komputerowa baza danych kasy chorych /obecnie NFZ/.

A AWS wybory przegrała - prorok jakiś, czy co?.

A potem przyszła lewica /SLD/ czyli sojusz lewych dochodów i każdy wie co było.  A teraz ta sama lewica, z tymi samymi ludźmi znowu pragnie wrócić do władzy.

wtorek, 16 kwietnia 2013

Bydgoszcz - prawda i mity - część 5 /odcinek 4/


Jak już poprzednio pisałem - treści, które zamieszczam w tym wątku w całości pochodzą z książki pod tym samym tytułem czyli "Bydgoszcz prawda i mity" wydanej w 2008 roku przez Towarzystwo Miłośników Miasta Bydgoszczy.  Oczywiście na potrzeby internetowego postu wybrałem tylko fragmenty z tekstów zawartych w tym opracowaniu.

Mit numer 5 - Bydgoszcz to miasto bez tradycji.

Tradycje przemysłowe.

Bydgoszcz posiada uznawane powszechnie tradycje przemysłowe i handlowe.  Tradycja handlu sięga czasów staropolskich, natomiast przemysłu początku XIX wieku.
W okresie staropolskim Bydgoszcz była sporym ośrodkiem produkcji rzemieślniczej.  W XVI wieku funkcjonowało tu kilkanaście cechów oraz kilkadziesiąt rzemiosł, niejednokrotnie o bardzo wyspecjalizowanym charakterze.  Znano w Rzeczpospolitej, między innymi, piwo bydgoskie, które miało bardzo renomowaną markę.   W Bydgoszczy znajdował się także skład soli o zasięgu regionalnym.

Właściwy rozwój przemysłu rozpoczął się na początku XIX wieku.  Początkowo powstały duże przedsiębiorstwa państwowe: mlyny, rafineria cukru, manufaktury sukiennicze, papiernia.

Gwałtowny rozwój nowoczesnego przemysłu fabrycznego nastąpił w II połowie XIX wieku, dzięki upowszechnieniu napędu parowego oraz rozwoju komunikacji kolejowej.  Wiele powstałych wówczas zakładów istnieje do dzisiaj, na przykład fabryka maszyn Wulffa (dzisiejsze zakłady Makrum), zakład budowy sygnałów Fiebrandta (dzisiejsza Belma), Fabryka Traków i Maszyn do Obróbki Drewna Blumwe i Syn (dzisiejsza Fabryka Obrabiarek do Drewna), fabryka mebli wyściełanych Ottona Pfefferkorna (dzisiejsze Bydgoskie Fabryki Mebli), Rzeźnia Miejska (obecnie Bydgoskie Zakłady Mięsne), Browar Bydgoski (niedawno zlikwidowany, a założony w 1858 roku) i inne.

W 1851 roku powstały wielkie warsztaty kolejowe, które do dnia dzisiejszego są jednym z największych przedsiębiorstw w mieście (zakłady Pesa).  

Po 1920 roku bydgoski ośrodek przemysłowy rozwinął się w niespotykanym dotąd stopniu.  Rozwinęły się wtedy nowe gałęzie przemysłu, a przede wszystkim przemysł chemiczny i elektrotechniczny.  Tym samym Bydgoszcz stała się jednym z najbardziej uprzemysłowionych miast II Rzeczpospolitej.   Powstało wówczas wiele zakładów znanych do dzisiaj:  Fabryka Wyrobów Gumowych "Kauczuk" S.A. (1923 r., dzisiejszy Stomil), Polska Spółka Akcyjna "Persil" (1930 r. , dzisiejsza fabryka Unilever), Przedsiębiorstwo "Alfa" (1926 r., późniejszy "Foton"), Grakona Spółka Akcyjna ( później Befana Bis), Kabel Polski Towarzystwo Akcyjne (1923 r., Bydgoska fabryka Kabli), Fabryka Artykułów Elektrotechnicznych S. Ciszewskiego (1923 r., dzisiejsza Eltra-Elda),  Fabryka Pasmanterii Taśm i Pasów "Pasamon", Fabryka Sklejek (1914 r., dzisiejsze Sklejka-Multi S.A.), Fabryka Rowerów "Tornedo" (późniejszy "Romet"), Fabryka Wyrobów Czekoladowych i Cukierniczych "Lukullus" ( potem "Jutrzenka" S.A.)  i wiele innych.

Rozwojowi przemysłu sprzyjały: tradycje z XIX wieku, dogodne położenie komunikacyjne, dobre połączenia kolejowe i wodne, jak również dostępne ogromne tereny do zagospodarowania w wyniku rozszerzenia granic administracyjnych miasta  w 1920 roku (aż ośmiokrotnie wzrósł obszar miasta).

