niedziela, 21 grudnia 2014

Dzisiaj - 21.12.2014 rok





23 stopnie Celsjusza.  Opalamy się i brodzimy w Morzu Śródziemnym.  Jutro chcemy się kąpać.   Wszędzie pełno zieleni, kwiatów, śpiewają ptaki i to w Europie - 50 km poniżej Alicante (HISZPANIA)

N


czwartek, 18 grudnia 2014

Życzenia świąteczno - noworoczne.

Nie wiem czy będę miał możliwość przesłania życzeń przez najbliższych parę tygodni dlatego już dzisiaj składam WSZYSTKIM  CZYTELNIKOM mojego bloga najserdeczniejsze życzenia świąteczne i noworoczne.

Życzę pięknych, spokojnych, życzliwych, udanych tradycyjnie polskich świąt Bożego Narodzenia.


A także zdrowia i wszelkiej pomyślności w nadchodzącym 2015 roku.






Niechaj te i inne Aniołki prześlą dodatkowo moje najlepsze życzenia. 

wtorek, 16 grudnia 2014

Odrobina najnowszej historii Bydgoszczy - 50


W lutym 1980 roku otrzymaliśmy klucze do naszego pierwszego, wymarzonego mieszkania.  Mieszkanie mieściło się w bloku przy ulicy Czackiego 21 na bydgoskim Szwederowie.

Na powyższym zdjęciu wykonanym w kwietniu 1980 roku widać jak wyglądał blok i otoczenie klatki schodowej będącej wejściem do naszego mieszkania.   Wnętrze mieszkanie, w chwili odebrania kluczy, standardem wykonania nie różniło się zbytnio od tego co widzimy na zewnątrz.

Mam jeszcze parę podobnych zdjęć i zamieszczę je później, a także zamieszczę kilka fotek z obrazem tego jak zagospodarowaliśmy swoje M3 (49 m2), które na kilkanaście lat stało się naszym domem.


A tak tam jest obecnie - zdjęcie wykonano we wrześniu 2014 roku.




Poprzedni post z tego cyklu.





poniedziałek, 15 grudnia 2014

Odrobina najnowszej historii Bydgoszczy - 49 - Impreza w Loszku na Grodzkiej.



Impreza kabaretowa w klubie Loszek - mieszczącym się wówczas w piwnicy przy ulicy Grodzkiej w budynku Wydziału Budownictwa Lądowego ATR Bydgoszcz.

Zdjęcie wykonano w maju 1975 roku.


Bardzo długo szukałem zdjęć, które wykonano podczas występu kabaretowego w maju 1975 roku, w tym klubie.  Minęło już ponad półtora roku jak obiecałem jednej z czytelniczek mojego bloga, że znajdę i opublikuję zdjęcia z Loszka.  Niestety znalazłem tylko jedno, a negatyw i pozostałe zdjęcia prawdopodobnie gdzieś na dobre przepadły.  To uchowało się w dawno zapomnianym albumie odnalezionym w piwnicy u Rysi (pierwsza od prawej).



Poprzedni post z tego cyklu.

środa, 10 grudnia 2014

Leszek - odcinek 22



              Poprzedni odcinek:




               Leszek - odcinek 22

Te szkolne lata to chyba najpiękniejszy okres w życiu Leszka.  To wtedy miał perspektywy, był szczęśliwy i praktycznie wszystko co osiągał i przeżywał  zależało od niego, a nie od innych.  Cały jego szkolny los i dalsze jego życie zależało przede wszystkim od tego co sam osobiście robił.   Wszystko wówczas zależało od  jego zaangażowania w naukę, od jego zdolności, od jego odpowiedzialności i od wielu jeszcze innych rzeczy na które miał bezpośredni wpływ.  Nikt go nie dopingował do nauki i nie gonił do działalności społecznej.   Nikt oprócz szkolnej i internatowej dyscypliny nie zmuszał go to takich lub innych zachowań. To wówczas, w tych starszych klasach technikum tak właściwie kształtowały się podstawowe zręby jego osobowości i zręby jego wiedzy o życiu.  To wówczas rosły jego ambicje i wielkie oczekiwania co do dalszych jego życiowych losów.   Patrząc z dzisiejszej perspektywy możemy z wielkim prawdopodobieństwem stwierdzić, że to te trzy lata jego życia czyli trzecia, czwarta i piąta klasa technikum najbardziej wpłynęły na dalsze jego życie..

Wróćmy jednak do spraw szkolnych bo trzecia klasa przyniosła naprawdę sporo nowości, a przede wszystkim dla Leszka rozpoczął się wreszcie znacznie lepszy okres niż w dwóch poprzednich latach.  A zawdzięczał to głównie dużo większej stabilizacji związanej z życiem w internacie, ze stypendium, z coraz bardziej bogatym życiem towarzyskim i intensywną działalnością społeczną.

I także w tym okresie został jednym z ulubieńców najbardziej oryginalnego, ciekawego i nietuzinkowego nauczyciela w całym technikum, czyli profesora Romana Romanowskiego powszechnie zwanego Czarodziejem lub Inżynierem. Każdy kto miał z Nim do czynienia to sam wie co znaczyło przedyskutować z panem Inżynierem pół lekcji. A te dyskusje były barwne, okraszone niesamowitymi powiedzonkami ze strony Czarodzieja, dużą wiedzą na tematy ogólne i częstymi rozmowami na tematy, które były ulubionymi konikami, a może nawet pasjami pana Inżyniera.  Należały do nich motoryzacja, polityka i opowiadanie o tym co zaprojektował zanim został nauczycielem.  A zaprojektował dużo i to bardzo oryginalnych rzeczy. Jego projektem był między innymi falisty sufit w kinie Orzeł, który był wielce nowatorskim, jak na tamte czasy, rozwiązaniem technicznym i dawał świetne efekty akustyczne. Jak tylko któryś z kolegów wspomniał, że był w tym kinie na filmie to zaraz zaczynała się szczegółowa przepytywanka co słyszał, jak odbierał, jak tam wygląda ten sufit, jak się podobał innym widzom i tak bez końca.  Nieraz robili sobie żarty z tego tematu.  Kilka razy najwięksi kawalarze zawiadamiali pana Inżyniera, że ów sufit się zawalił, albo że pęka i nawet był artykuł na ten temat w Pomorskiej, ale Inżynier dosyć szybko się orientował co uczniowie knują i za karę zaraz było intensywne odpytywanie, albo kartkówka.  Pan Inżynier posiadał luksusowy jak na tamte czasy samochód czyli Wartburga De Luxe.  I o tym samochodzie, o jego zaletach i utrzymaniu, o swoim garażu, a także o innych samochodach, najczęściej dyskutowali z panem Inżynierem.  Leszek nawet został parę razy zaproszony do domu pan Inżyniera, który mieszkał nieopodal szkoły na ulicy 24 Stycznia. Był w tym słynnym garażu pana Inżyniera, oglądał samochód, narzędzia, porządek i udoskonalenia, które pan Inżynier wprowadził w swoim samochodzie.

Pan Inżynier nie bez powodu zwany Czarodziejem był naprawdę prawdziwym czarodziejem mowy.   Powiedzonka, wyrażenia, określenia, epitety, opowiadania na najróżniejsze tematy  w wykonaniu pana Inżyniera to była swoista poezja.   Jego  odzywki były tak wielce oryginalne, że nigdy już potem Leszek z podobnym złotoustym człowiekiem się nie zetknął.   Słuchać pana Inżyniera to było jak słuchać aktora na scenie, który emocjonalnie wypowiada myśli pełne niepospolitych i nietuzinkowych kwestii, a przy tym kwestii zaskakujących, a czasami godnych podziwu.  Wiele Jego powiedzeń stało się szkolnymi legendami i były zapisywane i powtarzane latami.  Jednak z upływem lat popadły w zapomnienie.  A szkoda.  Często także opowiadał niestworzone historie, w które wierzył i przekonywał swoich uczniów, że to szczera prawda.

