wtorek, 29 sierpnia 2017

Leszek - odcinek 41

Jak już poprzednio napisaliśmy - o tym rocznym pobycie Leszka w wojsku napisać należałoby osobną opowieść, ale my musimy zdążać do wyznaczonego od początku celu i dlatego o wojsku tylko jeszcze dwie rzeczy.  Pierwsza to niespodziewane wydarzenie, a druga to promocje na oficerów.

Jednego czerwcowego  wieczoru, a było już dobrze po północy, Leszek usłyszał nagły rumor, krzyki i rozkazy. Dobiegały one z sąsiedniego pokoju, pokoju zajmowanego przez jego dowódcę kompanii. Do śpiewów i dyskusji toczonych podniesionymi głosami, do stukania butelek i kieliszków Leszek już przywykł bo zdarzało się to przynajmniej w ponad połowie dni tygodnia, jednak teraz było to coś zupełnie innego. Nie był to ów codzienny rytuał,

Tej nocy usłyszał całkiem nowe dźwięki.  Było to coś na kształt odgłosów skoków, którym wtórowały gromkie okrzyki i różnorakie toasty.

Po tym jednostajnym głośnym rumorze usłyszał nagle  przeraźliwy okrzyk bólu, a zaraz potem dotarł do niego gromki głos majora Słonimskiego: - podchorąży natychmiast ma się stawić do dowódcy kompanii.  W pierwszej chwili Leszek będący na skraju snu nie zdał sobie sprawy o co chodzi, ale ponieważ ten rozkaz powtarzał się wielokrotnie i kompletnie Leszka przebudził,  to wstał z łóżka, założył spodnie i kurtkę polową i poszedł do sąsiedniego pokoju skąd rozbrzmiewał nieustanny głos pana majora.

Wszedł do pokoju pana porucznika i oniemiał.  Zaduch alkoholowo-papierosowy wprost odurzał, a mgła tytoniowego dymu zaścielała całe pomieszczenie.  Po chwili Leszek nieco ochłonął i odnajdując w owej mgle postać dowódcy batalionu powiedział:  - panie majorze, sierżant podchorąży melduje się na rozkaz.  Pan major odrzekł: - no nareszcie, co wy podchorąży tak się guzdrzecie?  Spałem panie majorze - odpowiedział Leszek.  No dobrze, już dobrze, widzicie podchorąży, że porucznik Ledwosiński jest kontuzjowany i nie wiadomo co mu się nagle stało.  W każdym razie trzeba go zawieźć do szpitala w Częstochowie. Weźmiecie podchorąży dyżurnego Stara i zawieziecie porucznika do szpitala i tam zostaniecie do czasu, aż się dowiecie co porucznikowi dolega, a dopiero wtedy wrócicie i zameldujecie mi jak się sprawy mają.  Zrozumiano? Tak jest panie majorze.  Ale po chwili Leszek dodał: - ale jak mam panie majorze jechać Starem, w którym, w kabinie są tylko dwa miejsca, a nas jest troje, w tym jeden kontuzjowany?  Wy mi tu podchorąży nie pierdolcie o takich głupotach.  Natychmiast róbcie co każę, a jak to zrobicie to już zależy od was.  Jesteście kurwa w wojsku czy nie?  Leszek zamilkł. Podniósł pana porucznika, który cicho postękiwał i nie za bardzo wiedział co się dzieje i posadził go na fotelu. Po czym powiedział, aby pan porucznik wytrzymał i poczekał, aż on wszystko zorganizuje.  W pokoju oprócz prawie kompletnie pijanego dowódcy batalionu byli jeszcze dwaj inni porucznicy, dowódcy pozostałych kompanii, ale byli w stanie znacznie gorszym niż pan major i Leszek będąc jedynym trzeźwym musiał sam wszystko przeprowadzić. Kierowca dyżurny, podobnie jak dyżurny podoficer, spali w swoich dyżurkach co samo w sobie było przestępstwem, ale też powszechną praktyką.  Leszek zbudził jednego i drugiego i rozkazał im iść za nim. W trójkę przenieśli pana porucznika do kabiny Stara.  Kierowca usiadł za kierownicą, a Leszek usadowił się na obudowie silnika i ruszyli do odległego o około dziesięć kilometrów wojewódzkiego szpitala w Częstochowie.

Tutaj w izbie przyjęć Leszek powiedział dyżurującemu lekarzowi, że pan porucznik doznał urazu w trakcie służby i wymaga natychmiastowej pomocy lekarskiej.  Doktor długo i dziwnie przyjrzał się najpierw Leszkowi, a potem pacjentowi, ale nic nie powiedział, a tylko zarządził, aby natychmiast przewieziono pana porucznika na salę zabiegową.

Co tam dalej się działo w owym szpitalu to tego Leszek dokładnie nie wie.  Coś tam ogromnie zawstydzony pan porucznik, po paru dniach po powrocie ze szpitala bąkał, ale tak to robił, że nijak Leszek nie mógł pojąć o co chodziło i jak do owej kontuzji doszło.  W każdym razie pan porucznik miał rękę w gipsie i to prawie przez dwa miesiące.  Ale nadal pozostawał w służbie.

I dopiero po oficerskiej promocji, na wspaniałym oficerskim balu, pan porucznik, popiwszy sobie zacnie, wyznał, nie mniej podpitemu Leszkowi i jego kolegom, jak to wtedy było.  I wcale nie wyznał im prawdy dlatego, że był wdzięczny czy zobowiązany, ale dlatego, że było mu głupio.  Bo jak sam stwierdził nie chciał, aby podlegli mu podchorążowie myśleli Bóg wie co, jak się wtedy wyraził.  A w kompanii pana porucznika służyło trzech podchorążych.  Cała trójka była z tej samej grupy dziekańskiej Wydziału Budownictwa Lądowego Akademii Techniczno-Rolniczej w Bydgoszczy.  To było dwóch Andrzejów i Leszek.

A promocja to było naprawdę podniosłe przeżycie.

Przyjechały rodziny podchorążych.  Od wczesnego ranka trwały nerwowe przygotowania do tej uroczystości.  Podchorążowie zasłaniali swoje dwie gwiazdki na pagonach specjalnymi opaskami.  Prasowali galowe mundury, golili się i spryskiwali się "Przemysławką" czyli popularną wówczas wodą kolońską. Zaś Leszek indywidualista skropił się "Staropolską" z krakowskiego Miraculum, taką wodą kolońską w butelce z wiklinowym oplocie, ładnie pachnącą, którą używał potem przez długie lata, aż do chwili, gdy zaprzestano jej produkcji.

Najpierw była defilada przed frontem pułku.  Na czele defilady szła orkiestra wojskowa grająca porywająca duszę melodie wojskowe, za nią defiladowym krokiem szli podchorążowie, a za nimi takim samym krokiem szli ich podwładni.  Doszli do trybuny honorowej, na której oprócz dowódcy pułku stało paru generałów i sam przewodniczący Rady Państwa Henryk Jabłoński.  Przeszli przed tym znakomitym audytorium, skręcili na prawo i stanęli na pułkowym placu defilad.  Stali wyprężeni na baczność, a ich dowódca pułku w asyście kilku generałów i przewodniczącego Rady Państwa, uderzał każdego z podchorążych po kolei po ramieniu szablą mówiąc przy tym: - mianuję Cię na pierwszy stopień oficerski czyli na podporucznika rezerwy Ludowego Wojska Polskiego.

Dzisiaj wielu powie, że to była fikcja, zdrada, zależność, podległość, że to... i tak dalej, ale Leszek tak nie myślał.  Leszek przeżywał wielkie chwile i czuł się dumnym.  Czuł się cząstką tamtego świata, tamtego czasu i tamtej tradycji.  To dla niego był patriotyzm.  Chciał służyć swojej ojczyźnie, a ta promocja była docenieniem jego starań, jego utożsamianiem się z tym wszystkim co nazywało się Polską.  Trzeba było tam być i to przeżywać, aby to zrozumieć.

Potem był wspaniały bal w kasynie oficerskim.  Była orkiestra, były tańce, był doskonały poczęstunek i równie wspaniałe napitki. Atmosfera była cudowna, a szczególnie po tym jak zniknęli oficjele państwowi i generałowie.  Leszek tańczył z Joanną, orkiestra grała, wystrój kasyna był wspaniały,  podłogi lśniły, stoły się uginały i wszyscy czuli się wyśmienicie.  Wielu teraz  powie, że to była zdrada, że to kolaboracja, że to wstyd, ale to nieprawda.  Oni, ci wszyscy podchorążowie, mianowani wówczas na stopień oficerski wcale tak nie myśleli. Byli pewni, że spełniają swój obowiązek wobec swojej ojczyzny i byli pewni, że gdy ojczyzna będzie ich potrzebować to staną ramię w ramię i będą jej służyć.  To było takie normalne, takie ludzkie, że obecnie wręcz niepojęte.

I to podczas tego balu, będąc już na dobrym rauszu, trzej bydgoscy podchorążowie, a teraz już oficerowie, podeszli do swojego dowódcy kompanii, aby mu podziękować za wspólną służbę i pożegnać się z nim bo za dwa dni mieli wracać do swoich domów i pewnie już by się nigdy nie spotkali.

Rozmawiali swobodnie na różne tematy bo przecież wszyscy byli już oficerami, aż w pewnym momencie tej rozmowy Leszek wypalił:  - panie poruczniku nie rozumiem do dzisiaj co się wydarzyło wtedy, gdy odwoziłem pana do szpitala w Częstochowie?  Pan porucznik Ledwosiński chwilę podumał po czym odpowiedział:  - panie poruczniku Marcinkowski, zarówno wtedy jak i teraz spisał się pan, moim zdaniem, bardzo dobrze, dlatego czuję się zobowiązanym moi drodzy byli podwładni opowiedzieć wam co się wówczas zdarzyło.  Pan, panie Leszku zachował się dyskretnie i nikomu nie opowiedział tego co widział i tego co wtedy przeżył.  Doceniam to, a ponieważ pewnie nigdy w już się nie spotkamy, a chciałbym, aby panowie zachowali o mnie dobre zdanie dlatego też opowiem wam co się wówczas wydarzyło.

Tamten wieczór był jak wiele innych.  Piliśmy, podjadaliśmy, graliśmy w karty, aż w pewnym momencie major Słonimski powiedział, że czas na ożywienie atmosfery i proponuje, aby wymyślić jakieś zawody.  Nikt specjalnie nie miał pomysłu, ale pan major miał.  Zaproponował, aby każdy z nas czworga wszedł po krześle na szafę, usiadł na jej brzegu, a potem skoczył jak najdalej.  Temu co skoczy najdalej pozostali postawią litr czystej żytniej.

I tak skakaliśmy po kilka razy, aż wreszcie, gdy ja kolejny raz skakałem to uderzyłem ręką o blat stolika i złamałem sobie rękę.  Ot i cała tajemnica wypadku na służbie. Resztę tego co się wówczas zdarzyło panowie znają.

Jeszcze wznieśli kilka wspólnych toastów i tak zakończyła się służba wojskowa Leszka.


Rząsawa lipiec 1977 rok.  Dwaj Andrzeje i Leszek.



Poprzedni odcinek.


Następny odcinek.

środa, 23 sierpnia 2017

Leszek - odcinek 40

Na zgrupowanie polowe wyruszył cały pułk wraz z całym zmechanizowanym sprzętem, wyposażeniem bojowym i całą masą innych rzeczy.  Podchorążowie wraz z pułkową kadrą dotarli do Rząsawy eszelonem czyli specjalnym wojskowym pociągiem.  I to był jedyny sukces owego przemieszczania się pułku na to zgrupowanie.

Cała reszta, jak już pisaliśmy, to istna ironia.  Odległość liczącą około 220 kilometrów w pierwszym rzucie, czyli w przeciągu pierwszej doby od wyruszenia z twierdzy Modlin, pokonało aż trzydzieści procent jednostek transportowych i bojowych, które wyruszyły z macierzystych leży.  A potem dwa tygodnie trwało ściąganie do Rząsawy tych jednostek, którym w ciągu owej doby dotrzeć na zgrupowanie polowe się nie udało.

Awaria to było najczęściej powtarzane wówczas słowo.  Ciężarówki wojskowe, ciągnące na specjalnych przyczepach ciężki sprzęt, padały po drodze jak przysłowiowe muchy.  A z nimi tkwiły wzdłuż trasy marszruty rozliczne koparki, spycharki, równiarki i cała masa innego zmechanizowanego sprzętu.

Zaś kadra pułku zakwaterowana w całkiem przyzwoitych warunkach, energicznie dowodziła, przez owe dwa tygodnie, ściąganiem owego sprzętu do miejsca docelowego.

Leszek był wśród tej kadry, a jego pokój , pierwszy raz od początku służby wojskowej, służący tylko jemu samemu, sąsiadował z pokojem porucznika Ledwosińskiego będącego dowódcą kompanii w skład której wchodził pluton dowodzony przez podchorążego Leszka.

Przez owe pechowe, albo i nie, dwa tygodnie nikt szczególnie się nie przejmował owym przerzutem wojsk bo ponoć zawsze tak bywało.  Oficerowie świętowali byle co, pili tęgo i opowiadali o tym jak ważny jest ich pułk.  Rej wodził dowódca batalionu major Słonimski.  To on organizował popijawy, spotkania kadry i wszyscy mu jakoś ulegali łącznie z dowódcą pułku pułkownikiem Balikiem.

Wreszcie ogłoszono w rozkazie dziennym, że osiągnięto sukces i cały pułk uzyskał oczekiwaną sprawność bojową i od jutra zaczyna realizować zadania bojowe, które przed pułkiem postawiło dowództwo dywizji.

Owa sprawność polegała na wykończeniu robót przy budowie trasy Warszawa - Katowice w rejonie Częstochowy.   Dla plutonu Leszka polegało to na budowaniu chodników w ciągu ulicy Mirowskiej w Częstochowie.  Wykończenie innych robót drogowych na wiadukcie nad tą trasą i na wspomnianej ulicy Mirowskiej przecinającej ową trasę było pierwszym zadaniem całej kompanii w skład której wchodził pluton dowodzony przez Leszka.

I wtedy Leszek przeszedł pierwszą prawdziwą szkołę życiową.  Szkołę rozgoryczenia i zawiedzionego zaufania.

A było to tak:

Dowódca batalionu wyznaczył jako normę dzienną dla żołnierzy z plutonu Leszka, wykonanie trzydziestu metrów bieżących gotowego chodnika.  Na te roboty składało się ułożenie krawężnika od strony jezdni, wykonanie podbudowy chodnika, ułożenie płytek chodnikowych i wykonanie obrzeży chodnikowych.  Leszek był bezpośrednio po szkole i nie miał żadnego doświadczenia pracy z ludźmi na budowie, ale z jego obliczeń wynikało, że dla kilkunastu ludzi (reszta plutonu pełniła różne warty, dyżury, była chora lub na urlopach. bo to stare wojsko było) jest to niemożliwe.  Tym bardziej, że nie było wśród nich żadnego fachowca od tych robót i nie mieli prawie żadnego pojęcia jak te roboty wykonywać.  To podobno podchorąży z racji swojego wykształcenia miał sprawić, żeby było tak jak dowódca przewidywał.  Po trzech dniach podczas których plutonowi udawało się wykonać połowę tego co wyznaczył im jako normę pan major, Leszek został wezwany do dowódcy.  Dowódca powiedział mu, że trzy dni to dosyć na naukę i od jutra ma być tak jak rozkazał bo inaczej będą kary, zabrane zostaną przepustki, będzie okresowy zakaz wstępu dla jego żołnierzy do kantyny i jeszcze on coś wymyśli, dodał po chwili.

Z rana następnego dnia Leszek odbył ze swoimi żołnierzami poważną rozmowę.  Powtórzył część tego co pan major mu powiedział, ale najbardziej skupił się do odwoływania do żołnierskiej ambicji.  Mówił, że jak oni, oni stare wojsko nie zdołają wykonać normy to będzie wstyd na cały pułk.  Jak nie oni, doświadczeni żołnierze, to kto ma to wykonać?  Mówił im o honorze żołnierza, o poświęceniu dla służby i ojczyzny i inne takie. Ponieważ był ich dowódcą to go słuchali, ale jak skończył mowę to zaczęli sarkać, że to i tak jest niemożliwe, że padną przy tej robocie, że wypadki mogą być, że podchorąży ich nie rozumie bo sam nie robi, a tylko patrzy.  I padło jeszcze wiele przykrych dla Leszka określeń, porównań i stwierdzeń.  Leszek zaapelował jeszcze raz, ale tym razem do trzech dowódców drużyn, ale oni także, po krótkiej naradzie między sobą, stwierdzili, że tego ich podwładni nie są w stanie wykonać.  Jednak wspólnie z Leszkiem ustalili, że będą się starać i może się uda.

Tego dnia poszło im lepiej i wykonali dwie trzecie normy, czyli dwadzieścia metrów bieżących owego chodnika.

Niestety pan major był niezadowolony, a nawet wściekły co wyraził na wieczornym apelu piętnując za opieszałość i złą służbę, zbiorowo cały pluton, a Leszka piętnując osobno, stwierdzając, że na podstawie dotychczasowej służby miał o podchorążym znacznie lepsze zdanie, ale niestety się zawiódł.  Po czym dodał, że podchorąży ma jutro wolne, a on sam będzie pilnował robót i udowodni inżynierowi od dróg, że można dokonać tego co on im rozkazał.

Następnego dnia Leszek pojechał z żołnierzami do Częstochowy, ale ponieważ pan major stwierdził, że nie jest mu do niczego potrzebny i, że może pójść gdzie chce, a tylko ma przyjść w czasie gdy normalnie kończą pracę.

To Leszek poszedł Mirowską prosto do klasztoru jasnogórskiego, a potem kręcił się po mieście, wypił kawę, coś zjadł, posiedział w parku i około szesnastej wrócił na budowę.

Tutaj od triumfującego pana majora dowiedział się, że jego żołnierze wykonali dzisiaj trzydzieści jeden metrów chodnika.

Strasznie było mu głupio i wstyd.   Nie skomentował tego co się stało.  Wsiadł z żołnierzami na pakę Stara i razem wrócili do miejsca zakwaterowania.  Przez całą drogę się do nikogo nie odezwał, a żołnierzom też było jakoś głupio i prawie nic nie mówili.

Wreszcie po wieczornym apelu, Leszek wezwał trzech dowódców drużyn i zapytał ich jak to się stało, że tyle wykonali.  Przecież twierdzili, że to jest niemożliwe, a jednak ich podwładni tego dokonali.

Chłopaki mocno się krygowali bo przecież wiedzieli, że podchorąży był po ich stronie, a oni dali przysłowiowej dupy.  Wreszcie jeden z nich, nijaki Mirek Pękalski, zaczął coś nieśmiało dukać.  I opowiedział jak było.   Na początek dnia, gdy Leszek odszedł w kierunku klasztoru, przyszedł do nich major Słonimski i powiedział, że teraz każdy z żołnierzy otrzyma po butelce piwa, a później trakcie roboty dostaną jeszcze po dwie butelki piwa i po sporej porcji kiełbasy z bułką i musztardą.   Zaś po wykonaniu owych trzydziestu metrów chodnika dostaną jeszcze po dwa piwa na każdego.  Tutaj trzeba wyjaśnić, że wówczas piwo dla żołnierza to była praktycznie w czasie służby rzecz nieosiągalna, a do tego kiełbasa z bułką trafiała się może dwa razy do roku czyli na dzień wojska polskiego i na 22 lipca czyli święto narodowe PRL-u.  Chłopaki uszczęśliwieni tym nadmiarem wszystkiego, a do tego zmobilizowani obecnością dowódcy batalionu od którego praktycznie wszystko zależało, pracowali jak szaleni i zrobili nawet więcej niż musieli zrobić.

Jednak to było przekupstwo i oszustwo.  Ale pan major wygrał.

Pan porucznik, bezpośredni dowódca Leszka, udawał, że wszystko jest w porządku.

W następnych dniach, bez piw i bez kiełbasek, żołnierze wykonywali około dwudziestu metrów bieżących chodników, ale pan major nie wzywał już Leszka do raportu i wszystko wróciło do normalności.

Tylko Leszek stracił zaufanie do swoich podwładnych, a oni to czuli.   Starali się w różny sposób, aby powróciły poprzednie relacje na linii podchorąży - żołnierze, ale nie wróciły.

Pan major udowodnił, że jest najlepszy, ale wszyscy na tym stracili.

To była dla Leszka pierwsza praktyczna lekcja prawdziwego życia.

W ogóle ten rok wojska to niesamowicie intensywny okres życia Leszka.

O tym roku można napisać całą grubą księgę, ale kto by ją czytał?

W następnym odcinku, zanim ruszymy dalej, jeszcze jeden epizod z wojskowej przygody Leszka.


Poprzedni odcinek.

Następny odcinek.




wtorek, 22 sierpnia 2017

"Festiwal Smaków" w Grucznie.

W minioną sobotę i niedzielę odbył się doroczny "Festiwal Smaków".  Odbył się w Grucznie, dużej wsi pięknie położonej w dolinie dolnej Wisły (około 30 km od Bydgoszczy), nieopodal Chełmna i Świecia n. Wisłą.  Była to już dwunasta edycja tego smakowitego festiwalu.

Pogoda dopisała.  Zwiedzających, kupujących, smakujących były tysiące.  Stoisk było pewnie ze sto pięćdziesiąt, ale nie liczyłem.  Różnorodność głównie smakowitych potraw i trunków ogromna.  Chociaż były też stoiska z wyrobami artystycznymi, regionalnymi i cały ten blichtr jaki od zawsze kojarzy się z prawdziwymi jarmarkami.  Kupiliśmy miody, wyroby lawendowe, wspaniałe pomidory i trochę różnych wędlin.

Impreza z roku na rok coraz większa.  Coraz więcej wystawiających i kupujących oraz oglądających. Jednak odnoszę wrażenie, że za tym powiększającym się festiwalem nie nadąża elementarna infrastruktura. Za postawienie samochodu na rżysku płaci się 6 złotych, niezależnie od czasu.  Samochodów tysiące, kurz okropny.  Dojście od samochodu do miejsca festiwalu uciążliwe i niebezpieczne.  Ponieważ impreza odbywa się na bardzo pofałdowanym terenie, a było po nocnych deszczach to poruszanie się po zboczach skarp sprawiało spore trudności.

A co najgorsze to moje przekonanie, że impreza się zbyt szybko i zbyt mocno komercjalizuje. Trochę za dużo sztampowych, zwyczajnych, pospolitych wyrobów.  Za małe zróżnicowanie stoisk.  No i te ceny?

Poniżej kilka zdjęć z tegorocznej edycji festiwalu:






 

piątek, 18 sierpnia 2017

50 lat minęło.

W czerwcu 1967 roku ukończyłem ośmioklasową Szkołę Podstawową numer 1 we Wągrowcu, a zaraz potem zdawałem egzamin wstępny (tak, taki był) do Technikum Kolejowego w Bydgoszczy (ponad dwóch kandydatów na jedno miejsce).  Egzaminy były pisemne i ustne z matematyki, fizyki i języka polskiego.

Dzisiaj to brzmi jak dobry żart.  No, ale minęło od tamtego czasu ponad 50 lat.  Jak przeżywałem ten egzamin i jak czekałem na jego wynik to tego nie zrozumie nikt kto sam tego nie przeżył.

Dzisiaj prezentuję zdjęcie wykonane na zakończenie nauki w szkole podstawowej - absolwenci klasy ósmej "A" wraz z kadrą nauczycielską i dyrektorem szkoły - ten pan w  środku pierwszego rzędu, wyglądający jak dyrektor.  Wtedy, wbrew pozorom, tak było. Trzeba było mieć autorytet i charyzmę, aby być dyrektorem. Dzisiaj niestety wystarczą stosowne układy, znajomości, a czasami (rzadko) także autentyczne predyspozycje.

Awers

Rewers

wtorek, 15 sierpnia 2017

Festyn Żołnierski - Myślęcinek 15.08.2017 rok

Takich tłumów jak na dzisiejszym Festynie Żołnierskim już od dawna w Myślęcinku nie widziałem. Tysiące pieszych, setki rowerzystów i ogromna ilość dzieci w najróżniejszym wieku..

A było co oglądać.

Poniżej kilka z wielu prezentowanych na festynie atrakcji:

Pobyt na festynie rozpoczęliśmy od wysłuchania kilku wojskowych piosenek

Potem podziwialiśmy popisy następców polskich ułanów


Następnie czołgi





Karabiny



i pistolety

Materiały wybuchowe produkcji bydgoskiego Nitrochemu

I wyrzutnia z Nitrochemu

Na koniec wspólny posiłek.


Atrakcji było dużo, dużo więcej.


Interesująca i pouczająca impreza.

niedziela, 13 sierpnia 2017

Refleksja natury ogólnej - 51

Polecam  norweski serial pod tytułem "Układ".  Dostępny w HBO GO.

Układ – norweski serial telewizyjny emitowany od 1 stycznia 2014 roku przez norweską stację publiczną NRK1.

Od dwóch tygodni HBO emituje drugi sezon tego serialu.

W tym zamożnym kraju liczącym około 5,3 miliona mieszkańców od czasów odkrycia potężnych zasobów ropy naftowej i gazu ziemnego, zaczęto myśleć o dalekiej przyszłości, czyli tej kiedy skończą się zasoby ropy i gazu.

Głównymi bohaterami serialu są najlepsi krajowi dziennikarze i najważniejsi politycy.  Jednak jego istotą są zależności i walka o władzę oraz pieniądze.

Obraz tego co się wyłania z owych układów jest wprost przerażający.  A przecież to nieduży i bogaty kraj.

Automatycznie nasuwa się refleksja - a jak to wygląda w naszym kraju?

Najpierw był "okrągły stół" chociaż kantowano po kątach.  Potem szaleństwo prezydentury Wałęsy (i ten kapciowy rządzący praktycznie wojskiem i służbami specjalnymi) w tle rządy Unii Demokratycznej (gruba kreska) o której (UD) zwykło się mówić, że jak idą po schodach to sami nie wiedzą czy z nich schodzą, czy też idą w górę. Potem przyszły pierwsze rządy postkomuchów (epizod Olszewskiego pomińmy - patrz film pt. "Nocna zmiana").  Potem nastała era "Olka" o którym jego najbliższy (Oleksy) powiedział - "drobny cwaniak Oluś", a trwały one 10 lat.   

To wtedy nastąpiło kompletne zblatowanie polityki z biznesem, a naczelnym hasłem była prywatyzacja jak się dało i czego tylko się dało.  Klinicznym przykładem tamtych praktyk były prywatyzacje z udziałem doktora Kulczyka.

Jak już polskie społeczeństwo miało dosyć Olka i Millera (szorstka przyjaźń i inne takie) to wygrało AWS z hasłem "teraz kurwa my".  A ponieważ była to zbieranina oszalałych, żądnych władzy, zaszczytów, kasy i przywilejów niby "Solidaruchów",  to też przetrwała aż jedną kadencję.  Na czele tej zbieraniny stał nijaki Buzek, którym z drugiego fotela sterował Maniek Krzaklewski.

Potem znowu przyszły rządy neokomuszków (SLD) z chłopkami cwaniakami (PSL).  

Ale też społeczeństwo się na nich szybko poznało i po jednej kadencji spuściło ich do klozetu.

A potem nastała wspaniała era ośmiu lat rządów Platformy Obywatelskiej w koalicji z cwanymi chłopkami.

Wreszcie i na ich złodziejstwie i wiarołomstwie:

Wiarołomstwo PO

społeczeństwo się poznało i wybory wygrało powszechnie znienawidzone Prawo i Sprawiedliwość.