Przewaga gospodarcza Bydgoszczy nad innymi miastami w regionie wzrastała.  W 1930 r. Wartość wykupionych świadectw przemysłowych była większa 2,3 x niż w Toruniu i Grudziądzu.

Charakterystyczną cechą industrializacji miasta w latach powojennych było opieranie się na istniejącym i posiadającym dobre tradycje przemyśle: chemicznym, elektrotechnicznym, elektromaszynowym, odzieżowym, skórzanym, drzewnym, spozywczym i na najróżniejszych mniejszych zakładach pracy.

Poprzedni post z tego cyklu.

niedziela, 14 kwietnia 2013

Moje podróże - Teneryfa listopad 1997 roku.

Początek drogi na szczyt.
Tolkienowskie klimaty.  W ręce trzymam miejscową szyszkę.

W listopadzie 1997 roku wybraliśmy się Ludmiła i ja oraz moja siostra Danka, na Teneryfę.  Pobyt byl wspaniały, ale nie ma co za dużo o tym pisać, gdyż wielu tam było i wie jak tam jest.  Warto jednak wspomnieć o najlepszej naszej wycieczce w ciągu tych dwóch tygodni.  Otóż wypożyczyliśmy sobie na cały okres mały samochodzik Citroen C1 i nim to objeżdżaliśmy wiele atrakcji tej wspanialej wyspy.  Jednego dnia postanowiliśmy pojechać na najwyższy szczyt Hiszpanii czyli na wulkan Del Thide, polożony w samym centrum wyspy.  Wyruszyliśmy z naszego hotelu położonego nad brzegiem morza, czyli z poziomu zero i w ciągu 3 godzin /zatrzymując się kilka razy po drodze dla podziwiania widoków/,  dojechaliśmy na wysokość ponad 3 tys. metrów, w pobliże stacji kolejki linowej wywożącej turystów na sam szczyt.  Niestety na szczyt nie udało nam się wjechać, gdyż były przed nami wycieczki, które miały wykupione bilety na kolejkę, a trzy godziny oczekiwania nie uśmiechały się nam i poszliśmy jeszcze trochę wyżej pieszo, włócząc się po tej księżycowej krainie.

Akurat w tym czasie czytałem "Władcę Pierścieni" i jadąc na ową górę i mijając wspaniałe lasy z ogromnymi sosnami na wielokolorowych /jak na zdjęciu/ zboczach, a pod nimi widząc przepaści, strome stoki, oryginalne kształty chmur i dziwaczną kolorową karłowatą rośliność po przekroczeniu linii lasów, czułem się jakbym był w tolkienowskim świecie.  Przeżycie niesamowite i niezapomniane.




Warto zwrócić uwagę na oryginalne obserwatorium astronomiczne /białe budynki w tle/ usytuowane w pobliżu szczytu. 



Krajobraz prawdziwie księżycowy, na szczęście atmosfera i ciążenie ziemskie 


W pobliżu szczytu, na wysokości ponad 3 tysiące m. n.p.m.

                                                        Poprzedni post z tego cyklu.

czwartek, 11 kwietnia 2013

Stowarzyszenie Metropolia Bydgoska - spotkanie otwarte pod nazwą "Wieczór z Bydgoszczą".

Dzisiaj czyli 11.04.2013 o godzinie 18.00 w sali malinowej pięknego bydgoskiego hotelu "Słoneczny Młyn"  odbyło się spotkanie członków i sympatyków Stowarzyszenia Metropolia Bydgoska.  Na spotkanie przybyło około 50 osób.  Wieczór rozpoczął się od występu młodych bydgoskich muzyków z  Zespołu Szkół Muzycznych.


                Najpierw wystąpiło trio muzyczne /klarnet, fagot i flet/ z trzema utworami.


                                                        A potem kwartet klarnetowy.

Młodzi muzycy zagrali piękną, spokojną muzykę. którą wprowadzili wszystkich obecnych w bardzo dobry nastrój.

Potem przyszedł czas na główne "danie" wieczoru czyli pokaz ponad 400 wspaniałych zdjęć obrazujących piękno Bydgoszczy i jej okolic.   Autorem wszystkich zdjęć jest znany bydgoski fotografik pan Bogdan Dąbrowski.


                                                                        Początek pokazu.


                                                                                 Pokaz.              

Pokaz komentowały trzy osoby, ciekawie opowiadając o miejscach z poszczególnych zdjęć, dodając dużo historii i ciekawostek oraz anegdot.  



Całość sprawnie prowadził prezes Stowarzyszenia Metropolia Bydgoska pan Piotr Cyprys.