Żeby chociaż trochę oddać ducha tego o czym piszemy, a proste to nie jest, zacytujemy kilka jego zapamiętanych przez Leszka powiedzeń:

"...chodź tu aktorze, to Cie podreguluję."  Czasami taki aktor zarabiał w przeciągu jednej lekcji kilka ocenek, czasami  stawianych do którejś potęgi bo miejsc w dzienniku dla Romka ( jak czasami w swoich  rozmowach nazywali uczniowie pana Inżyniera)  było mało. 

"Hirsch ty jeleniu co ty znowu gadasz zamiast słuchać.  Ty lepiej uważaj bo jak ja cię majchrem podskubię  to będziesz chodził jak zegarek", 

"Wicher ty ośle jeden co ty tam kombinujesz",  Wiejesz i wiejesz jak jaki huragan zamiast być cicho.

"Mistrzu, a ty co tam robisz w tej ostatniej ławce" już mi tutaj do pierwszej i to migiem" 

"Wicher co ty ryczysz jak ten twój kolega jeleń "  (kolega nazywał się Hirsch co po niemiecku znaczy Jeleń)

"Totysz, Łotysz czy jak ci tam już mi tu w podskokach do tablicy", (kolega nazywał się Tołysz)

"A ty Hoga co tam znowu smarujesz jak kura pazurem, przecież ty tylko liczyć potrafisz?"  

"Kubanek, a ty co tam ryjesz, ryjcem jesteś, czy co?"  

"Ty Kojro masz ryć naukowo, a nie ryć na głos na całą klasę", 

"Ciupak, ale ty to jesteś leń, ale ja ci tego lenia wygonię i będziesz pierwszorzędnym  pracusiem"

Takich i podobnych powiedzonek w czasie jednej lekcji było przeważnie kilkanaście, a czasami jak pan Inżynier miał dobry humor to i kilkadziesiąt.

A lekcji z panem Inżynierem mieli sporo bo uczył ich przedmiotów o nazwie Żelbet, Mosty Kolejowe i Mechanika Budowli.   Zaś każdy z tych przedmiotów był dwa razy w tygodniu zawsze po dwie godziny lekcyjne.

To Czarodziej namówił Leszka do działania w samorządzie szkolnym i już w trzeciej klasie Leszek został wiceprzewodniczącym tego samorządu.

O panu Inżynierze jeszcze będzie, ale w następnych klasach.

Pisząc o nauczycielach koniecznie należy wspomnieć o Józefie Pacewiczu, powszechnie zwanym przez uczniów Słoniem.  Uczył ich przedmiotu Drogi Kolejowe.  To był obok Mostów Kolejowych ich drugi podstawowy przedmiot zawodowy i dlatego także przez trzy lata nauki spędzili ze Słoniem wiele, wiele godzin.  Był on postawnym, prawie potężnym mężczyzną, ale z dobrotliwym uśmiechem, raczej łagodnym sposobem bycia i licznymi charakterystycznymi cechami.   Prowadzenie lekcji przez Słonia polegało głównie na wskazaniu tekstów i rysunków w grubym i obszernym podręczniku, które uczniowie mieli przepisać do swoich zeszytów.  A wyglądało to tak, że na przykład, Słoń  mówił:  - przepiszecie od pierwszej linijki na stronie 124 do dwudziestej linijki na stronie 126 i dodatkowo przerysujecie do zeszytów rysunek numer jeden i dwa ze strony 124 oraz rysunek nr jeden ze strony 125.  I tak w kółko.  Wychodził on ze skądinąd słusznego wniosku, że jak ktoś przepisze na lekcji dwie strony tekstu i przerysuje przynajmniej trzy rysunki techniczne to nawet w najbardziej tępej głowie coś z tego pozostanie.   A Słoń w trakcie tego przepisywania chodził sobie po klasie i zaglądał do uczniowskich zeszytów, oglądając jak im idzie przepisywanie i czasami komentując przepisywany tekst lub objaśniając zadane do przerysowania rysunki.  A czasami siedział sobie za nauczycielskim stołem i przeglądał gazetę.  Jego lekcje w porównaniu do lekcji z panem Inżynierem były nudne, ale okazało się, że jednak jego sposób nauczania był równie skuteczny, jak dynamiczne, zaskakujące i często nieprzewidywalne lekcje prowadzone przez Czarodzieja.  

Ze Słoniem mieli także dwukrotnie praktyki zawodowe i to za każdym razem aż przez cztery tygodnie. Zaczynały się one w czerwcu i kończyły w okolicach połowy lipca czyli już w podczas wakacji.   W trakcie tych praktyk (po trzeciej i czwartej klasie) oglądali jak działa pociąg zmechanizowany wymieniający kompleksowo nawierzchnię kolejową czyli tłuczeń pod torami i całe przęsła szyn z podkładami.  Dokręcali całymi kilometrami we dwóch jednym wielkim kluczem, śruby stopowe mocujące szyny do podkładów, wymieniali pod nadzorem toromistrzów odcinki szyn i waląc kilofami z tępymi końcówkami zagęszczali podsypywany tłuczeń, wymieniali znaki i czyścili tory z chwastów, a także wykonywali wiele innych prac na kolejowych szlakach i na stacjach.  Na koniec każdej praktyki jeszcze dodatkowo był egzamin z oceną na świadectwie.  I oczywiście zawsze przynajmniej raz padało słynne zapytanie jednego z egzaminujących, którymi byli ich nauczyciel pan Józef i zazwyczaj zawiadowca odcinka drogowego, albo naczelnik rejonu budynków, a pytanie brzmiało: - za chwilę ma nadjechać pociąg, a ty widzisz, że pomiędzy szynami rośnie drzewo i co wtedy zrobisz?   O tym pytaniu krążyły legendy kto i co oraz kiedy na nie odpowiedział, a i tak zawsze zdarzali się tacy naiwni co kolejny raz dawali się nabrać i mówili, że szybko skoczą po piłę i natychmiast zetną to drzewo, albo wyskoczą przed drzewo z trąbką sygnałową, żeby ostrzec maszynistę i tym samym spowodować zatrzymanie pociągu, albo też bezradnie rozkładali ręce nie wiedząc co odpowiedzieć.  A później jak to się wydało to przez parę miesięcy w następnej klasie taki delikwent nie miał lekko i to zarówno od uczniów, kpiących sobie ile dusza zapragnie jak i od pana Pacewicza, który taką bezmyślność czasami tolerował, ale zawsze przykładnie piętnował.   Bo przecież tak naprawdę to nie chodziło przeważnie oto, że ktoś był bezmyślny lub ograniczony, ale zazwyczaj było to zaskoczenie połączone ze stresem związanym z egzaminem, który trzeba było zaliczyć.




Praktyka zawodowa po trzeciej klasie technikum.

Kłudna koło Karsznic, czerwiec 1970 roku.

Następny odcinek. 



niedziela, 7 grudnia 2014

Kolejnych kilka zdań o działaniach toruńskiego marszałka.


Co na to Kowalski: Jak można zdobyć fotel marszałka?


