niedziela, 31 marca 2019

Wczoraj w Alicante.


Zwiedzanie miasta zaczęliśmy od zamku Castillo de Santa Barbara.  Na górę, pod sam zamek, podjechaliśmy samochodem.  Wąska i stroma serpentyna, ale spokojnie, zachowując ostrożność, można wjechać.  W sezonie letnim raczej trudno będzie o miejsce parkingowe na górze bo teraz w marcu były tylko trzy miejsca wolne, gdy tam podjechaliśmy.  Widoki z tego miejsca na miasto, morze i najbliższe okolice naprawdę są piękne.  I te kolory.  Sama forteca też godna obejrzenia.  Potężna warownia z grubymi murami i wielkimi, także o grubych murach, budynkami i budowlami.

Potem spacer po promenadzie wzdłuż portu, gdzie cumują pewnie tysiące różnych jachtów. 


Potem spacer po uliczkach starego miasta, gdzie w setkach restauracyjek, barów, kawiarń siedzą tysiące Hiszpanów i turystów.  Hałas od rozmów (patrz poniższy link) na tych wąskich uliczkach prawie całkowicie zastawionych stolikami i krzesłami, przypominał ul, ale było sympatycznie, kolorowo, różnorodnie.  


Podziwialiśmy konkatedrę i inne zabytkowe budowle.  Oglądaliśmy z zachwytem piękne, wysokie i oryginalne domy mieszkalne, a także oryginalne bulwary wyłożone granitami lub marmurami.


Wspaniałe miasto (ok. 320 tys. mieszkańców) niestety z parkowaniem problem ogromny.  Praktycznie na ulicach, nawet jeżdżąc pół godziny, nie znaleźliśmy ani jednego wolnego miejsca.  W końcu znaleźliśmy to wolne miejsce, lecz w parkingu podziemnym (było wolnych osiem miejsc na czterysta miejsc parkingowych na sześciu podziemnych kondygnacjach tego parkingu, 1,7 euro za godzinę).


Poniżej trochę zdjęć wykonanych wczoraj w Alicante. I link do filmiku.











Porcelanowy pan zaprasza do restauracji


Dowcipniś

                                           Sobotnie popołudnie na starówce w Alicante

piątek, 29 marca 2019

Bydgoscy kosmici.

Poniżej kilka zdjęć z salinas otaczających Torrevieja czyli  miejsce uznawane przez światową organizacją zdrowia za  jedno z dziesięciu najzdrowszych miejsc na naszej Ziemi. 


Kosmiczny wymiar.


Sól z salinas


To ja modlący się do Stwórcy









piątek, 22 marca 2019

Trzeci raz u Chińczyka w Mil Palmeras.

Jest tutaj taka sieć barów, która nazywa się WOK i w której zasiada się przy stoliku, obowiązkowo zamawia się coś do picia (herbata, kawa, woda 4 euro, butelka wina 8 euro), a potem wyrusza się do jedzenia.  Potraw jest na pewno więcej niż sto rodzajów.  Są owoce morza, kilkanaście rodzajów ryb, kilkadziesiąt rodzajów potraw mięsnych, zupy i wszelakiego rodzaju dodatki.  Potem jest ciasto, jogurty, lody, owoce i wiele innych potraw.  I to wszystko kosztuje 12 euro od osoby, a siedzieć możesz kilka godzin i jeść do woli.  Nabierasz na przykład pięć rodzajów krewetek, dwa rodzaje krabów, bakłażany, pieczarki i zanosisz panu do usmażenia,  skrapiasz to cytryną, dodajesz chrupiące glony i zajadasz, a potem dajesz do smażenia trzy lub więcej rodzajów ryb.  Później kurczaczek, kaczuszka po pekińsku z owocami i tak dalej.

Jesz tyle ile chcesz i tak długo jak chcesz i to wszystko jest bardzo smaczne.

Poniżej kilka zdjęć z dzisiejszego pobytu w WOK-u w Mil Palmeras, a na końcu rachunek za cztery osoby i dwa dobre hiszpańskie białe wina.

Siadamy przy stoliku

Moje pierwsze danie

Jak wyżej

Wybrane dodatki


Moje drugie danie - trzy rodzaje ryb

Moje trzecie danie - a co mi tam, jeszcze więcej dobrego

Moje czwarte danie - kaczka po pekińsku z owocami.  Niestety to już danie ostatnie bo więcej po prostu nie mogłem zjeść

Rachunek

niedziela, 17 marca 2019

Dzień Patryka w Cabo Roig.

W piękną słoneczną i gorącą (27 stopni Celsjusza) niedzielę w urbanizacji Cabo Roig na końcu Costa Blanca, tuż przed granicą pomiędzy regionami Walencji i Murcji, odbyła się tradycyjna parada związana z Dniem Patryka.  Pewnie z uwagi na to, iż ten dzień przypadł na niedzielę i to tak piękną, a także dzięki reklamom, które były powszechnie widoczne i to od wielu dni, na obchody przybyły tysiące osób.  Według reklam jest to największa patrykowa parada w Hiszpanii.

Najpierw przemówienia oficjeli, przeplatane muzyką, a po godzinie rusza barwny korowód.  Grają orkiestry, występują liczni artyści, są różne pokazy, tańce, scenki i inne atrakcje.  Pochód trwa około dwóch godzin i można się za nim przemieszczać, ale z uwagi na spory tłok jest to mocno utrudnione.  Jest wesoło, kolorowo, głównie zielono, piwo leje się strumieniami i wszyscy mają dobre humory.

Jak Irlandczycy tego dokonali?

To wspaniała promocja ich kraju, ich kultury, ich piwa i ich wszystkiego i to na całym świecie.

Nic tylko podziwiać

Poniżej kilka zdjęć z dzisiejszej parady:







A wieczorem pokaz sztucznych ogni.


.

środa, 13 marca 2019

Bydgoski emeryt w Hiszpanii - 4

Jak się już trochę otrząsnęliśmy z pierwszego szoku związanego z zamieszkaniem w tym domu w El Mojon to zaczęliśmy się zastanawiać co dalej bo w norze nie chcieliśmy przebywać nawet o godzinę dłużej niż ten czas za który z góry zapłaciliśmy.  Przed nami pięciomiesięczny pobyt na Costa Blanca i po tym miesiącu w San Pedro będzie trzeba gdzieś dalej zamieszkać.  I tutaj, jak to czasami bywa, pomógł nam przypadek.  W centrum handlowym Al Campo na La Zenia spotkaliśmy małżeństwo, które poznałem rok wcześniej podczas mojego pierwszego pobytu w Hiszpanii.  W trakcie grzecznościowej rozmowy powiedzieliśmy im jaki mamy kłopot.  Oni nam doradzali do kogo możemy pójść, aby znaleźć nowe lokum.

Polecali swoich polskich znajomych i różne biura pośredniczące, w których mówią po polsku lub po rosyjsku (moja żona jest Rosjanką).  Udaliśmy się pod wskazane adresy, ale nic nam specjalnie nie odpowiadało, a jak się nam  podobało to było za drogo.  Poszliśmy także do jednego biura pośrednictwa, które prowadził Rosjanin i on pokazał nam kilka apartamentów, które już bardziej nam odpowiadały.  Umówiliśmy się z nim, że odezwiemy się w ciągu tygodnia.

Ale się nie odezwaliśmy bo nasi znajomi spotkani w Al Campo zatelefonowali do nas i zaprosili nas do siebie.  Kupiliśmy dobrą brandy (9 euro) i poszliśmy do nich pieszo - około 10 km.  Jednak to dla nas żaden wyczyn bo prawie każdego dnia tyle chodzimy lub dwa razy tyle jeździmy rowerami.

Po smacznym poczęstunku i po paru drinkach gospodarz, pan Krzysztof,
zaskoczył nas kompletnie swoją propozycją.  Otóż oni postanowili, że pojadą na cztery miesiące do Hamburga, gdzie mieszkają, a potem do Gdańska skąd pochodzą.  Nam proponują, abyśmy zamieszkali na ten czas w ich domu, a warunki jakie przedstawili były znacznie korzystniejsze niż dotychczasowe propozycje.  Po tej udanej wizycie i po ustaleniach szczegółów naszego zamieszkania w ich domu, gospodarz odwiózł nas do San Pedro swoim samochodem (tutaj dopuszczalne jest 0.5%), a twierdził, że nie przekroczył tj granicy.

I tak to zamieszkaliśmy w czterokondygnacyjnym szeregowcu z trzema sypialniami, dwoma salonami i trzema łazienkami, z garażem i do tego przy głównej ulicy (Avenida de Cabo) urbanizacji Cabo Roig.

Zanim jednak się to stało to spędziliśmy całkiem przyjemny miesiąc (pomijając warunki bytowe) w San Pedro.  Jest tam Mar Minor (małe morze) zamknięte laguną La Manga o długości 32 km.   Jest tam mierzeja dzieląca Mar Minor od salinas ( zbiorniki solanki)  z których pozyskuje się sól i słodką wodę z wody morskiej.   Mierzeja jest pięknie zagospodarowana i w ogóle jest tam pięknie.

To miejsce o najlepszym klimacie w Europie.  Średnia temperatura roczna to 23 stopnie C.  Jak już pisałem, słońce, kolory i morze, a do tego Ciechocinek i Inowrocław ze swoimi tężniami wysiadają bo po pierwsze salinas z flamingami, po drugie kilkunastometrowe stożki soli, które zapylają tą solą całą okolicę no i te błota.   Te błota to osobna historia.  Otóż po wyparowaniu zbiorników z wodą morską pozostaje zbiornik z około metrowej głębokości intensywną solanką, a na jej dnie znajdują się owe zbawcze błota.   Wchodzi się na specjalny pomost i smaruje się tymi błotami.   Potem trzeba około godziny poczekać, aż one wyschną na ciele i spełnią swoja powinność zdrowotną.   Potem się je zmywa.  Ja to robiłem najpierw w tej solance, a potem w morzu.  Po każdym takim zabiegu czułem się wspaniale.

Co prawda w okresie zimowym nie jest tutaj szczególnie gorąco, ale są dni (jak np. wczoraj), gdy temperatura sięga 25 stopni Celsjusza i taki zabieg z tymi błotami, a szczególnie po tym gdy się ma za sobą kilka kąpieli w morzu, nie jest szczególnie dokuczliwy.  W każdym razie dla mnie to kwintesencja zdrowego trybu życia.

Zanim przeprowadziliśmy się do Cabo Roig to w ten tani, trzeci piątek listopada, kupiliśmy w Carrefourze w Torre Vieja dwa rowery.  Zapłaciliśmy za nie zamiast 160 euro po 108 euro za sztukę.


Bardzo zadowoleni wyprowadziliśmy te rowery ze sklepu i zaczęliśmy je pakować na dachowy bagażnik rowerowy naszego Nissana.   Nijak nie mogliśmy sobie poradzić jak to zrobić, a do tego dopatrzyłem się, że każdy rower waży 23 kilo (według instrukcji), a udźwig naszego bagażnika to 35 kilo.  Co robić?   Do miejsca zamieszkania ponad 20 km, a my stoimy z dwoma rowerami i samochodem..   I znowu dopisało nam szczęście.  Otóż poprzedniego dnia przylecieli do Cabo nasi bydgoscy przyjaciele (mają tutaj swój dom), a ponieważ nas o tym poinformowali to zatelefonowałem do nich.  Mają tutaj swój duży samochód.   Już po godzinie ładowaliśmy nasze rowery do ich samochodu i jechaliśmy do San Pedro.

Więcej o błotach w poniższym linku:

Błota w Mar Menor


Salinas z flamingami

Jak wyżej


Mar Menor.  W głębi laguna La Manga.

Wąska laguna oddzielająca salinas od Mar Menor.

Widok z tarasu naszych znajomych na główną ulicę urbanizacji Cabo Roig.


Nowe rowery.

Pierwsza przejażdżka nowymi rowerami












poniedziałek, 11 marca 2019

Bydgoski emeryt w Hiszpanii - 3

W końcu dojechaliśmy do tej Hiszpanii i tutaj przejeżdżając granicę pomiędzy Francją, a Hiszpanią popełniłem kolejny błąd.  Szukałem autostrady A7 (bezpłatna) zamiast pojechać autostradą AP7 (płatna).  Zemściło się to tym, że najpierw zatrzymała mnie guardia civil bo podobno źle wyprzedzałem camion (ciężarówkę), przynajmniej tak ich zrozumiałem.  Bo A7 czasami jest tylko jedno jezdniowa, a czasami nawet pokrywa się z AP7.   Potem jadąc według nawigacji wjechałem do Walencji, a ponieważ było to w godzinach szczytu komunikacyjnego to przejechanie tego dużego i pięknego miasta zajęło mi ponad trzy godziny bo na każdych światłach posuwaliśmy się raptem o kilka samochodów i do tego takich prawie ocierających się o siebie.

Wreszcie wyjechaliśmy z tej Walencji, ale znowu nawigacja nastawiona na drogi niepłatne wprowadziła mnie do centrum Alicante.  Na szczęście wyjazd z Alicante (miasto wielkością porównywalne do Bydgoszczy) zajął mi "tylko" około godziny.

I tak to po ponad 26 godzinach jazdy z Fuldy dotarliśmy do celu, czyli do San Pedro del Pinatar.  To miasto już w Murcji, tuż za granicą Walencji.  Było około północy, a nawigacja płatała nam figle i nijak nie mogliśmy trafić na Calle Genova w San Pedro el Mojon.   Kilkanaście razy telefonowałem do mojego znajomego z Niemcza, który załatwiał nam locum na Costa Blanca z zapytaniem co i jak mam robić, aby dotrzeć pod wskazany adres.  Znajomy przebywał akurat w Portugalii, a rooming naliczał kasę (początek listopada 2015 roku).

Wreszcie po ponad godzinie krążenia po San Pedro spotkaliśmy się z wynajmującym nam dom na rynku w Torre de la Horradada.  I pojechaliśmy do miejsca zamieszkania.

Było już po pierwszej w nocy, byliśmy strasznie zmęczeni i wchodząc do domu chcieliśmy tylko jednego - położyć się spać.  Zapłaciliśmy umówioną kwotę za miesiąc z góry i wreszcie mogliśmy odpocząć.

Następnego dnia, gdy obejrzałem miejsce, dom i warunki do których przybyliśmy to zapragnąłem natychmiast wyprowadzać się z tego miejsca i nawet byłem gotów poświęcić zapłaconą kwotę, aby tylko wydostać się z tego domu, który później nazwaliśmy norą.

Widok z tarasu był piękny, morze w odległości około 50 metrów, ale dom to tragedia.  Wszystko stare, zużyte, byle jakie.  Do tego brak ogrzewania, a noce chłodne, brak internetu, a telewizja tylko hiszpańska, łóżka tragiczne, łazienka fatalna i ogólnie nastrój przygnębiający.

Na szczęście żona mnie hamowała w moim zdecydowaniu opuszczenia tego miejsca i zostaliśmy tutaj na miesiąc.

To było typowe frycowe, które nie każdy musi zapłacić, ale na nas padło.

Poniżej kilka fotek obrazujących, przynajmniej w części to o czym powyżej:


Widok z tarasu

Plaża w San Pedro el Mojon

"Salon"

Bydgoski samochód na hiszpańskiej ulicy.

Drzwi wejściowe do naszej "rezydencji"

Widok z tarasu (w przybliżeniu cyfrowym)

środa, 6 marca 2019

Bogusław - odcinek 11

Poprzedni odcinek.

Odcinek 11

Odpowiedź, na złożony wniosek, otrzymali "już" po trzech tygodniach.   Co i tak,  jak na tamte socjalistyczne czasy i powszechną wówczas praktykę, było bardzo przyzwoitym terminem.   Niestety nie była to odpowiedź, jakiej się spodziewali.   

Nawet nie była przeznaczona do nich, tylko łaskawie według rozdzielnika otrzymali kopię pisma skierowanego przez Urząd Miejski do Bydgoskiej Izby Rzemieślniczej.   W tej kopii pisma  przeczytali, w dosłownym brzmieniu, między innymi następujące zdania:   "ponieważ w/w obywatel nie posiada pełnych kwalifikacji, proszę Izbę o zajęcie stanowiska.   W załączeniu przesyłamy: życiorys, opinię z zakładu pracy, odpis dyplomu wyższej uczelni, odpis świadectwa dojrzałości, odpis zaświadczenia Naczelnej Organizacji Technicznej stwierdzającej, że obywatel został ustanowiony w dniu 31.01.1986. specjalistą w zakresie instalatorstwa sanitarnego, odpis uprawnień budowlanych z 12.06.1980 w zakresie jak wyżej, dwa zaświadczenia z zakładu pracy" - koniec cytatu.  Wszystkie te i inne jeszcze dokumenty, które Michał i Leszek załączyli do swojego wniosku, nie wystarczyły urzędnikowi z Urzędu Miejskiego w Bydgoszczy do wydania pozwolenia.  Panu Urzędnikowi brakowało tylko jednego - żaden z obojga składających wniosek nie był robotnikiem wykwalifikowanym lub mistrzem w zawodzie. 

Michał z Leszkiem z ogromnym zaskoczeniem i zdziwieniem przyjęli werdykt urzędu.  Otrząsnąwszy  się z szoku, jaki przeżyli po otrzymaniu tego pisma, postanowili  uzbroić się w cierpliwość i pokorę.  Po wielogodzinnych dyskusjach uzgodnili, że jedyne co mogą w tej sytuacji zrobić to udać się na rozmowę do prezesa Izby Rzemieślniczej, do której to Urząd zwrócił się o opinię.   Po wielu telefonach i paru wizytach osobistych w sekretariacie pana prezesa, udało im się w końcu  uzyskać "audiencję"  u tego wysokiego, nomenklaturowego  urzędnika.  Ubrali się odświętnie, jeszcze raz ustalili co i jak będą mówić i tak przygotowani stawili się przed obliczem pana prezesa.  Zaraz po wejściu do jego gabinetu, przedstawili się sztywno i oficjalnie.  Po równie oficjalnym  przywitaniu, Leszek dosyć szeroko i szczegółowo przedstawił problem, z którym przyszli.  Pokazał panu prezesowi kopie różnych dokumentów oraz pismo otrzymane z Urzędu Miasta.  Pan prezes spokojnie wysłuchał, obejrzał papiery i powiedział: - cóż panowie, tutaj, w tej sytuacji, nic się nie da zrobić.

Po czym dodał, używając socjalistycznej emfazy, iż przepisy jasno i jednoznacznie mówią, że rzemieślnikiem może zostać tylko mistrz w zawodzie lub ewentualnie robotnik wykwalifikowany.  Sam wiedząc, że, delikatnie mówiąc coś jest nie tak próbował się wytłumaczyć mówiąc - ja panów doskonale rozumiem, ale proszę sami przeczytajcie, że ja nic nie mogę zrobić.   Proszę tutaj jest pismo z zarządzeniem na które jestem zobowiązany się powołać.  Po chwili dodał - może to wydawać się panom trochę  dziwne, ale przecież są to przepisy bardzo moim zdaniem bardzo logiczne.  Przecież  gdyby ich nie było to do grupy rzemieślników mogłaby się dostać ogromna ilość przypadkowych osób.  A tak nie może być.  Całej naszej Izbie chodzi o to, żeby rzemieślnik to był prawdziwy fachowiec, gwarantujący rzetelne wykonanie konkretnej usługi.  

Leszek, pierwszy, nie wytrzymał takiej mowy.  Zirytowany, lekko podniesionym głosem, powiedział: - my to wszystko doskonale rozumiemy, panie prezesie, ale my nie chcemy sami wszystkiego wykonywać, zatrudnimy fachowców, właśnie tych  wykwalifikowanych robotników, o których pan prezes wspominał.  I właśnie przy ich pomocy chcemy wykonywać usługi budowlane.   I na pewno będziemy je wykonywać znacznie lepiej niż to się obecnie dzieje w państwowych firmach, które to firmy, zresztą, doskonale znamy.  Przecież mamy za sobą kilkunastoletnią praktykę zawodową i to na odpowiedzialnych stanowiskach.  Posiadamy wszelkie możliwe uprawnienia, niestety nie ma wśród nich dyplomu robotnika wykwalifikowanego.  Ale to chyba oczywiste, że znacznie lepiej niż ten mistrz, czy robotnik, potrafimy zawrzeć umowę na wykonanie robót, sporządzić kosztorys, zorganizować i dopilnować robót na budowie oraz wykonać wiele innych niezbędnych czynności.  Tym wszystkim zajmujemy się przecież na co dzień, w naszych firmach.   Teraz chcielibyśmy nadal zajmować się tym samym, ale już na własny rachunek.  

Żeby bardziej uwiarygodnić się w oczach pana prezesa jeszcze, na przemian, przez kilkanaście minut Leszek i Michał opowiadali o swojej zawodowej karierze.  Pan prezes wyjątkowo cierpliwie wysłuchał tych wywodów i w końcu oświadczył - ja to wszystko rozumiem, doceniam panów fachowość i doświadczenie, lecz niestety przepisy są takie jakie są, sami je przecież przed chwilą czytaliście.   W tej sytuacji, stwierdzam to z wielką przykrością, nic nie mogę panom pomóc. 

Wydawało się, iż wizyta dobiegła końca, ale Leszek już będąc we wielkiej desperacji, zadał jeszcze jedno  pytanie - to co my mamy, zdaniem pana prezesa, teraz zrobić?  

A po chwili ciszy, która zalega w gabinecie pana prezesa izby rzemieślniczej, Leszek  intuicyjnie zapytał - zresztą niech pan prezes sam powie, tak od siebie, czy nie mamy racji?   Już mówiąc to trochę się nawet Leszek przestraszył swoich słów i przez chwilę pomyślał, że pan prezes poczuje się urażony i wyrzuci ich za drzwi.   Na ich szczęście tak się jednak nie stało.  A wręcz przeciwnie, pan prezes całkiem spokojnie odpowiedział - popatrzcie panowie, tutaj mam pismo z Ministerstwa Pracy, w którym jest jednoznaczne zalecenie, żeby nie wydawać zgody na podjęcie działalności rzemieślniczej przez osoby z wyższym wykształceniem.  A tutaj, proszę, jest wykaz jakich zawodów dotyczy ten zakaz.  Budownictwo jest w nim na pierwszym miejscu.   Jak zapewne i panom wiadomo, w budownictwie notorycznie brakuje rąk do pracy.  Przede wszystkim brakuje ich w tak zwanym wykonawstwie i to brakuje wszystkich, zarówno robotników, majstrów jak i kierowników.  Przecież nawet przeglądając codzienne gazety można w każdej z nich przeczytać dziesiątki ogłoszeń firm budowlanych poszukujących pracowników.  Zresztą, jak już wspomniałem, znacie to panowie na pewno ze swoich firm.   U nas każdy absolwent budownictwa chce od razu pracować w biurze projektów, albo wyjechać za granicę.  A do ciężkiej i niewdzięcznej pracy na budowie ludzi brak.

To tyle w oficjalnym wyjaśnieniu.  Natomiast tak prywatnie odpowiadając na pierwsze pana pytanie - co macie zrobić?   Widzę tylko jedno rozsądne wyjście.  Musicie panowie pójść na półroczny kurs mistrzowski lub na kurs na robotnika wykwalifikowanego.  Po skończeniu kursu musicie zdać egzamin teoretyczny i praktyczny, a potem wykazać się minimum trzyletnią praktyką w bezpośrednim wykonywaniu robot.  Praktyka ta musi być potwierdzona odpowiednimi zaświadczeniami.  Jak zdobędziecie to dokumenty to wówczas nie będzie już żadnych formalnych przeszkód, abyście zostali rzemieślnikami.  Niestety teraz muszę już panów przeprosić, gdyż dosłownie za parę minut mam ważną naradę, dodał po chwili pan prezes po czym wstał ze swojego eleganckiego fotela, podszedł do  Michała i Leszka podając im rękę na pożegnanie.  Wizyta dobiegła końca.  Dwaj, jeszcze stosunkowo, młodzi, inżynierowie budownictwa, kandydaci na rzemieślników, z nietęgimi minami, wyszli z budynku i wsiedli do prawie już dziesięcioletniego, michałowego Fiata 126P,  zaparkowanego pod siedzibą Izby Rzemieślniczej, przy ulicy Piotrowskiego.   

Pora była zimowa i już po paru minutach podczas których nie odzywali się do siebie zaparowały  szyby tego maleńkiego samochodu, a oni tak siedzieli nadal z nosami spuszczonymi na kwintę.   I przez kilkanaście minut żaden z nich się nawet nie odezwał.   

Wreszcie pierwszy przemówił Michał - to co chyba przyjdzie nam zrezygnować, przecież na pójdziemy na jakiś głupi kurs, trwający do tego pół roku, a poza tym, nawet jak go skończymy to skąd weźmiemy te zaświadczenia o trzyletniej pracy fizycznej na budowie.  Ależ nie, nie ma mowy, nie będziemy tak łatwo się poddawać, stwierdził raczej niż odpowiedział Leszek.   Musimy się dobrze zastanowić.  Pomyśleć kto mógłby nam pomóc.  Musimy też zapytać Macieja jak on przeskoczył ten problem.  Dzisiaj jedźmy już do domu.  Nastroje mamy kiepskie, umysły stępione takim obrotem sprawy, trzeba to przespać, a potem coś wykombinować. 

 Tak też zrobili.  Umówili się na spotkanie następnego dnia wieczorem.  Michał miał tego dnia tyle pracy, że nawet nie bardzo się zastanawiał co z "prywatką".  Kończyli na budowie etap robót, który został sprzedany i rozliczony już w grudniu i nie było mowy, żeby go przesunąć jeszcze na luty, a roboty do wykonania było jeszcze sporo.  Biegał, dwoił się i troił, przecież znowu chodziło o niemałe premie za czwarty kwartał minionego roku.  Dopiero wieczorny telefon Leszka przypomniał mu, że mieli się dzisiaj spotkać, ale Michał był tak zmęczony, że do spotkania, tego dnia, nie doszło.  Leszek odwrotnie niż Michał prawie całą noc i następny dzień myślał co zrobić w tej sytuacji.  Jak podtrzymać Michała decyzję i do kogo zwrócić się o pomoc.  

Jeszcze tego samego dnia wieczorem, po telefonie do Michała, Leszek najpierw zadzwonił do Macieja, ale dowiedział się tylko tyle, że Maciej skończył półroczny kurs na robotnika wykwalifikowanego, a co do tego jak załatwił zaświadczenie o trzyletniej praktyce to nie chciał powiedzieć, mówiąc tylko, że sporo go to kosztowało nerwów i pieniędzy.  

Po tym telefonie do Macieja, który w niczym mu nie pomógł, Leszek zastanawiając się co zrobić,  postanowił pójść na rozmowę do swojego teścia.  Jego teść Franciszek był człowiekiem miłym, uczynnym i powszechnie lubianym.  Pracował w dużej bydgoskiej spółdzielni z branży drukarskiej.   Od wielu lat piastował tam funkcję kierownika działu zbytu i zaopatrzenia.  Dodatkowo, także przez wiele lat, był skarbnikiem jednego z bydgoskich kół wędkarskich.  Na rybach, jak się to mówiło,  spędzał prawie cały swój wolny czas.  Nie jeździł nad wodę tylko w pierwszy dzień świąt wielkanocnych i pierwszy dzień Bożego Narodzenia.  Pozostałe wszystkie niedziele i wolne soboty moczył kije we wodzie, siedząc w łódce swojej lub swoich kolegów, których miał sporo i to z najróżniejszych dziedzin i branż. Właśnie jemu pierwszemu Leszek przedstawił swój problem.   Teść Leszka, delikatnie mówiąc, nie był entuzjastą pomysłu, żeby mąż jego córki i ojciec jego ukochanej wnuczki, rzucał się na niepewne.  Odradzał mu i wielokrotnie powtarzał, żeby dał sobie spokój z tą prywatką.   Widząc jednak determinacje zięcia nie bardzo miał wybór i po dwugodzinnej rozmowie, urozmaicanej wieloma wychyleniami małych kieliszków, w końcu stwierdził - no trudno nie mam wyjścia, jakoś muszę ci pomóc, nawet już wiem kto mógłby tutaj doradzić.  Mam takiego wysoko usadowionego w branży rzemieślniczej kolegę, który chyba mógłby coś w tej sprawie zadziałać.  Muszę z nim jutro pogadać, a potem pomyślimy i pogadamy co dalej.    

Już rano następnego dnia teść zadzwonił do Leszka i powiedział - umówiłem cię dzisiaj z panem Januszem Barczakiem, wiesz którym, czasami do mnie przychodzi i na pewno go pamiętasz, wiele razy już go widziałeś i nie raz wspólnie rozmawialiśmy.   Weźmiesz dobrą flaszkę i pójdziesz do niego.  Masz być u niego o piętnastej w  jego biurze na ulicy Poznańskiej.  Za dużo tam nie mów, raczej słuchaj tego co on powie i zrób dokładnie tak jak ci doradzi.  Jeżeli on ci nie pomoże, to niestety, powiem wprost, że lepszych kolegów, do załatwienia tej sprawy, ja nie znam.


Następny odcinek.

poniedziałek, 4 marca 2019

Wczorajsza (03.03.2019) niedziela w Cabo Roig.

Piękna pogoda, tłumy na plaży i chociaż woda zimna (ok. 18 stopni) to i tak się kąpałem.  Słońce, woda, kolory, a wieczorem fantastyczna kolacja u naszych przyjaciół, oczywiście z Bydgoszczy.