Jednego czerwcowego wieczoru, a było już dobrze po północy, Leszek usłyszał nagły rumor, krzyki i rozkazy. Dobiegały one z sąsiedniego pokoju, pokoju zajmowanego przez jego dowódcę kompanii. Do śpiewów i dyskusji toczonych podniesionymi głosami, do stukania butelek i kieliszków Leszek już przywykł bo zdarzało się to przynajmniej w ponad połowie dni tygodnia, jednak teraz było to coś zupełnie innego. Nie był to ów codzienny rytuał,
Tej nocy usłyszał całkiem nowe dźwięki. Było to coś na kształt odgłosów skoków, którym wtórowały gromkie okrzyki i różnorakie toasty.
Po tym jednostajnym głośnym rumorze usłyszał nagle przeraźliwy okrzyk bólu, a zaraz potem dotarł do niego gromki głos majora Słonimskiego: - podchorąży natychmiast ma się stawić do dowódcy kompanii. W pierwszej chwili Leszek będący na skraju snu nie zdał sobie sprawy o co chodzi, ale ponieważ ten rozkaz powtarzał się wielokrotnie i kompletnie Leszka przebudził, to wstał z łóżka, założył spodnie i kurtkę polową i poszedł do sąsiedniego pokoju skąd rozbrzmiewał nieustanny głos pana majora.
Wszedł do pokoju pana porucznika i oniemiał. Zaduch alkoholowo-papierosowy wprost odurzał, a mgła tytoniowego dymu zaścielała całe pomieszczenie. Po chwili Leszek nieco ochłonął i odnajdując w owej mgle postać dowódcy batalionu powiedział: - panie majorze, sierżant podchorąży melduje się na rozkaz. Pan major odrzekł: - no nareszcie, co wy podchorąży tak się guzdrzecie? Spałem panie majorze - odpowiedział Leszek. No dobrze, już dobrze, widzicie podchorąży, że porucznik Ledwosiński jest kontuzjowany i nie wiadomo co mu się nagle stało. W każdym razie trzeba go zawieźć do szpitala w Częstochowie. Weźmiecie podchorąży dyżurnego Stara i zawieziecie porucznika do szpitala i tam zostaniecie do czasu, aż się dowiecie co porucznikowi dolega, a dopiero wtedy wrócicie i zameldujecie mi jak się sprawy mają. Zrozumiano? Tak jest panie majorze. Ale po chwili Leszek dodał: - ale jak mam panie majorze jechać Starem, w którym, w kabinie są tylko dwa miejsca, a nas jest troje, w tym jeden kontuzjowany? Wy mi tu podchorąży nie pierdolcie o takich głupotach. Natychmiast róbcie co każę, a jak to zrobicie to już zależy od was. Jesteście kurwa w wojsku czy nie? Leszek zamilkł. Podniósł pana porucznika, który cicho postękiwał i nie za bardzo wiedział co się dzieje i posadził go na fotelu. Po czym powiedział, aby pan porucznik wytrzymał i poczekał, aż on wszystko zorganizuje. W pokoju oprócz prawie kompletnie pijanego dowódcy batalionu byli jeszcze dwaj inni porucznicy, dowódcy pozostałych kompanii, ale byli w stanie znacznie gorszym niż pan major i Leszek będąc jedynym trzeźwym musiał sam wszystko przeprowadzić. Kierowca dyżurny, podobnie jak dyżurny podoficer, spali w swoich dyżurkach co samo w sobie było przestępstwem, ale też powszechną praktyką. Leszek zbudził jednego i drugiego i rozkazał im iść za nim. W trójkę przenieśli pana porucznika do kabiny Stara. Kierowca usiadł za kierownicą, a Leszek usadowił się na obudowie silnika i ruszyli do odległego o około dziesięć kilometrów wojewódzkiego szpitala w Częstochowie.
Tutaj w izbie przyjęć Leszek powiedział dyżurującemu lekarzowi, że pan porucznik doznał urazu w trakcie służby i wymaga natychmiastowej pomocy lekarskiej. Doktor długo i dziwnie przyjrzał się najpierw Leszkowi, a potem pacjentowi, ale nic nie powiedział, a tylko zarządził, aby natychmiast przewieziono pana porucznika na salę zabiegową.
Co tam dalej się działo w owym szpitalu to tego Leszek dokładnie nie wie. Coś tam ogromnie zawstydzony pan porucznik, po paru dniach po powrocie ze szpitala bąkał, ale tak to robił, że nijak Leszek nie mógł pojąć o co chodziło i jak do owej kontuzji doszło. W każdym razie pan porucznik miał rękę w gipsie i to prawie przez dwa miesiące. Ale nadal pozostawał w służbie.
I dopiero po oficerskiej promocji, na wspaniałym oficerskim balu, pan porucznik, popiwszy sobie zacnie, wyznał, nie mniej podpitemu Leszkowi i jego kolegom, jak to wtedy było. I wcale nie wyznał im prawdy dlatego, że był wdzięczny czy zobowiązany, ale dlatego, że było mu głupio. Bo jak sam stwierdził nie chciał, aby podlegli mu podchorążowie myśleli Bóg wie co, jak się wtedy wyraził. A w kompanii pana porucznika służyło trzech podchorążych. Cała trójka była z tej samej grupy dziekańskiej Wydziału Budownictwa Lądowego Akademii Techniczno-Rolniczej w Bydgoszczy. To było dwóch Andrzejów i Leszek.