Marcin Kowalski

05.12.2014 , aktualizacja: 04.12.2014 20:18

Bydgoszcz znów nie ma swojego marszałka. W zarządzie województwa - jeden bydgoszczanin z zameldowania, ale bez poparcia lokalnych struktur partyjnych. W prezydium sejmiku - żadnego reprezentanta. W mediach - larum grają. Co bardziej demagogiczni politycy grożą prokuratorem, są też tacy, którzy wyprowadzają ludzi na ulicę w ten mróz.


Problem, kiedy już się pojawił, najlepiej jest rozwiązać, a nie przykrywać demagogicznym pudrem. Żeby tak się stało, trzeba na sprawę spojrzeć wnikliwie, od początku. Bydgoszcz może więc mieć marszałka, ale musi zgłosić kandydata, którego poprą w większości radni sejmiku województwa. Kandydat był, całkiem niezły: Zbigniew Pawłowicz, dyrektor Centrum Onkologii. I pytanie: "Co bydgoski polityku uczyniłeś w Inowrocławiu, Nakle, Żninie czy Grudziądzu, by radnych z tamtych miejscowości do Pawłowicza przekonać?". Odpowiedź jest smutna: Nic! Żaden z dzisiaj walących w tarabany nie wsiadł do samochodu, nie pojechał w teren, nie podjął nawet próby spotkania. Po co? Przecież wiadomo, że teren jest za Całbeckim, marszałek dzieli kasę, a kto dzieli kasę, ten po swojej stronie ma teren. Kółko się kręci. 

Czekała więc Bydgoszcz na pierwszą sesję sejmiku jak indyk na ścięcie, aż się doczekała. Cud się nie zdarzył. Wypracowane latami kontakty toruńskiej frakcji PO i PSL, wsparte marszałkowskimi profitami, zaprocentowały miazgą w głosowaniu. Całbecki z gigantyczną przewagą został marszałkiem, a następnie odegrał się na bydgoskich politykach za kilka lat szczypania po kostkach i dobił przedstawiając swojego kandydata do zarządu z Bydgoszczy - Zbigniewa Ostrowskiego. 

Czy kiedykolwiek będzie inaczej? Są trzy możliwości. Pierwsza: nie będzie. Druga: będzie, jeśli Bydgoszcz przekona do siebie ludzi z terenu. Żeby tak się stało, trzeba zrzucić egocentryczną maskę, przełknąć gorzką ślinę i ruszyć na prowincję. Wykonać gigantyczną pracę organiczną wśród prostych ludzi, do której, mam takie wrażenie, bydgoscy politycy od lat - z drobnymi wyjątkami - raczej nie są zdolni. Niezależnie od partyjnych barw. I opcja trzecia: można rozbić to województwo, skoro nie ma żadnych widoków na dogadanie się z Toruniem. Po co trwać w jakiejś fikcji? Krew psuć sobie wzajemnie? Niech każdy idzie w swoją stronę.

Jeśli tylko po secesji powstanie na nowo województwo bydgoskie, wtedy marszałek raczej na pewno będzie stąd. Jeżeli łyknie nas Wielkopolska czy Pomorze, szanse na swojego marszałka znów zmaleją do zera. 

To może już lepiej stary wróg, jak u Kargula i Pawlaka, niż jakiś nowy, o którym niewiele da się powiedzieć.   
Artykuł z:    bydgoszcz.gazeta.pl




I kilka zdań mojego komentarza do tego tekstu:
Po pierwsze mrozu jeszcze nie ma, a po drugie, aby zostać marszałkiem należy nazywać się Całbecki i mieszkać w Toruniu.  Innej drogi nie ma.

A czy pan Całbecki jest takim geniuszem, że bydgoscy politycy to przy nim polityczne karły.  Po pierwsze to sądząc po polityce "zrównoważonego rozwoju" i po miejsca jakie województwo zajmuje we wszelakich klasyfikacja to, na pewno, nie.  A po drugie to przecież z Bydgoszczy jest marszałek sejmu i minister spraw wewnętrznych.

Takie działania toruńskiego marszałka jak te z ubiegłego poniedziałku to kopanie grobu dla tego województwa.  Innej opcji nie ma.



Niestety ta głupota wojewódzkich "elit" doprowadzi do jeszcze gorszego poziomu życia większości obywateli (oprócz torunian, którzy za 4 lata znowu wybiorą Całbeckiego) tego pseudo-regionu.

A tak nawiasem mówiąc to naprawdę realne wpływy daje panu Całbeckiemu osobiste dzielenie miliardów złotych, a nie jeżdżenie w teren.  On nie musi tam jeździć, on może stosować naciski, korupcję polityczną, politykę personalną i cały system wpływania na tych, którym łaskawie ("dobry wniosek") przyzna kasę lub ("zły wniosek"), nie przyzna kasy.

Jeżeli kasa byłaby dzielona w Bydgoszczy co jest logiczne i normalne to całe województwo na tym by tylko skorzystało, a tak będziemy tylko dalej upadać, upadać, upadać....

środa, 3 grudnia 2014

Po toruńskich sejmikowych wyborach.

Awantura w Platformie Obywatelskiej. Osoby dramatu

Fot. (jn)Wczoraj opublikowaliśmy relację z konferencji prasowej bydgoskich działaczy PO, koncentrując się na jednym wątku, czyli naciskach na dyrektora Centrum Onkologii, które nosiły znamiona szantażu i korupcji politycznej. Jednak jej przebieg dostarczył tylu cennych informacji, że nie można z nimi nie zapoznać bydgoszczan. Oto wyciąg z konferencji z pominięciem wczoraj opisanej sprawy.
Dorota Jakuta: – Wszyscy wiemy, że kandydatem Bydgoszczy na stanowisko wicemarszałka sejmiku był pan doktor Zbigniew Pawłowicz, radny sejmiku województwa kujawsko-pomorskiego, który uzyskał znakomity wynik, który absolutnie upoważniał nas do zgłoszenia takiego kandydata. Drugą osobą, którą zgłaszaliśmy na członka zarządu, była pani Elżbieta Rusielewicz. Niestety, te kandydatury nie spotkały się z akceptacją w pierwszej kolejności pana marszałka, a następnie Rady Regionalnej Platformy Obywatelskiej, a w ostateczności również Sejmiku Województwa Kujawsko-Pomorskiego. Domagamy się jako Platforma bydgoska podmiotowego traktowania Bydgoszczy.
Piotr Całbecki
Zbigniew Pawłowicz: – Marszałek województwa jest politykiem. Jest członkiem ugrupowania politycznego, sprawuje bardzo ważną funkcję polityczną. I przez osiem lat nie zbudował jedności? To ja stawiam duży znak zapytania na temat profesjonalizmu pana marszałka.
Bydgoszcz stała się typowym przykładem konieczności zmian przepisów prawa. Po pierwsze, trzeba twardo powiedzieć o kadencyjności na najwyższych stanowiskach samorządu. Druga sprawa, trzeba się zastanowić, czy zapis, że tylko marszałek województwa zgłasza członków zarządu, nie ogranicza możliwości radnych. Bo gdzie jest demokracja? Poza tym marszałek województwa i członkowie zarządu województwa nie muszą być radnymi. To po co odwołujemy się do wyborców? To jest brak szacunku dla wyborców.
Prezydent RP jest wybierany w wyborach, wójt jest wybierany w wyborach. A marszałek co? To może marszałek województwa powinien być wybierany w powszechnych wyborach w regionie. Teraz jest kuriozalna sytuacja, że marszałek województwa jest marszałkiem swojego okręgu wyborczego. Dla tego okręgu wyborczego różnymi działaniami w poprzedniej kadencji zwiększył o jeden mandat.
Dorota Jakuta: – Dopóki pan marszałek będzie wynajdował wśród nas bydgoszczan osoby, którym zaproponuje stanowisko i one się zgodzą, poza plecami czy organizacji, która ich desygnuje, czy poza plecami mieszkańców, to niestety taka pozycja Bydgoszczy będzie. Najważniejsze decyzje dotyczące województwa zapadają na zarządzie. Tam się decyduje o środkach unijnych. Rozdział środków unijnych jest absolutnie poza sejmikiem. Pan marszałek na prośbę sejmiku przekazuje ogólną informację o podziale środków. Natomiast kwoty mniejsze, dotacje na organizacje pozarządowe, na organizację imprez, to jest wszystko dzielone w obszarze zarządu. Tak samo funkcjonowanie spółek, kujawsko-pomorskich inwestycji medycznych. Spółki są poza obszarem oceny sejmiku. Najważniejsze decyzje zapadają na zarządzie i dlatego tak ważne jest, żeby tam była osoba, która będzie mówiła swoim głosem, która będzie miała legitymację nas bydgoszczan. A tak się niestety nie dzieje.
Zbigniew Pawłowicz: – Zapytałem, patrząc bardzo głęboko w oczy panu Całbeckiemu: Panie marszałku, niech pan powie wobec wszystkich, dlaczego pan mnie nie widzi jako swojego współpracownika? Osiem lat pracujemy razem, pan mnie zawsze – bo mam listy gratulacyjne – oceniał bardzo wysoko, więc pytam, czy nie mam kwalifikacji? Nie odpowiedział na to pytanie, natomiast powiedział, że dla jego układu lepiej mu pasuje pan Zbigniew Ostrowski.
Dorota Jakuta i Zbigniew Pawłowicz
Zbigniew Pawłowicz: – Oświadczam jeszcze raz: nie złożę mandatu. Pani Dorota do mnie po tych emocjonalnych chwilach mówiła: złóżmy mandat i wyjdźmy stąd. To byśmy zawiedli mieszkańców Bydgoszczy.
Rafał Bruski: – Cieszę się bardzo, że miasto Bydgoszcz ma w osobach tu siedzących tak gorących patriotów, którzy są w stanie wiele znieść, wiele wycierpieć, bo wiem ile panią radną Jakutę i pana radnego Pawłowicza kosztuje ta sytuacja. Cieszę się bardzo z tej twardej deklaracji, że swoich mandatów się nie zrzekną, choć byli do tego namawiani. Myślę, że wiedzą, jakie ciężkie czasy się zbliżają.
Zbigniew Ostrowski
Rafał Bruski: – Uczestniczyłem w radzie regionalnej. Byłem zaskoczony nominacją pana Ostrowskiego. Zabrałem głos jako jeden z ostatnich i zapytałem: Zbyszku, kogo chcesz reprezentować, skąd masz mandat do tego, żeby reprezentować nasze środowisko, mówię przede wszystkim o bydgoszczanach? Od mieszkańców Bydgoszczy tego mandatu nie ma. Zupełnie nie ma. Nie poddał się po pierwsze weryfikacji wyborczej. Po drugie, to ja jestem w pewnym sensie głosem bydgoszczan. I oczywiście także tego mandatu z moich ust i myślę, że sporej części bydgoszczan nie ma.
Nie ma także mandatu bydgoskiej Platformy Obywatelskiej. Zaproponowałem mu spotkanie całej bydgoskiej Platformy, niech przyjdzie, przedstawi swój pomysł na funkcjonowanie na tym stanowisku. Zapewniłem go, że nikt nie podniesie ręki, czy jest naszym delegatem. Mimo tej prośby przyjął nominację, nie zrezygnował, co jest bardzo oczywiście złą decyzją dla naszego miasta. Kolejny raz, po poprzedniej kadencji pana Edwarda Hartwicha, nie będę miał bezpośredniego oparcia w zarządzie województwa. Pozwolę sobie ocenić, że skończy, w sensie politycznym, jeszcze gorzej niż jego poprzednik, który zebrał bodajże 2 tysiące głosów od bydgoszczan. To jest najlepsza ocena jego pracy na rzecz Bydgoszczy, gdzie miał czteroletni okres, żeby taką pracą się wykazać.
Dorota Jakuta: – O nominacji pana Zbigniewa Ostrowskiego na funkcję wicemarszałka dowiedzieliśmy się w poniedziałek rano o godz. 9.00 na radzie regionalnej. Sam pan Zbigniew Ostrowski, w momencie gdy pan był marszałek z nim rozmawiał, nie wykonał do nikogo z nas żadnego telefonu. Nie poinformował (jesteśmy przecież kolegami z Platformy): Słuchajcie, mam taką propozycję. Co wy na to? Nie zrobił tego. Byliśmy kompletnie zaskoczeni. Naszym kandydatem naturalnym został pan Zbigniew Pawłowicz i takie też były ustalenia u pani premier, więc nawet w tym obszarze decyzja nie została uszanowana.
Ewa Kopacz
- Rafał Bruski: – Ten proces odnośnie udziału pani premier według mnie jeszcze nie jest zakończony. Aczkolwiek nie chciałby tutaj wypowiadać jakichkolwiek ocen. Wczoraj się dopiero przekonaliśmy, że pan poseł Lenz i pan marszałek Całbecki ze zdaniem pani premier się nie liczą. To jest na pewno bardzo poważna sytuacja, którą pani premier, jako przewodnicząca Platformy Obywatelskiej przede wszystkim, musi rozważyć.
Edward Hartwich
Zbigniew Pawłowicz: – 30 marca tego roku odbywa się rada społeczna, która ma zatwierdzić plan finansowy Centrum Onkologii na rok 2014. Pan wicemarszałek Hartwich, który jest przewodniczącym rady mówi do mnie: Panie dyrektorze, proszę zmienić plan finansowy. Ja się nie zgadzam na budowę radioterapii we Włocławku. Takie są fakty. Proszę zapytać pana Jana Szopińskiego, pana europosła Kosmę Złotowskiego, pana Wiesława Olszewskiego i innych. Oni byli zdumieni. Wybudowaliśmy filię Centrum Onkologii we Włocławku. Czy jako dyrektor odpowiedzialny w pewnym sensie za jakość świadczeń onkologicznych w regionie na polecenie pana Hartwicha powinienem skreślić tę radioterapię. Nie skreśliłem. Co się okazało w głosowaniu? Wszyscy byli za, tylko pan Hartwich przeciw.
Pan marszałek przyobiecał na zarządzie, że na radioterapię przekaże 85 proc. unijnych pieniędzy, a 15 proc. da Centrum Onkologii. A czym się skończyło? 65 proc. środków unijnych, a 35 Centrum Onkologii. Proszę mi powiedzieć, jaki szpital w regionie i w Polsce buduje nie w swojej siedzibie, ale w innym w mieście oddalonym o 100 km i wydaje swoje pieniądze na inwestycje w innym mieście? A kto to powinien robić? Samorząd wojewódzki.
Wybudowano w Bydgoszczy szpital dziecięcy. I bardzo dobrze. Tylko pytam, dlaczego zadłużono mieszkańców naszego województwa na 160 mln zł, które trzeba będzie oddać w wysokości chyba 400 mln? W latach kiedy powstał plan budowy tego szpitala, byłem senatorem VII kadencji. Mówiłem: Dlaczego nie wpływa z samorządu wojewódzkiego wniosek o budowę szpitala z budżetu? (W tym czasie szpital uniwersytecki dostał 350 mln na rozbudowę.) Co się zrobiło? Zrobiło się spółkę komercyjną, wyprowadzając decyzje poza zarząd województwa i sejmik, biorąc pieniądze z banku komercyjnego z Luksemburga i zadłużając województwo. Jeżeli tym się dzisiaj chwalimy, to przepraszam bardzo.
Żaden samorząd w Polsce, według mojej wiedzy, nie wybudował nowego szpitala ze swoich pieniędzy. Wszystkie szpitale w naszym kraju są budowane ze środków publicznych. Pytam, dlaczego samorząd województwa kujawsko-pomorskiego zadłuża nasz region? Szpital dziecięcy jest potrzebny. Ja nie kwestionuję tej budowy. Tylko źródła finansowania są nieekonomiczne. Tak się nie robi.
2014-12-03 09:40

Powyższy artykuł pochodzi z portalu "bydgoszcz24.pl"


Poniżej parę zdań mojego komentarza do tego tekstu:  
Osoby wypowiadające się w nim mówią otwarcie i rozsądnie, ale dlaczego dopiero teraz? Dlaczego dopiero jak oszukano ich osobiście to są tacy odważni i bezkompromisowi?   A dlaczego nie byli (np pani Jakuta) tacy odważni w poprzednich kadencjach sejmiku? 
Przecież polityka pana Całbeckiego, która skazuje bydgoszczan na coraz większą marginalizację, jest taka sama od 8 lat.  I ja od ośmiu lat na różnych forach i portalach o tym piszę.  Piszę o tym od ponad 3 lat na moim blogu, wydzwaniam do radia PiK i chodzę na zebrania Stowarzyszenia Metropolii Bydgoskiej i próbuję coś zmienić.  Niestety jestem tylko marnym okruszkiem, którego zdanie w najlepszym przypadku jest tolerowane.
Jednak jak mówi przysłowie: " Lepiej późno niż wcale ",  lecz czy nie jest już za późno na ratowanie tego regionu? 

Czy zaistniałe fakty nie doprowadziły do miejsca, gdzie wszelkie próby dogadywania się w tym gronie, będą już niemożliwe?

A co do polityków krajowych czyli pani premier i pana marszałka sejmu to im później zajmą stanowisko tym gorzej dla bydgoszczan, a także dla ich partii i ich samych.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Oczywista prawda o toruńskim marszałku.


Tzw środki unijne to w większości nasze pieniądze wypracowywane przez nas.
Województwa dostają pieniądze z tzw. środków unijnych proporcjonalnie do ilości mieszkańców.

Marszałek województwa bierze te pieniądze i dzieli tak żeby każdy mieszkaniec jego okręgu wyborczego otrzymał 2x więcej niż innego okręgu.

Czyli z pracy innych buduje sobie zaplecze by jego okręg głosował na niego i by chory układ utrwalać.

dlatego on i PARTIA z jego okręgu wyborczego budują sobie za te pieniądze takie wpływy, że układają kolejność list wyborczych w innych okręgach, zabierają im mandaty do sejmiku, które potem oczywiście trafiają do Torunia.  W ten sposób dwukrotnie mniejszy Toruń ma o jeden mandat więcej od Bydgoszczy.  I w ten sposób, gdy bydgoszczanin wyprowadza się do ościennych gmin to Bydgoszczy mandatów ubywa, a gdy torunianin wyprowadza się do ościennej gminy to Toruniowi mandatów przybywa.  Swoiste perpetum mobile.

Gdy się do władzy przyspawają nie dopuszczają innych do wspólnego zarządzania, bo samorządność polega na tym że wszyscy mają obowiązek wypracowywać pieniądze, ale nie mają prawa już o nich decydować, tylko określona grupa z jednego okręgu ma do tego prawo.

Więc pracujcie dalej bydgoszczanie dla dobra torunian w tym chorym regionie.


Polecam wystąpienie marszałka który o tym mówi wprost:


niedziela, 30 listopada 2014

Kolejna prawda o sposobach zarządzania przez torunian naszym województwem.


Kolega napisał do mnie ciekawy list.  Oceńcie sami.

Jedno jest pewne - gdy ponownie w przyszłym tygodniu wybiorą pana Całbeckiego na toruńskiego marszałka (bo przecież nie wojewódzkiego) to będzie kontynuacja i to pewnie bardzo twórczo rozwinięta, jego dotychczasowych działań.

A te działania dyskryminują bydgoszczan i całe byłe województwo bydgoskie.  Jestem pewien, że poniżej podany przykład jest klasycznym przykładem faworyzowania torunian i byłego województwa toruńskiego i, że na pewno w każdej dziedzinie naszego życia natrafimy na podobne zachowania, decyzje i opinie.  Zresztą na moim blogu wiele takich przykładów już przedstawiłem.

Poniżej jego treść:

Piszesz ciekawie w blogu i chciałbym zainteresować tematem, który mnie nurtuje z powodu niezrównoważonego umiaru w promocji Bydgoszczy i Torunia przez Urząd Marszałkowski w Toruniu.
Jest taki projekt renowacji zabytków sakralnych i do tego drugi:

Koncerty w zabytkach
na 10 zespołów 6 jest z Torunia, 3 z Bydgoszczy a 1 z regionu K-P.


To Bydgoszcz jest ponadregionalnym ośrodkiem muzycznym z Akademią Muzyczną, Filharmonią i Operą. 
… no i jest 2x większa od Torunia.
Występują poniższe zespoły, nie chodzi o to ile które, ale mam wrażenie, że w Toruniu powstały specjalnie dla tego projektu.

·  Capella Thoruniensis - TORUŃ
·  Kwartet Nova - BYDGOSZCZ
·  Kwartet Smyczkowy TOS - TORUŃ
·  Toruński Kwintet Dęty - TORUŃ
·  Laboratoire De La Musique  - REGION KUJAW I POMORZA
·  Collegium Vocale – BYDGOSZCZ

Koniec listu.

Dalsza władza torunian, a szczególnie toruńskiego marszałka pogłębiać będzie różnice w podziale unijnych i wojewódzkich środków.  I nadal będzie się to nazywać według pana marszałka Całbeckiego i jego podwładnych - RÓWNOMIERNYM ROZWOJEM CAŁEGO WOJEWÓDZTWA.

A prawda?   A kto tam się przejmuje prawdą.  Najważniejsze, aby lemingi i śpiący bydgoszczanie to kupili.

KOLEJNY RAZ APELUJĘ:        

BYDGOSZCZANIE OBUDŹCIE SIĘ

Poprzedni post z tego cyklu:


Leszek - odcinek 21

Poprzedni odcinek



Leszek - Odcinek 21


Jeszcze trochę o życiu w internacie.  Jedno piętro to najwyższe, jak już wspomnieliśmy, zajmowały w internacie dziewczęta i dzięki temu internatowe życie było dużo ciekawsze niż gdyby mieszkali w nim tylko sami chłopcy.  A trochę Leszek już znał to bezustanne męskie towarzystwo bo chodził do męskiej klasy, w której często nie było komu łagodzić obyczajów, że się tak delikatnie wyrazimy.

Prawie w każdą sobotę odbywały się w internacie, przeważnie w dużej świetlicy na parterze, zabawy taneczne, zabawy bo słowo dyskoteka dopiero raczkowało.  Odbywały się także różne wieczory tematyczne z okazji rocznic, świąt, albo popularnych imienin, na przykład Andrzejki.  Na tych zabawach lub wieczornicach chłopaki popisywali się przed internetowymi dziewczętami, tańczyli z nimi, bawili się w różne gry i ogólnie podrywali je.  Z czasem powstało kilka internetowych par, ale nie było to zjawisko powszechne.  Te wspaniałe chwile przy nastrojowym świetle, przy przebojach tamtego czasu, kiedy królował big-beat, te młodzieńcze zachwyty, ten nastrój, ta atmosfera i to wspaniałe towarzystwo internetowych koleżanek i kolegów, uczyniły z tych przeżyć jedne z najmilszych i najczęściej wspominanych chwil jego wczesnej młodości.

To w internacie i to już w pierwszym roku pobytu, Leszek doszedł do dużej wprawy w grze w tenisa stołowego, którego to naukę rozpoczynał, kilka lat wcześniej, na kuchennym stole w swoim domu.   I już po pół roku intensywnych ćwiczeń doszedł do takiej wprawy, że w zasadzie tylko dwie osoby z kilkudziesięciu regularnie grywających w ping ponga na internetowym stole, były lepsze od niego.  Jednym był szczupły, drobny chłopaczek, rok młodszy od Leszka, którego nazywali Olik i który pochodził z Charzykowych leżących nad pięknym jeziorem Łukomie, nieopodal Chojnic, a drugim był młody wychowawca internetowy, zwany Aparacikiem.  Przy tym stole ping pongowym Leszek spędzał nieraz po kilka godzin dziennie, a lubił to szalenie zaś w grze bywał zawsze nieustępliwy i waleczny.

W ogóle, pomimo różnych wad i niedomagań, na przykład marnego jedzenia, czy nadmiernej zdaniem Leszka, dyscypliny, życie w internacie było wspaniałe.  Było pełne koleżanek i kolegów.  Z jego klasy w internacie mieszkało ośmioro chłopaków.  Często po dwudziestej drugiej, gdy Bąbel, wspomniany ich internetowy wychowawca, zamykał się już w swoim dyżurnym pokoju, cała ósemka lub jej część, zbierała się w jednej ze sal i siedząc na łóżkach, przez parę godzin zawzięcie dyskutowali na przeróżne tematy, kłócąc się niekiedy zawzięcie. Grywali także w karty, szachy, domino lub warcaby, a czasami słuchali cichej gry na klarnecie jednego z ich klasowych kolegów o przezwisku Puma.  A grał świetnie.  A czasami Bąbel ich nakrył w trakcie takiego nocnego urzędowania i odgrażał się co też im zrobi za takie nieobliczalne nieposłuszeństwo. Straszył ich kierownikiem, zakazem wyjazdu do domu w sobotę i innymi takimi rzeczami. Jednak tak naprawdę to był dusz człowiek i zawsze kończyło się tylko na owym straszeniu.

I to wspomniane wspólne oglądanie meczów piłkarskich, głównie reprezentacji Polski, ale także pucharowych występów polskich zespołów klubowych.  Największych przeżyć dostarczyły im pamiętne mecze Górnika Zabrze z Romą.  Szczególnie trzeci mecz półfinałowy.   Po dwumeczu z rzymianami sprawa tego kto będzie grał nadal była nierozstrzygnięta bo w obu meczach padł wynik 2:2 i o awansie do finału rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharu miał zadecydować trzeci mecz, rozgrywany na neutralnym gruncie, na stadionie we francuskim w Strasbourgu.  W tym meczu znowu było 1:1 i dopiero rzut monetą (dogrywek i karnych wówczas nie było) zdecydował o tym kto będzie grał w finale.  Moneta okazała się szczęśliwa dla Polaków.  To wówczas ogromnie wtedy popularny komentator telewizyjny, nieodżałowany Jan Ciszewski, wykrzykiwał słynne na długie dziesięciolecia słowa: - Polska, Górnik, Górnik Polska.  W tamtym czasie wszystkie komentarze musiały być wyważone i spokojne, a tutaj pan Jan z pełnym zaangażowaniem, oddaniem i entuzjazmem krzyczał w socjalistycznej telewizji.   A potem był jeszcze przegrany 2:1 finał z Manchesterem City.  Co tam się podczas tych meczów działo w internackiej świetlicy to nie sposób tego opisać.

Szczególnie utkwiło w pamięci Leszka jedno zdarzenie związane z oglądaniem meczów.  Był listopad i Polacy grali z Bułgarią w eliminacjach Mistrzostw Świata, a oni tego dnia mieli lekcje do godziny 20.05. Droga ze szkoły do internatu zajmowała im około 20 minut, a potem musieli jeszcze zjeść kolację i dopiero po niej mogli zasiadać do oglądania meczu, który rozpoczynał się o 20.45.   Litościwy nauczyciel zwolnił ich dziesięć minut wcześniej na ten ważny mecz eliminacyjny.  Ruszyli ze szkoły w ulewnym deszczu i prawie biegnąc już po trzynastu minutach co sprawdził skrupulatny Stefan, byli w internacie.  A gdy wchodzili do budynku to Puma, ten od klarnetu, powiedział: - ale szybko padało.   I to powiedzenie stało się później jedną z ich ulubionych odzywek.   Przed telewizorami byli tuż po pierwszym gwizdku, a Polacy wygrali ten mecz.  Niestety  do Meksyku pojechali Bułgarzy.

Mieli także w internacie swoje radio.  W każdym pokoju był wspomniany już głośnik, a na parterze, za recepcją był radiowęzeł z nowoczesną, jak na ówczesne czasy, radiolą.  Radiowęzeł prowadziło troje uczniów, którzy mieli ku temu predyspozycje i co było ich pasją, a nadzór nad nim roztaczał wspomniany już wychowawca zwany Aparacikiem. Przez te głośniki budzono ich co rano o szóstej, przez nie nadawane były różne internatowe komunikaty, wiadomości i zarządzenia pana kierownika.  Były także internetowe koncerty życzeń, koledzy puszczali aktualne przeboje, a nawet próbowali czytać poezję i tworzyli mniej lub bardziej udane audycje z okazji różnych najczęściej oficjalnych świąt państwowych, rocznic i innych takich wydarzeń..

Jesienią, a konkretnie na prywatce w "Andrzejki",  Leszek poznał Ewę.  Prywatka odbywała się w domu Mariana, chłopaka jego starszej siostry Krystyny, która uczyła się w Technikum Ekonomicznym mieszczącym się w ich rodzinnym mieście i w maju przyszłego roku miała zdawać maturę.  Marian mieszkał na ulicy Janowieckiej w niedużym domu jednorodzinnym.  Był początkującym cukiernikiem, a dla swojej dziewczyny specjalnie przygotował wspaniały czekoladowy tort.  Przy tym torcie i przy lampce słodkiego, czerwonego wina Calabres, podczas lania wosku do dużej miednicy przez ucho od klucza, Leszek po raz pierwszy zobaczył Ewę bo akurat w tym czasie przyszła, a przyprowadziła ją do Mariana jego młodsza siostra Danka.  Już na pierwszy rzut okiem na Ewę w Leszku coś ogromnie drgnęło.   Ewa była wówczas śliczną dziewczyną o wspaniałej rozwiniętej, jak na ten wiek, kobiecej figurze.  Miała długie, sięgające jej ślicznych piersi, ciemne proste włosy, które na czole tworzyły fikuśny ząbek dochodzący prawie do jej brwi. Leszek od razu poczuł się zauroczony.   Była uczennicą miejscowego Liceum Ogólnokształcącego, a mieszkała na ulicy Piaskowej.  Tego wszystkiego Leszek się dowiedział już w trakcie pierwszego tańca w rytm jednego z największych wówczas przebojów, wolnego wspaniałego "Małego księcia" w wykonaniu Kasi Sobczyk i zespołu Czerwono - Czarni.   I już na całe życie zachował szczególny sentyment do tej piosenki, która była świadkiem jego pierwszych chwil z Ewą.  Cały, wielogodzinny wieczór spędził z Ewą, nie odstępując jej na krok, a widocznie i ona coś do niego poczuła, gdyż już po paru godzinach trzymali się za ręce i głęboko zaglądali sobie w oczy.   A potem, tuż przed godziną dwudziestą drugą, bo takie miała od rodziców przykazanie, Leszek odprowadził Ewę pod jej dom, a na pożegnanie nieśmiało cmoknął w policzek.   To był początek ich długiej, burzliwej i zmiennej znajomości.