Po spotkaniu trwały dyskusje kuluarowe na bydgoskie tematy.  

We wieczorze uczestniczyli także - profesor dr hab. Dariusz Markowski / z lewej/ - członek zarządu SMB  i mgr inż Marek Pietrzak - bydgoski konsul honorowy Republiki Węgierskiej - członek SMB.

Był to bardzo ciekawy i interesujący wieczór, który przebiegł w miłej i sympatycznej atmosferze pięknej muzyki i wspaniałych bydgoskich widoków.


wtorek, 9 kwietnia 2013

Bydgoszcz - "europejski festiwal rozrywki" - raz jeszcze.





















             
Moim zdaniem ten przykład pokazuje, iż nazwa mojego bloga coraz bardziej pasuje do bydgoskiej rzeczywistości.

Zdjęcia wykonano  08.04.2013

Poprzedni post z tego cyklu.

czwartek, 4 kwietnia 2013

Muzeum samochodów w Brazylii.

Muzeum dwusuwów w Alambarii - Brazylia

Pomysł utworzenia muzeum narodził się po kilku wizytach w Polsce i byłej NRD.  Mój przyjaciel Paulo Jose Meyer Ferreira ex kierowca Formuly 3, a jednocześnie syn byłego kierowcy Formuły 1 Luisa Ferreiry, wychowany w luksusie i bogactwie od młodzieńczych lat interesował się i już w początkach lat 90-tych zasiadał za kierownicą różnych samochodów - Mercedesa, BMW i wielu innych markowych aut.  

 Zawsze nurtowała go historia i ewolucja przemysłu motoryzacyjnego w byłych krajach komunistycznych, a przede wszystkich Niemieckiej Republiki Demokratycznej.   Szczególnie zafascynowały go marki Auto Union i Trabanty   z  Zwickau. 

Myślę ze niejeden Niemiec nie zna tak historii swojego kraju  jak Paulo Jose.  Wprost zakochał się w dwusuwach produkcji Niemieckiej, Polskiej jak i DKW w Brazylii. 

Zawsze interesowały go samochody klasy popular. Niezależnie od tego, że wywodzi się z bogatej rodziny to jednak jest człowiekiem, który każdemu poda rękę, a bezdomnego psa nakarmi i przygarnie do siebie lub odda do schroniska oraz zapłaci, aby był odżywiony.   Paulo Jose to człowiek de ,, bracu,, czyli z ręką, tak go nazywali gdy jeździł przez 12 lat w w stajni Interlagus w Sao Paulo.  

Po przejściu na sportową emeryturę zaangażował się przy udziale ojca Luisa w odtworzenie historii samochodów z silnikami dwusuwowymi. I tak się zaczęło. Kupili teren w Alambari, powiecie położonym około 120 km od Sao Paulo i w 2003 roku rozpoczęli budowę muzeum i zbieranie eksponatów.


Na początek odbyli  kilku wyjazdach do Niemiec i do Polski.  Zaczęli poznawać klimat i historie dawnych komunistycznych państw. Przede wszystkim NRD i Polski.
Budowa skończyła się w 2007.

Dzisiaj muzeum w Alambari mieści 18 samochodów większość dwusuwów, ale też sa tutaj DOGE DART de LUXE, samochód legenda, którym jeździł były Prezydent  Brazylii - Tancredo Almeida Neves.  Był to pierwszy prezydent Brazylii po dyktaturze, ktora skończyła się w 1984 roku . Samochód ten Paulo Jose otrzymał w prezencie od kolegi Clovis Jose de Azevedo.


Następne samochody to DKW, VW KAEFER-GARBUS, WARTBURG i TRABANTY.
Jest to jedyne takie prywatne muzeum samochodów w całej Ameryce Południowej.

Muzeum cieszy sie popularnością z uwagi na unikatowe samochody jakie ma w swojej kolekcji, a wizyty, spotkania, artykuły w gazecie i reportaże w TV Record i TV Auto Sport dają chęć do dalszej rozbudowy i poszerzenia zbiorów,  przede wszystkim o samochody z silnikami dwusuwowymi.  

Na wjazd do muzeum czekają nastepne 4 samochody które  są rekonstruowane w Brazylii i 4 kolejne auta z NRD czyli  P70 limuzyna, P70 kombi, Trabant 600 kombi i Trabant 601 kombi.  Jak znajdą się one w muzeum to będzie już komplet popularnych mydelniczek z dawnej DDR.

Poniżej kilka zdjęć z tego oryginalnego i ciekawego brazylijskiego muzeum.










         Autorem tekstu oraz zdjęć jest Zdzisław Szubski.