Ten powyższy bardzo skrócony opis najnowszej historii III RP jest po to, aby ewentualni widzowie wspomnianego serialu "Układ"  mogli się zastanowić co wyprawiało się w polskiej rzeczywistości, burzliwej, pełnej napięć, zakrętów, gwałtownych zmian i przeróżnych, często bardzo dziwacznych, reform.  I porównali to do tego co działo się, i pewnie nada się dzieje, w norweskiej polityce.  A to przecież kraj stabilny i bogaty.

Taka refleksja nasunęła mi się po obejrzeniu trzech pierwszych odcinków drugiego sezonu owego serialu.

Strach pomyśleć i strach się bać w jakim bagnie i syfie żyliśmy.

Miejmy nadzieję, że po burzach wreszcie przyjdzie chociaż trochę pogody.

Ale???


Poprzedni post z tego cyklu.

piątek, 11 sierpnia 2017

Refleksja natury ogólnej - 50

Przeczytałem artykuł:
W przyszłym roku wydatki na parlamentarzystów wzrosną o 83 mln zł – informuje czwartkowy "Fakt".
Pozwoliłem sobie na komentarz do tej informacji:

Ciekawe jak wyglądałaby polska demokracja gdybyśmy przyjęli model szwajcarski. W tym modelu wszyscy politycy działają społecznie i bez żadnego wynagrodzenia. Tylko zaszczyt bycia politykiem jest motorem ich działań. Zaszczyt podejmowania decyzji, prestiż i odpowiedzialność wobec wyborców to prawdziwe i jedyne motywy działań.  Aż wierzyć się nie chce.  Ci politycy podejmujący wszystkie istotne decyzje  utrzymać muszą się z innych źródeł, niż z tego, że są politykami. 

Gdyby u nas wprowadzić podobne zasady to żaden z polskich posłów i senatorów by się nie ostał. Bo to głównie merkantylne osobniki są.

No, może za tysiąc lat i u nas tak będzie.




niedziela, 6 sierpnia 2017

Refleksja natury ogólnej - 49

Dzisiaj przez cały dzień mówiono i pisano o kolejnej partii nagrań dotyczących bardzo już słynnej afery podsłuchowej.

Totalna opozycja totalnie krytykuje i lekceważy owe nagrania.  Twierdzą przedstawiciele tej kasty właścicieli III RP, że tylko źle wychowani ludzie mogą nagrywać i podsłuchiwać.  Twierdzą, że to były prywatne spotkania.  I tak dalej, w tym guście, sposobie i z podobnymi argumentami.

Zapominając, że byli to ludzie publiczni, rozmawiali w publicznym miejscu, rozmawiali o publicznych sprawach, z których wiele później wcielano w czyn, a ucztowano przy tym za publiczne pieniądze.

Ale to wszystko jeszcze nic.

Poniżej przytoczę mój post, który napisałem pod dzisiejszym artykułem GW dotyczącym kolejnej odsłony afery podsłuchowej:

"Ludzie w sprawach ogólnych, publicznych są zawsze tacy sami i zachowują się tak samo jak w swoim życiu codziennym, w sprawach drobnych i pospolitych - Tak powiedział jeden z największych autorytetów w historii ludzkości."

Dlatego to co na taśmach to w ministerstwie, sejmie i na innych kluczowych stanowiskach i miejscach."

link do artykułu w GW

Biedne i skompromitowane PO, pod rządami byłego sekretarza generalnego KLD, próbuje wynaleźć chorobę, a potem jako zbawcy, próbują wynaleźć na tę chorobę lekarstwo.  Już Stefan Kisielewski w swoich "Dziennikach"  pisał co on myśli o takiej postawie. Ale czy różne Scerby, Brejzy, Budki,  Kierwińskie, Halickie, Szejnfeldy czy inne tego typu Niesiołowskie, albo Rulewskie czy inne Piotrowskie, o bezrękim nie wspominając, mają najmniejsze pojęcie o tym, co wspaniały pan Stefan, miał na myśli.  Oni sądzą, że są wielcy, europejscy, ale to ON nie był kundlem na smyczy UE i na pewno nie popierałby takiej zdrady narodu polskiego jakiej dopuszcza się PO wraz z nienowoczesną.   Razem stanowią nową zdradliwą konfederację.  Dla nich różne Schultze, Timermansy, albo inne  Junkery są wyznacznikami demokracji..  Na pohybel takim wyznacznikom takim ludziom, takim politykom i takim kundlom.

My Naród Polski......

Sprzedawczykom, zdrajcom, serwilistom i oportunistom, mówimy stanowcze NIE.




                                         Poprzedni post z tego cyklu.

sobota, 5 sierpnia 2017

Polski sierpień.

Chyba nie ma miesiąca o bardziej wyrazistych klimatach i wspaniałych krajobrazach.  Tuż przed żniwami, po burzach, powietrze robi się niesamowicie klarowne, kontrastowe, kolorowe, a czasami wręcz niesamowite. I te polskie polne kwiaty!



czwartek, 3 sierpnia 2017

Leszek - odcinek 39

Jak powiedziała kiedyś Agnieszka Osiecka - wspomnienia piszą ludzie drugiego rzędu.  Napisała to mając na myśli siebie, a pisząc to wspominała Zbyszka Cybulskiego i pisząc, że o jego życiu powinien wypowiedzieć się Bogumił Kobiela.  Niestety Kobiela nie napisał. A teraz już nie żyje i dlatego pisać muszę ja, ja Agnieszka Osiecka.

Tak samo ja (zachowując proporcje) wolałbym, aby o Leszku pisał ktoś kto potrafi to czynić lepiej. Ktoś kto potrafi bardziej zainteresować, zaintrygować lub zmusić się do refleksji, albo może bardziej sprowokować do zwyczajnego przeczytania napisanego tekstu. Niestety. Opis dotychczasowych przeżyć Leszka mało kogo interesuje, a obawiam się, że będzie jeszcze gorzej.

Czy pisać nadal?  Po co?  Dla kogo?  Czy to ma sens?  A może dosyć tej grafomanii?  Napisałem prawie 40 odcinków, i patrząc na statystykę oraz na komentarze, pozostaję w nastroju bardziej niż pesymistycznym.

Nie wszystko musi być na wynos, na sprzedaż, lecz jak mamy poznać samego siebie nie znając historii naszych ojców, matek, dziadków i babć, a także innych naszych poprzedników?  Kim możemy być bez swojej tożsamości?  I nie chodzi tutaj o oceny, o wartościowanie, o chwalenie się, o podsumowania życia, o wspomnienia, o opis tego co było, a już nie jest, lecz chodzi o to, aby nasi następcy, przynajmniej w odrobinie, potrafili uniknąć raf, których nam uniknąć się nie udało.  Najgorsze ze wszystkiego jest upokorzenie.  Starajmy się innych nie upokarzać, aby samemu nie być upokorzonym.  Dlatego warto poznać doświadczenia innych.  I zaznaczam, że nie ma to nic wspólnego z realną oceną otaczającej nas obecnie rzeczywistości.

Ale co tam, nie należy się zrażać, napiszę odcinek 39.  I proszę tych nielicznych czytelników chociażby o negatywne komentarze, ale przynajmniej z krótkim uzasadnieniem.  Ja się staram, a co Wy robicie?

Odcinek - 39

Minął tydzień urlopu.  Minęła Gwiazdka, minął Nowy Rok i drugiego stycznia roku pańskiego 1977 Leszek po skomplikowanej, długiej, na koszt państwa, podróży, dotarł do bram największej europejskiej twierdzy, czyli do twierdzy Modlin.  To tutaj, ongiś jadąc konno korytarzem wzdłuż ponad dwukilometrowej długości budynku, chorążowie dźwiękiem trąbek o szóstej rano budzili tysiące wojaków śpiących w niszach owych korytarzy.  Z czasem owe nisze zabudowano zaś konie i trąbki zastąpiono dźwiękami, docierającymi wszędzie, a dochodzącymi z ordynarnych głośników.

I tak w jednej z owych, już teraz zabudowanych, nisz, Leszek wraz z Andrzejem i drugim Leszkiem znalazł swoje lokum.  Oni w takiej niszy mieszkali w trójkę, a ich podwładni w podobnej niszy mieszkali w trzydziestu chłopa.  Czyli mieszkał cały pluton.  Każdy z podchorążych był dowódcą takiego plutonu i nie mając najmniejszego doświadczenia oraz marną wiedzę wojskową, musiał takim plutonem dowodzić. A to dowodzenie polegało na szkoleniu, musztrze, utrzymywaniu dyscypliny, szkoleniu w różnych dziedzinach, ale przede wszystkim na zapewnieniu tak zwanej gotowości bojowej i jak najlepszym prezentowaniu się na cotygodniowych apelach.  Musiał dbać o tak zwane morale podległych mu żołnierzy jak również odpowiadał za ich socjalistyczną postawę, zaangażowanie w służbę i całą masę innych rzeczy.  Leszek zaraz pierwszego dnia dostał książeczkę, w której na ponad sześćdziesięciu stronach było napisane co należy do jego obowiązków jako dowódcy plutonu.  Prawdę mówiąc nawet nigdy do końca jej nie przeczytał bo ilość zawartych w niej poleceń i obowiązków po prostu go przerażała i wolał, aż tak szczegółowo o tym wszystkim nie wiedzieć.  A przecież naprawdę za tymi przepisami, obowiązkami i całą tą napuszoną pragmatyką służbową, kryły się losy poszczególnych żołnierzy.  Każdy z nich był indywidualistą, a Leszkowi trafiło się tak zwane stare wojsko czyli ci co mieli za pół roku odejść do cywila.  A ponadto pochodzili głównie z okolic Jarosławia i Radomia. Zdecydowana większość podwładnych Leszka miała ukończoną tylko szkołę podstawową, zaś po półtorarocznej służbie w wojsku, zachowywali się tak jakby byli przynajmniej porucznikami.  Leszek bez doświadczenia, bez umiejętności wojskowych, bez znajomości przynajmniej podstaw psychologii i zarządzania tym "starym wojskiem" w rzeczywistości był bezradny.  Robił błędy i często nie wiedział lub nie umiał się odpowiednio zachować.  Na szczęście nie był odosobniony w tej wojskowej głupocie. Jego koledzy mieli podobnie.  

Dlatego też trójka przyjaciół ze studiów na Wydziale Budownictwa Lądowego Akademii Techniczno- Rolniczej w Bydgoszczy, która wspólnie znalazła się w twierdzy Modlin, postanowiła, że trzeba przeczekać tę początkową nawałnicę.  Nawałnicę spisanych obowiązków, poleceń dowódców, presji i cwaniactwa podległych im szeregowców.   Po wielogodzinnych dyskusjach postanowili, że będą robić to co uważają za słuszne, oczywiście wykonując głównie rozkazy, a całą resztę zostawią na później i czekać będą co z tego wyniknie.

Major Słonimski, dowódca batalionu ciągle stawiał im ambitne zadania.  Dotyczyły one wyników w strzelaniu, musztry, zachowań w czasie alarmów,  odpowiednich postaw polityczno-obywatelskich ich podwładnych i inne takie.

Co tydzień, w poniedziałek odbywały się uroczyste apele.  Grała orkiestra wojskowa, maszerowali żołnierze i wszyscy razem śpiewali wojskowe piosenki.  Uroczystości były podniosłe, orkiestra grała głośno, żołnierze jeszcze głośniej śpiewali i wszyscy czuli wspólnotę tych chwil, tych postaw, tego patriotyzmu.

Tak minęły ponad trzy miesiące.  Minęły na owych musztrach, na strzelaniach, na szkoleniach i na alarmach oraz wielu innych rzeczach i sprawach.  Przeszedł im, i to wcale nie najgorzej, ten czas. Leszek awansował i został sierżantem.  Dostawał przepustki, ale przeważnie tylko dwunastogodzinne, a te nie wystarczały do tego, aby pojechać do swojej ukochanej żony.

Dlatego jechał koleją z Modlina do Warszawy.  Tutaj pierwsze kroki kierował przeważnie do domów centrum.  Do Warsa, Sawy i do Juniora i próbował kupić coś oryginalnego swojej ukochanej żoneczce.  Parę razy mu się to udało.  Raz kupił piękną bluzkę z nadrukiem (absolutna wtedy nowość) przedstawiającym toskański krajobraz.  To był hit, nikt takiej bluzki nie miał, ale niestety Joanna po jakimś czasie wyprała ową bluzkę i powiesiła pranie na strychu i potem już owa piękna bluzka zdobiła kogoś innego.  I chociaż wiedzieliśmy kto ją ukradł, lecz nic zrobić nie mogliśmy bo dowodów było brak.

Po udanych lub nieudanych zakupach, Leszek szedł do pobliskiego Hortexu i stojąc w długiej kolejce kupował sobie najlepsze wówczas lody.  Lody najlepsze w całej Polsce, lody kolorowe, wielosmakowe z różnymi dodatkami, ozdobami z parasolek, słomek i innych różności.  To był wówczas ogólnokrajowy hit na rynku.  

Także w samej twierdzy podchorążowie byli traktowani jak kadra oficerska.  Mogli chodzić do kasyna oficerskiego i brać udział w różnych uroczystościach, a przede wszystkim mogli robić zakupy w tym miejscu.  A te zakupy dotyczyły tylko osób uprzywilejowanych przez gierkowski system.  Jadąc, raz na miesiąc, na dwa dni do swojej ukochanej, przywoził wielkie pęta kiełbasy podwawelskiej, spore kawały szynki wędzonej lub gotowanej, albo szynki w puszkach, rozmaite alkohole, ananasy w puszkach i wiele innych absolutnie wtedy deficytowych towarów.

W twierdzy życie toczyło się w ściśle określonym, wojskowym rytmie.  Hierarchia, obowiązki i przywileje były ściśle określone i każdy ich dokładnie przestrzegał. Podchorążowie starali się nie wychylać, zaś z problemami zawsze mogli pójść do swoich dowódców kompanii, ale nie było to dobrze widziane i problemów należało nie stwarzać. Stare wojsko często dawało się Leszkowi we znaki.  Nieformalni ich przywódcy zastawiali na Leszka różne pułapki mając zamiar go ośmieszyć, albo nawet skompromitować jako ich dowódcę.  Leszek zaś próbował ich obłaskawić przepustkami, pochwałami, ograniczaniem służby, mniejszym rygorem i innymi takimi rzeczami.  Ponieważ byli to zazwyczaj prości ludzie to wiele mu się udawało, ale poniósł też kilka spektakularnych porażek.  Największą z nich była ucieczka jednego z jego podwładnych.  Nikt nic nie wiedział lub nie chciał powiedzieć co się stało z zaginionym żołnierzem.  Ale WSW (Wojskowa Służba Wewnętrzna), po paru dniach ustaliła, że przebywa on w swoim domu w Libiążu.

Dowódca batalionu polecił Leszkowi pojechać do owego Libiąża i sprowadzić żołnierza do jednostki.  I Leszek pojechał.  Tłukł się różnymi kolejami i autobusami i w końcu stanął przed śląskim familokiem, gdzie ponoć miał przebywać ten jego podwładny.  Niestety jak zapewniała matka, a także żona tego żołnierza, nie było go tutaj.  Leszek wiedział, bo tak go poinformowało WSW, że ojciec tego nieszczęśnika pracuje jako wzorowy górnik w kopalni Janina.  Pojechał do owej kopalni, porozmawiał z personalnym i dowiedział się kiedy i gdzie może spotkać tego ojca.  Przeczekał sporo godzin i po skończonej szychcie podszedł do wychodzącego z kopalni ojca uciekiniera.  Przedstawił się, powiedział co go sprowadza i jakie mogą być konsekwencje tego, gdyby jego syn został uznany za dezertera. Ojciec ogromnie się przejął i obiecał Leszkowi, że natychmiast porozmawia z synem.  I już po paru godzinach Leszek wracał z uciekinierem do Modlina.  Powodem ucieczki była prozaiczna sprawa.  Ktoś napisał anonim, wysyłając go do jednostki, że żona go zdradza. Młody, dwudziestoletni chłopak, zupełnie zgłupiał, załamał się i pojechał do domu sprawdzić jak jest.  O tym wszystkim opowiedział Leszkowi w drodze powrotnej. Jak tam naprawdę było to tego Leszek do dzisiaj nie wie, ale zdaniem dowództwa, spisał się znakomicie.  Chłopak dostał siedem dni aresztu, a autorytet Leszka wśród jego trzydziestu podwładnych, znacznie wzrósł. 

Na początku kwietnia cały pułk energicznie zaczął się przygotowywać do wyjazdu na tak zwane zgrupowanie polowe.  Docelowym miejscem owego zgrupowania była wieś Rząsawa  leżąca tuż obok Częstochowy.

Cała wyprawa do owej Rząsawy to, jak mawiał jeden  z Leszka nauczycieli, istna ironia.

Ale o tym w następnym odcinku. 


Poprzedni odcinek


Następny odcinek