A promocja to było naprawdę podniosłe przeżycie.
Przyjechały rodziny podchorążych. Od wczesnego ranka trwały nerwowe przygotowania do tej uroczystości. Podchorążowie zasłaniali swoje dwie gwiazdki na pagonach specjalnymi opaskami. Prasowali galowe mundury, golili się i spryskiwali się "Przemysławką" czyli popularną wówczas wodą kolońską. Zaś Leszek indywidualista skropił się "Staropolską" z krakowskiego Miraculum, taką wodą kolońską w butelce z wiklinowym oplocie, ładnie pachnącą, którą używał potem przez długie lata, aż do chwili, gdy zaprzestano jej produkcji.
Najpierw była defilada przed frontem pułku. Na czele defilady szła orkiestra wojskowa grająca porywająca duszę melodie wojskowe, za nią defiladowym krokiem szli podchorążowie, a za nimi takim samym krokiem szli ich podwładni. Doszli do trybuny honorowej, na której oprócz dowódcy pułku stało paru generałów i sam przewodniczący Rady Państwa Henryk Jabłoński. Przeszli przed tym znakomitym audytorium, skręcili na prawo i stanęli na pułkowym placu defilad. Stali wyprężeni na baczność, a ich dowódca pułku w asyście kilku generałów i przewodniczącego Rady Państwa, uderzał każdego z podchorążych po kolei po ramieniu szablą mówiąc przy tym: - mianuję Cię na pierwszy stopień oficerski czyli na podporucznika rezerwy Ludowego Wojska Polskiego.
Dzisiaj wielu powie, że to była fikcja, zdrada, zależność, podległość, że to... i tak dalej, ale Leszek tak nie myślał. Leszek przeżywał wielkie chwile i czuł się dumnym. Czuł się cząstką tamtego świata, tamtego czasu i tamtej tradycji. To dla niego był patriotyzm. Chciał służyć swojej ojczyźnie, a ta promocja była docenieniem jego starań, jego utożsamianiem się z tym wszystkim co nazywało się Polską. Trzeba było tam być i to przeżywać, aby to zrozumieć.
Potem był wspaniały bal w kasynie oficerskim. Była orkiestra, były tańce, był doskonały poczęstunek i równie wspaniałe napitki. Atmosfera była cudowna, a szczególnie po tym jak zniknęli oficjele państwowi i generałowie. Leszek tańczył z Joanną, orkiestra grała, wystrój kasyna był wspaniały, podłogi lśniły, stoły się uginały i wszyscy czuli się wyśmienicie. Wielu teraz powie, że to była zdrada, że to kolaboracja, że to wstyd, ale to nieprawda. Oni, ci wszyscy podchorążowie, mianowani wówczas na stopień oficerski wcale tak nie myśleli. Byli pewni, że spełniają swój obowiązek wobec swojej ojczyzny i byli pewni, że gdy ojczyzna będzie ich potrzebować to staną ramię w ramię i będą jej służyć. To było takie normalne, takie ludzkie, że obecnie wręcz niepojęte.
I to podczas tego balu, będąc już na dobrym rauszu, trzej bydgoscy podchorążowie, a teraz już oficerowie, podeszli do swojego dowódcy kompanii, aby mu podziękować za wspólną służbę i pożegnać się z nim bo za dwa dni mieli wracać do swoich domów i pewnie już by się nigdy nie spotkali.
Rozmawiali swobodnie na różne tematy bo przecież wszyscy byli już oficerami, aż w pewnym momencie tej rozmowy Leszek wypalił: - panie poruczniku nie rozumiem do dzisiaj co się wydarzyło wtedy, gdy odwoziłem pana do szpitala w Częstochowie? Pan porucznik Ledwosiński chwilę podumał po czym odpowiedział: - panie poruczniku Marcinkowski, zarówno wtedy jak i teraz spisał się pan, moim zdaniem, bardzo dobrze, dlatego czuję się zobowiązanym moi drodzy byli podwładni opowiedzieć wam co się wówczas zdarzyło. Pan, panie Leszku zachował się dyskretnie i nikomu nie opowiedział tego co widział i tego co wtedy przeżył. Doceniam to, a ponieważ pewnie nigdy w już się nie spotkamy, a chciałbym, aby panowie zachowali o mnie dobre zdanie dlatego też opowiem wam co się wówczas wydarzyło.
Tamten wieczór był jak wiele innych. Piliśmy, podjadaliśmy, graliśmy w karty, aż w pewnym momencie major Słonimski powiedział, że czas na ożywienie atmosfery i proponuje, aby wymyślić jakieś zawody. Nikt specjalnie nie miał pomysłu, ale pan major miał. Zaproponował, aby każdy z nas czworga wszedł po krześle na szafę, usiadł na jej brzegu, a potem skoczył jak najdalej. Temu co skoczy najdalej pozostali postawią litr czystej żytniej.
I tak skakaliśmy po kilka razy, aż wreszcie, gdy ja kolejny raz skakałem to uderzyłem ręką o blat stolika i złamałem sobie rękę. Ot i cała tajemnica wypadku na służbie. Resztę tego co się wówczas zdarzyło panowie znają.
Jeszcze wznieśli kilka wspólnych toastów i tak zakończyła się służba wojskowa Leszka.
Rząsawa lipiec 1977 rok. Dwaj Andrzeje i Leszek. Poprzedni odcinek. Następny odcinek. |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię