środa, 27 maja 2020

Kwarantanna

Nie mamy jak powrócić do Polski.  Może uda się w lipcu, ale nie jest źle.  Jak mówi Lucia, żyjemy w raju, lecz nie mamy dostępu do jabłonek bo to plaże i baseny zamknięte, a w plener z zachowaniem odpowiednich poleceń (maseczki, odległość) udać się możemy od 8.oo do 10.00 i od 20.00 do 23.00.  Możemy także chodzić na zakupy, najkrótszą droga do najbliższego sklepu, a także możemy chodzić do najbliższej restauracji lub baru.  Wszędzie trzeba być w maseczkach i brać paragony bo policia lokal lub national, czuwają.

Jednak nie jest źle.  Pogoda cudowna.  Sklepy pełne towarów, odwrotnie niż klientów, kwiaty szleją z zapachami i kolorami, a ptaki jeszcze bardziej.

I jak tutaj uciekać z tej hiszpańskiej "niewoli"  do polskiej kwarantanny?

Skromne śniadanko





poniedziałek, 25 maja 2020

Ciekawostka - 16

Niedawno na FB był taki cykl co to każdy pokazywał siebie za młodu lub siebie z lat dziecięcych.  Ja również chciałem się wówczas do tej akcji dołączyć, ale dopiero teraz odnalazłem zdjęcie, które  przypomina o moim wczesnym dzieciństwie.

To Poznań i lato roku 1958.  A przed poznańskim ZOO gdzie to zdjęcie wykonał cwany poznański fotograf, chodziło kilku penerów wołając - sezamki, lody bambino, guma do żucia.

Moi rodzice ulegli zarówno temu cwanemu fotografowi jak i owym cwanym penerom.  Ale jak widać pamiątka pozostała.


Autor bloga ze swoimi siostrami Krystyną i Danką.



Poprzedni post z tego cyklu

piątek, 22 maja 2020

Bydgoski wstyd - 10

Kontynuując ten cykl nie chcę nadmiernie krytykować bo wiele zmienia się na lepsze i to widać na każdym kroku, ale pragnę zwrócić uwagę na to co od wielu lat się nie zmienia i nie wiadomo dlaczego.  Oficjalne wyjaśnienia znamy, lecz czy naprawdę nie można nic z tym zrobić?

Poniżej dwa zdjęcia z grudnia 2019 roku wykonane na zapleczu ulicy Długiej,




                                                           Poprzedni post z tego cyklu.

poniedziałek, 18 maja 2020

Odrobina najnowszej historii Bydgoszczy - 76

W nawiązaniu do mojego poprzedniego wpisu:

 https://dziwnabydgoszcz.blogspot.com/2020/05/odrobina-najnowszej-historii-bydgoszczy.html

chciałbym wrócić do wspomnianej w nim atmosfery tamtych lat jaka panowała na deptaku mieszczącym się pomiędzy ulicami A. G. Siedleckiego,  a Wojska Polskiego.  Na tym niewielkim kawałku bydgoskich Wyżyn mieściło się kilkanaście sklepów, punktów usługowych, a nawet gabinet lekarski (laryngolog na piętrze).  Ludzi codziennie, dopóki nie wybudowano niemieckiego Kauflanda, przewijało się przez ów deptak naprawdę sporo. Oprócz zrobienia normalnych zakupów można było tutaj naprawić radio, telewizor czy inny sprzęt AGD, można było wywołać film z aparatu fotograficznego, zrobić zdjęcia czy wypożyczyć kasety video.  Był fryzjer, cukiernia, pralnia, firma komputerowa, toto lotek, kwiaciarnia, kiosk Ruchu i kilka innych firm.  Zaś najbardziej charakterystyczny był kiosk w którym przez długie lata zasiadał pan dorabiający klucze i naprawiający praktycznie wszystko z domowego wyposażenia.  W moim sklepie miałem solidny stary sejf i jednego razu zaciął się w nim jeden z zamków i w żaden sposób nie mogłem się dostać do jego zawartości no to poszedłem do tego starszego pana i poprosiłem o pomoc.  Pan wziął ze sobą gumowy młotek (kiosk tego pana znajdował się obok mojego sklepu) uderzył w jednym miejscu kilka razy w drzwi sejfu i powiedział - niech pan teraz przekręci klucz i klucz zadziałał, a drzwi sejfu się otworzyły.  Pytam pana ile płacę, a pan mówi, że 50 zł (dobra pensja to wówczas było ok. 1 tys. zł).  Trochę się zdziwiłem bo cała operacja trwała około minuty i zapytałem się dlaczego tak drogo za tak prostą usługę?  A pan na to, że nie płacę mu za usługę, ale za to, że wiedział jak to zrobić i gdzie uderzyć.

Jednak największym swoistym kolorytem tego miejsca był Chudy i jego ferajna licząca w zależności od dnia, pory roku, pogody i pewnie jeszcze innych czynników od kilku do kilkunastu osobników płci męskiej raczących się od rana do wieczora winami typu "patykiem pisane"  i nalewkami typu "Beczka żołądkowa"  lub inna beczka.  Ceny tych trunków wahały się w granicach 3 do 4 złotych.
Zaś owi osobnicy często nawet bardzo grzeczni i sympatyczni, chociaż awanturnicy i chamy też się wśród nich zdarzały przychodzili tutaj tak regularnie jak inni chodzili codziennie do pracy i to przez okrągły tydzień i każdego dnia roku.  Czasami im coś dałem, czasami pożyczyłem drobną sumkę oczywiście bez oddania, a czasami odgarnęli mi śnieg lub pomogli w czym innym zarabiając na kolejną flaszkę lub kilka flaszek.  Miałem z nimi różne przeboje bo to coś ukradli, lub zbili, czasami się awanturowali w sklepie, a czasami żądali alkoholu pod groźbą uszkodzenia mnie lub sklepu, ale ogólnie to działając w tym miejscu przez kilkanaście lat miałem z nimi poprawne relacje.  A jacy byli wymowni, jak potrafili się przymilać, jak zagadnąć, jak zaczepić klienta lub przechodnia to nieraz nawet ten spryt i cwaniactwo niektórych z nich podziwiałem.

Na poniższym zdjęciu (niestety słabej jakości) widzimy w akcji Chudego i kilku jego kolegów stojących w pobliżu mojego sklepu.

Zdjęcie wykonano jesienią 2002 roku.  Chudy to ten z białą czapeczką.


Poprzedni post z tego cyklu

poniedziałek, 11 maja 2020

Odrobina najnowszej historii Bydgoszczy - 75

Przez kilkanaście lat byłem wraz z moją żoną właścicielem sklepu monopolowego przy ulicy Adama  Grzymały Siedleckiego 30.   Była to kontynuacja działalności sklepu, którego od listopada 1990 roku byłem współwłaścicielem, a który to sklep był pierwszym prywatnym sklepem monopolowym w Bydgoszczy.  Zaś mieścił się przy Wełnianym Rynku 11.  Pomijając naszą trudną działalność na bydgoskich Wyżynach ( na przykład starając się co dwa lata o odnowienie koncesji na handel alkoholem musiałem zginać kark i wysłuchiwać opinii pań urzędniczek z Urzędu Miasta Bydgoszczy, że jak mi się nie podoba to co one stwierdzają, to mogę zmienić zawód, przecież nie muszę handlować alkoholem, rozwijać tematu nie będę, ale rozsądni wiedzą o co chodzi) w owym czasie pragnę przypomnieć atmosferę tamtych dni.  Otóż w pasażu handlowym pomiędzy ulicą Wojska Polskiego, a ulicą Adama Grzymały Siedleckiego panował wówczas swoisty klimat ( o tym później - w następnym poście).  Ja i moja firma (Kometa)  zaistniałem tutaj na początku w 1999 roku.  I było to przeniesienie firmy Kometa, która powstała, jak już wspomniałem, w listopadzie 1990 roku przy Wełnianym Rynku 11.  Zaś do bydgoskiej dzielnicy Wyżyny została przeniesiona, jak wspomniałem, na początku 1999 roku.  Te przenosiny to był akt rozpaczy i ucieczki przed nieuczciwą (Geant) konkurencją zachodnich sieci handlowych tak preferowane przez przekupnych osobników  sprawujących wówczas władze centralne i lokalne.  A przecież to na handlu bogacą się narody od tysięcy lat.  My byliśmy "mądrzejsi"  i oddaliśmy to za łapówki, błyskotki i różne obietnice zachodniemu kapitałowi.  Dali nam przysłowiowe koraliki i to tylko wybranym oszukańcom naszego narodu, a resztę zostawili z przysłowiową ręką w nocniku.

Niestety w konsekwencji  tej haniebnej nieuczciwej konkurencji musieliśmy po kilkunastu latach i tak ustąpić silniejszym, zamożniejszym zachodnim sieciom handlowym dotowanym przez ich macierzyste kraje, a także ustąpić wspomnianej całej sferze łapowników przez owych silniejszych w przeróżny sposób przekupionych.  Nikt nam nie pomógł.   Pomimo naszych wielkich starań.  Nikt nawet nie próbował pomimo apeli, pism do premierów i prób organizacji środowisk handlowych, nas wysłuchać.

Nasze argumenty, nasze dążenia, nasze racje, nie miały szans.

A dzisiaj ci co moją firmę doprowadzili do bankructwa mówią mi, że to moja wina.  Ale czyj interes oni reprezentują?   Na pewno nie mój.  I na pewno nie mnie podobnym stanowiącym większość normalnych ludzi w naszym kraju.

2000 rok

2010 rok


                          Poprzedni post z tego cyklu

czwartek, 7 maja 2020

Bogusław - odcinek 20


Poprzedni odcinek 

Odcinek - 20

Leszek widząc, że ojciec Piotr nabiera rozpędu i chce wszystko szczegółowo kontrolować postanowił także wziąć inicjatywę w swoje ręce i idąc na spotkanie w cztery oczy, spotkanie zaproponowane przez ojca ekonoma, szczegółowo się przygotował.  Jednak nie poszło to spotkanie po jego myśli chociaż zaczęło się bardzo dobrze.

W miłej atmosferze, przy pachnącej kawie i świeżej drożdżówce, ojciec Piotr wnikliwie wypytywał  o zasady sporządzania kosztorysów budowlanych.  Dokładnie chciał się dowiedzieć  jakie stosuje się do tych wycen przepisy i katalogi.  Potem wypytał jeszcze jak mierzy się roboty budowlane, jakie stosuje się stawki za różne czynności, jak nalicza się zysk i pytał jeszcze o wiele innych spraw z tym związanych.  Rozmowa ta trwała  prawie trzy godziny, a na jej zakończenie, ojciec Piotr poprosił Leszka, żeby pożyczył mu katalogi służące do wyceny robót budowlanych.  Niestety żadnych przygotowanych przez Leszka argumentów nie chciał słuchać twierdząc, że porozmawiają po tym jak on sam posiądzie stosowna wiedzę i sporządzi swój kosztorys.

Chcąc, nie chcąc następnego dnia Leszek przyniósł ojcu Piotrowi te katalogi.   Po tygodniu, ojciec Piotr poprosił, tym razem obu panów, na ponowną rozmowę dotyczącą kosztorysu.  Na początku spotkania oznajmił, że bardzo szczegółowo sprawdził i  przeanalizował ich kosztorys.   Później  przedstawił swoją wersję kosztorysu, znacznie różniącą się od tej sporządzonej przez Leszka.  Końcowa kwota była w nim niższa prawie o połowę, od tej jaka była w kosztorysie sporządzonym przez Leszka i sprawdzonym przez pana Romana.  Leszek wziął kosztorys ojca Piotra do ręki i uważnie go przejrzał.  Po kilkunastu minutach oddał dokument ojcu ekonomowi i ciężko westchnął, gdyż wręcz był oniemiały twórczością ojca Piotra.  Po dłuższej chwili doszedł na tyle do siebie, że zaczął wypytywać ojca Piotra skąd takie cyfry, jak do nich doszedł i jak to możliwe, że tak szybko nauczył się wyceniać roboty budowlane.  Przecież innym, jak powiedział, ta nauka zajmuje całe lata.  Po chwili zaczął podważać poszczególne pozycje kosztorysu ojca Piotra.  Powstała wielka różnica stanowisk, której w żaden sposób nie dawało się zlikwidować.  Ojciec Piotr obstawał niezmiennie przy swoim, Leszek przy swoim.  Sytuacja była patowa.  Dlatego postanowiono udać się po radę do zwierzchnika ojca Piotra.  Następnego dnia panowie spotkali się u ojca prowincjała, gdzie obecny był także pan Roman, kolega Michała i Leszka, a jednocześnie zaufany Ojca Prowincjała.   Po półgodzinnej rozmowie, wobec braku jakiegokolwiek porozumienia, pan Roman, zaproponował ojcu prowincjałowi i ojcu Piotrowi, żeby dali do oceny oba kosztorysy jakiemuś innemu, niezależnemu fachowcowi.   Na tym chwilowo stanęło .

Po paru dniach ojciec Piotr kolejny raz poprosił Michała i Leszka na rozmowę, która tym razem odbywała się w obecności docenta z Politechniki Poznańskiej pana Antoniego Józefiaka, który specjalnie przyjechał na tę okoliczność z Poznania.   Pan docent sprawdził oba kosztorysy.  Zrobił to w przeciągu godziny, gdyż były to w obu przypadkach raptem cztery strony tabelek.   Po czym oświadczył, że co do kosztorysu ojca Piotra to nie będzie się wcale wypowiadać, co zaś do kosztorysu pana Leszka, to uważa, iż jego zdaniem jest on sporządzony prawidłowo.  Rozwijając swoją ocenę leszkowego kosztorysu pan docent kategorycznie oświadczył iż jest przekonany, że żądana za wykonanie robót kwota jest znacznie niższa, niż ta jaka byłaby, gdyby roboty te miała wykonywać jakakolwiek państwowa firma budowlana.   Ponadto dodał, że zastosowane narzuty są niewielkie w stosunku do powszechnie praktykowanych i że należy, jego zdaniem, na podstawie tego kosztorysu, płacić za roboty wynikające z podpisanej umowy.  Ojca Piotra wręcz zamurowało.  Wyraźnie było po nim widać, że został mocno zaskoczony takim obrotem tej sprawy.  Jednak po chwili jakby niezrażony tym co się wydarzyło ponownie próbował podjąć dyskusję na temat swojego kosztorysu, ale pan docent Józefiak kategorycznie oświadczył, że nie będzie z nim o tym dyskutował bo nie ma o czym.  Ojciec Piotr przez chwilę zawahał się co czynić lecz widocznie przeważył autorytet i pozycja w zakonie jaką miał pan docent Józefiak bo dosyć szybko się zreflektował i tylko stwierdził - no trudno, widocznie tak musi być i muszę to zaakceptować.

Tutaj warto dodać, że pan docent  był wieloletnim przyjacielem Zgromadzenia Ojców Duchownych i od dawna wykonywał dla Zgromadzenia różne prace, nadzorował kościelne budowy, robił wyceny, a czasami i kosztorysy, wydawał różne opinie oraz był  konsultantem we wielu gospodarczych kwestiach.  Ojciec prowincjał bardzo go cenił, szanował i liczył się z jego opiniami.   A do tego pan Józefiak posiadał oficjalny tytuł zasłużonego dla  Zakonu.

O tym wszystkim Leszek dowiedział się znacznie później lecz pewnie te względy zmusiły ojca Piotra do przyjęcia jego decyzji w sprawie kosztorysu.  Po prostu ojciec Piotr bał się kwestionować zdanie i opinię pana docenta.

W ten sposób w dniu wizyty pana docenta doszło wreszcie do uzgodnienia ceny za roboty, które Michał i Leszek mieli wykonać dla parafii.  Ponieważ ta cena ich bardzo zadowalała, dlatego uznali to za swój pierwszy mały sukces.   Postanowili go uczcić i późnym popołudniem udali się do znajomej winiarni na ulicę Jezuicką.  Po pól godzinie dołączył do nich także Bogusław, wcześniej telefonicznie zaproszony na tę okoliczność.   Już przy pierwszej szklanicy białego ciociosnu rozmowa potoczyła się wartko.  Najpierw obmawiali i naśmiewali się z ojca Piotra, który chciał przechytrzyć chyba nawet samego siebie, a wiadomo czym się to zazwyczaj kończy.  Chytry dwa razy traci – perorował Leszek.  A co śmieszne to fakt, iż później jeszcze parę razy na tej budowie, miało się to okazać prawdą.  Tak, tak, chytrość to lichy gatunek rozumu powiedział Leszek podsumowując dyskusję o kosztorysie.   Potem żartowali z tego jak to ojciec Piotr dyplomatycznie udawał, że nie dosłyszał uszczypliwych uwag Leszka.

Później rozmowa zeszła na sprawy dotyczące terminu wykonania prac.  Tutaj zgodnie byli dobrej myśli.  A po trzeciej kolejce Bogusław zaczął snuć dalekosiężne plany na najbliższą i dalszą przyszłość.  Przyszłość, która to pomalutku, zaczynała się nowym rzemieślnikom obiecująco jawić.  Przy piątej szklance wina, kiedy to każdy z nich miał, jak się to mówi, już dobrze w czubie, teoretycznie mieli już założone dwie nowe firmy, zatrudniali kilkadziesiąt osób, a ich dochody były olbrzymie.

Bogusław roztaczając  te świetlane wizje, kolejny raz powrócił do swojej teorii o drabinie i perorował - to już najwyższa pora, żeby załapać się na drabinę sukcesu, czy jak wolicie, drabinę wielkiego i wszelakiego powodzenia.  Teraz jeszcze nie ma przy niej wielkiego tłoku bo to dopiero początek olbrzymich przemian, które nas czekają, ale każdego dnia rośnie liczba chętnych, żeby wejść chociażby na jej pierwszy szczebel, a ja myślę o jej szczycie.  Jak się zrobi wielki tłok na dole to będzie za późno.  Mówię wam trzeba się ostro pchać, rozpychać łokciami, a jak trzeba to i walnąć w łeb.  Tam na górze nikt już nie będzie pamiętał, jakim sposobem wdrapywałeś się na drabinę.  Wierzcie mi, teraz ludzi można podzielić na dwie kategorie: na buraków i na cwaniaków.  Cwaniaki pchają się na górę, a buraki na zawsze pozostaną w glebie.

Takimi to i podobnymi słowami starał się Bogusław pozyskać jak największą  przychylność Leszka i Michała.  Pracował niestrudzenie, żeby ich przekonać do swoich pomysłów i wkręcić w orbitę swoich działań.  Trzeba powiedzieć, że właśnie w takich i podobnych chwilach,  znajdował, coraz bardziej, podatny grunt dla swojego siewu.


Następny odcinek