Ewa. 



                                     Następny odcinek.


















sobota, 29 listopada 2014

Mój blog został trzylatkiem.

Z tej okazji pragnę przypomnieć jeden z moich pierwszych wpisów i jakże do dzisiaj aktualny.  Może wybrany jutro prezydent Bydgoszczy weźmie zawarte w nim sugestie, chociaż troszeczkę pod uwagę.

Poniżej ten wpis:

poniedziałek, 28 listopada 2011


Jest w Bydgoszczy piękna i prawie zapomniana dzielnica do której nawet dojechać bardzo trudno.  Tą dzielnicą jest Smukała z przepięknym rozlewiskiem Brdy, z urokliwymi widokami, dzikimi plażami na coraz czystszej Brdzie i wspaniałym lasem.  Niestety dojazd do tej dzielnicy prowadzi ulicą Smukalską czyli kilkukilometrowym torem przeszkód.  Jest to chyba ulica o najgorszej nawierzchnie w całym mieście i aż woła do decydentów - naprawcie mnie.   A przecież z uroków tej dzielnicy mogliby korzystać nie tylko jej mieszkańcy.  Powinna tam powstać przystań wodna z prawdziwego zdarzenia, może jakaś kawiarnia lub bar na wodzie, w niedzielne południa nad brzegiem rzeki mogłaby grać orkiestra promenadowa i można by powrócić do starych, sprawdzonych i dobrych imprez plenerowych.  Po spięciu myślęcińskiego parku ze Smukałą za pomocą porządnej ścieżki rowerowej /około 5 km/  rowerzyści mieliby piękne trasy dla swoich wypraw.  Bydgoszcz coraz bardziej przybliżając się do Brdy powinna pomyśleć także i o Smukale i Opławcu oraz oczywiście, jak najprędzej, udrożnić szlak wodny z Bydgoszczy do Zalewu Koronowskiego.



Widok z tarasu jednego z domów położonego w Smukale.

Zdjęcie wykonano w maju 2014 roku.

czwartek, 27 listopada 2014

Odrobina najnowszej historii Bydgoszczy - 49



Widok z 4 piętra bloku położonego na ulicy  Czackiego 21 - Bydgoszcz - Szwederowo  (działki nauczycielskie, lotnisko, las)


Zdjęcie wykonano wczesną wiosna 1981 roku.




Poprzedni post z tego cyklu.

wtorek, 18 listopada 2014

Leszek - odcinek 20


Poprzedni odcinek.



Leszek - odcinek 20


W Czerlinie, rodzina Irka ponownie przyjęła Leszka niesamowicie gościnnie i znowu traktowała go jak drugiego syna.  Przebywał tam, aż przez dwa tygodnie nie mając najmniejszej ochoty wracać do domu. Dobrze mu było tutaj.  Ludzie serdeczni, uczynni, otwarci i gościnni. Każdego dnia coś innego.  A to wizyta u kuzynek Irenki i Teresy, a to w pole z kuzynem Irka Stefanem, a to na motocyklu do Gołańczy i do Wapna, a to świniobicie.  Rozmaitość zajęć, dobre jedzenie, a przede wszystkim doborowe towarzystwo czyniły z tego pobytu najlepsze wakacje.

W czasie tych wakacji w Czerlinie Leszek poznał bliżej już drugą kuzynkę Irka - Wiesię.   I ponownie, jak rok temu, przyniósł ów fakt Leszkowi zupełnie nowe, nieznane mu dotychczas, przeżycia, uniesienia i emocje.  Przeżycia wspaniałe i niezapomniane, pozostające jasno w pamięci, aż do chwil obecnych.  Wiesia była wówczas piętnastoletnią, ładną dziewczyną, która własnie skończyła ośmioklasową szkołę podstawową.  Od razu, już przy pierwszym spotkaniu na grymce u wspomnianych kuzynek Irka, czyli Haliny i Teresy, Wiesia dała się poznać jako dziewczyna ogromnie sympatyczna, wesoła i bezpośrednia.   A dzięki okazywanej ufności, szczerości i przekorze Leszek od razu poczuł do niej dużo więcej niż normalną sympatię.  Wspomnianą grymką nazywali miejscowi wieczór przy adapterze, na którym dużo się tańczyło i jeszcze więcej przytulało, a czasami piło się też jakieś wino lub odrobinę wódki. Już następnego dnia po zapoznaniu Wiesi, podczas wspomnianego wieczora u kuzynek Irka, ponownie Leszek i Wiesia siedzieli razem w tym samym miejscu co dzień wcześniej, ale już sami bo kuzynki dyskretnie poszły do swoich zajęć, co rusz jednak sprawdzając czy im czegoś nie trzeba, a właściwie to kontrolując ich zachowanie.  Siedzieli tak parę godzin zaglądając sobie głęboko w oczy, przekomarzając się i opowiadając głównie o swoim szkolnym życiu, o swoich planach i swoich marzeniach.  Na trzeci dzień zaczęli się całować, a ich wzajemne spojrzenia jeszcze bardziej się wydłużały i robiły się coraz bardziej namiętne.  Jednej nocy Leszek, dzięki pomocy swojego kolegi, wyszedł przez okno i poszedł do sąsiedniego domu, gdzie u babci mieszkała Wiesia.  Ona na niego czekała.  Wszedł przez okno do pokoju babci i razem położyli się na wielkim małżeńskim łożu obok śpiącej i głośno chrapiącej babci.  Zaczęli się całować i już gdy Leszek miał dotknąć ładnych piersi Wiesi to babcia się przebudziła i zapytała: - Wiesia co ty tak się ruszasz i nie dajesz mi spać. Czy tutaj ktoś jest oprócz ciebie, czy mi tylko tak się wydaje?  Na to Wiesia: - nie ma nikogo babciu, śpij spokojnie to tylko ja nie mogę zasnąć bo jest za gorąco .  Ale babcia jakby nie dowierzała Wiesi i była coraz bardziej rozbudzona.   Leszkowi nie zostało nic innego jak schować się pod łóżkiem.  Na szczęście po kilkunastu minutach znowu usłyszeli chrapanie babci i Leszek musnąwszy delikatnym pocałunkiem policzek Wiesi, wymknął się, a potem szybko wrócił do gościnnego domu swojego szkolnego kolegi.   Nigdy się to na szczęście nie wydało i Leszek nie podpadł dorosłym członkom rodziny Irka.   Jeszcze parę razy, przez kilka dni, chodzili z Wiesią na długie spacery, ale zawsze z Irkiem lub jego siostrą, gdyż widocznie ktoś z dorosłych tak im nakazał, a potem Wiesia wróciła do swojego rodzinnego domu, do odległego Szamocina

Był to bardzo szczęśliwy okres dla Leszka, a cały pobyt był jednym z najlepszych wakacyjnych przeżyć jego dotychczasowego życia.  Te młodzieńcze uniesienia z Wiesią, jej ufność, jej miłosne spojrzenia, jej pocałunki, ich rozmowy i wszystko co razem czynili to były naprawdę cudowne chwile.  Niestety oprócz paru listów i widokówek, które zresztą później Leszkowi gdzieś zaginęły oraz paru nieudanych prób ponownego spotkania się, nie pozostało z tego pobytu nic więcej oprócz tych wspaniałych wspomnień.

Trzecia klasa technikum zaczęła się od wprowadzenia się Leszka i Irka do nowego internatu oddanego parę dni wcześniej do użytku.  Do lamusa poszedł ciasny i marny internat znajdujący się przy ulicy Królowej Jadwigi, który do tej pory mieścił się obok dyrekcji kolei.  Internat do którego zresztą przez dwa lata nie udało im się dostać.   Za to kosztem wielkiej przebudowy i solidnego remontu powstał wspaniały, jak na tamte czasy, nowy szkolny internat.  Było w nim dwa razy więcej miejsc i dzięki temu obaj koledzy także zostali do niego przyjęci.  W piwnicach były szatnie i salki klubowe do potańcówek, do gry w tenisa stołowego, a także pralnia i inne pomieszczenia gospodarcze. Na wysokim parterze była kuchni, stołówka, duża świetlica i pokoje uczniów.  Oprócz tego były jeszcze trzy piętra z uczniowskimi pokojami.  Na dwóch pierwszych mieszkali chłopacy, a na najwyższym dziewczęta. Piętra były podzielone tak jak szkolne wydziały, a do każdej wydziałowej części przylegała świetlica z telewizorem, słomiankami z propagandowymi gazetkami, stolikami i krzesłami.  Te świetlice normalnie służyły odrabiania lekcji, a wieczorem, gdy wychowawca pozwolił to mogli obejrzeć jakiś film lub teatr.  Najwspanialszych przeżyć dostarczało wspólne oglądanie meczów polskiej reprezentacji w piłce nożnej.  Jednak zawsze o 22.00 musieli być w swoich łóżkach, a o 6.00 była pobudka urządzana przez internatowe głośniki.

Pokoje były dwu i czteroosobowe.  Były także porządne sanitariaty, wspólne, na każde pół piętra, prysznice i umywalki.  Kierownikiem internatu był niezapomniany pan Jan Kępski. Zaś ich internetowym wychowawcą był pocieszny grubasek w średnim wieku powszechnie zwanym Bąblem. Było wspaniale.  Było cudownie. Koledzy, koleżanki, wieczornice, zabawy tematyczne, kółka zainteresowań, niezależność od cudzych wymagań i oczekiwań jak do tej pory na dwóch ich stancjach. Radiowęzeł internatowy ze swoimi audycjami i ich muzyką.  A wszystko było świeże, nowe i pachnące.

Leszek zamieszkał w pokoju z trzema kolegami, czyli Irkiem, Stefanem i Jasiem.   Z tym Jasiem to przez pół roku była istna komedia.  Normalnie mieszkał on w Warszawie, ale z tamtego technikum kolejowego go wyrzucono i jakoś mu załatwiono przeniesienie do bydgoskiego technikum.  Jak on dotarł do trzeciej klasy technikum to Leszek do dzisiaj nie wie.  Jako kolega to był nawet sympatyczny i uczynny, a dodatkowo jako warszawiak imponował im.  Przyjeżdżając z domu zawsze przywoził jakieś warszawskie ciekawostki lub liczne ciekawe rzeczy.  Pokazał im pistolet na wodę wyglądający jak prawdziwy, kompletnie nieosiągalny numer Playboya z ogromną rozkładówką, wielkie kolorowe zdjęcia nagich kobiet, pół litra jakieś wietnamskiej wódki i inne tego typu przedmioty.  Natomiast jako uczeń to absolutnie nie nadawał się do szkoły technicznej, a tym bardziej do jej trzeciej klasy.  Nie miał wiedzy, ani zdolności w tym kierunku. Za to miał zdolności w całkiem innych dziedzinach, które najłatwiej nazwać sprytem życiowym i normalnym cwaniactwem. Pomęczył się z nami przez dwa okresy, a potem także go "wypisano" z naszego technikum i wrócił do stolicy.

Jego miejsce zajął Wiesiu, który był o jedną klasę wyżej od pozostałej trójki zamieszkującej ten internatowy pokój przyległy do wspomnianej świetlicy. Wiesiu okazał się niezwykle sympatycznym i uczynnym kolegą.  Pochodził z dalekiej i odległej wioski położonej gdzieś w okolicach Chojnic.  Zagadywał z kaszubska i miał wiele dziwacznych obyczajów, ale obyczajów raczej nieuciążliwych, chociaż odmiennych od normalnych zachowań pozostałych uczniów.  Jednym z nich był bezustanne powtarzanie słowa "kurwa".  Mówiąc  coś do drugiej osoby, używał tego słowa przynajmniej raz, a zazwyczaj częściej, w każdym wypowiadanym zdaniu.  Jednak ta jego "kurwa" wypowiadana miłym i niskim tonem jakoś nikogo nigdy nie raziła, a nawet rzec można dodawała mu swoistego uroku.  To był taki zwyczajny przerywnik do zastanowienia się co dalej powiedzieć.  Koledzy zastanawiali się czy tak samo odpowiada on na lekcjach, albo w domu, lecz Wiesiu twierdził, że zawsze wie co i jak ma mówić.  Był bardzo barwną i ciekawą postacią i chociaż mieszkał z nimi tylko parę miesięcy to pozostawił po sobie bardzo miłe wspomnienia.



W  pokoju nr 423 na drugim piętrze internatu mieszczącego się przy ulicy Warszawskiej nr 25 w Bydgoszczy.


od lewej:  Leszek,  Benek,  Maks,  Irek

Grudzień 1969 roku. 


                                       Następny odcinek

wtorek, 11 listopada 2014

Rowerowa Brzoza na rajdzie - 11.11.2014

11 listopada, Dzień Niepodległości rowerzyści będą spędzać aktywnie. Podczas wspólnego rajdu pokonają 111 km i odwiedzą 12 miejsc pamięci narodowej w Bydgoszczy i w okolicach.

Uczestnicy rajdu wyruszą już o godz. 7.15 na placu Wolności w Bydgoszczy. Wcześniej zapalą znicz przy Pomniku Wolności - upamiętniającym powrót Bydgoszczy do Polski 20 stycznia 1920 r. i odśpiewają hymn Polski. Następnie przejadą w kierunku ul. Bernardyńskiej i zatrzymają się przy Pomniku Nieznanego Powstańca. Następnie pojadą w kierunku Białych Błot i zapalą znicze przy Pomniku Ofiar II Wojny Światowej , podobnie w Brzozie przy Pomniku Powstańców Wielkopolskich. Po poczęstunku z ciepłą herbatą, kawą i rogalami Marcina odbędzie się msza święta w intencji ojczyzny w kościele w Brzozie. Po mszy rowerzyści wrócą do Bydgoszczy, gdzie zapalą znicze na Cmentarzu bohaterów Bydgoszczy. Rajd kontynuować będą w kierunku Osielska. Odwiedzą miejsca pamięci narodowej w Żołędowie, Pyszczynie, Serocku, Dębowej Górze, Koronowie i Bytkowicach. Po ciepłym posiłku odwiedzą jeszcze Wtelno, Tryszczyn i Osówiec. Rajd zakończą na Starym Rynku przy Pomniku Walki i Męczeństwa Ziemi Bydgoskiej.

- Trasa jest długa, bo liczy 111 km




Jadąc dzisiaj, oczywiście także rowerami, 
do Pieczysk przez Nowy Mostek, Samociążek i Koronowo, po drodze w Żołędowie koło pięknie wyremontowanego drewnianego kościoła, natknęliśmy się na ten rajd.

Poniżej parę zdjęć, które zrobiłem uczestnikom tej imprezy zorganizowanej z okazji Święta Niepodległości.