poniedziałek, 29 maja 2017

Leszek - odcinek 36

Jeszcze w trakcie trwającej grubo ponad dobę, podróży pociągiem z Bydgoszczy do Budapesztu w przerwach, gdy pan Kazimierz nie opowiadał kawałów, dochodziło pomiędzy uczestnikami praktyki do gorących dyskusji dotyczących aktualnych spraw w naszym kraju.  Za rok jako młodzi inżynierowie mieli pójść do swojej pierwszej pracy toteż rozmawiali o tym jak to będzie, ile będą zarabiali, na jakie mogą liczyć stanowiska, jak ich przyjmą.  Rozmawiali o układach w firmach, o roli zakładowych pierwszych sekretarzy partyjnych przy wyznaczaniu na stanowiska pracy, awansach, podwyżkach  i innego tego typu sprawach.  Każdy coś tam wiedział, albo od rodziny, albo z odbytych praktyk lub z innych źródeł.  Mieli różne, ale zazwyczaj zbieżne zdania, a już szczególnie gdy dochodziło do dyskusji czysto politycznych dotyczących aktualnych władz państwowych i ich poczynań.  Padało wiele przykładów tego co jest złe, a prawie nie było, poza nielicznymi wyjątkami, przykładów tego co dobre.

Leszek brał bardzo aktywny udział w tych dyskusjach i był w nich coraz bardziej krytycznie nastawiony, praktycznie do wszystkiego, czyli zarówno do aktualnych poczynań gospodarczych jak i politycznych.  To jego nastawienie zmieniło się bardzo w czasie minionego roku, a powodem były dyskusje z jego ówczesnym przyjacielem Andrzejem Tubielewiczem.  Jak już wspominaliśmy obaj, czyli Andrzej i Leszek prawie każdego dnia wracali wspólnie z uczelni i mieli sporo czasu na rozmaite rozmowy.  W ciągu ostatniego roku dotyczyły one głównie krytyki ówczesnej polskiej rzeczywistości, a bezpośrednim powodem tego wszelakiego krytykanctwa był dwumiesięczny, letni pobyt Andrzeja w Szwajcarii.  Pojechał w odwiedziny do brata swojego ojca, który osiadł w tym kraju zaraz po wojnie.

To co tam zobaczył, co przeżył i usłyszał odmieniło go zupełnie.   Możemy sobie wyobrazić jakiego musiał doznać szoku wyjeżdżając pierwszy raz poza granice Polski i to od razu do Szwajcarii.  Leszek doznał prawie szoku w Budapeszcie, a przecież to był także kraj socjalistyczny natomiast Szwajcaria była i jest jednym z kilku najbogatszych i najlepiej urządzonych krajów całego Świata.

Dodajmy, że o czym by tylko nie rozmawiali w czasie swoich powrotów, a co dotyczyło spraw polskiej gospodarki czy poczynań politycznych to zawsze każda taka rozmowa kończyła się jednym słowem wypowiadanym przez Andrzeja, a brzmiało ono "scheise".  To niemieckie słowo w bardzo łagodnej wymowie oznacza gówniany, kupa, cholera, a gorszych oznaczeń tutaj nie przytoczymy.

W czasie, gdy Leszek z koleżankami i kolegami jechał na Węgry to Andrzej ponownie pojechał do Szwajcarii.  Zaś o tym pierwszym pobycie Andrzeja w Szwajcarii, jego spostrzeżeniach i przeżyciach barwnie i dużo opowiadał Leszek w przedziale pociągu zmierzającego do Budapesztu.  Często cytował to brzydkie słowo i mówił o ogromnym krytycyzmie Andrzeja, który sam od pewnego czasu zaczął uprawiać, dostrzegając na bazie opowieści swojego przyjaciela ogromne różnice praktycznie we wszystkim.  Nie mógł pojąć dlaczego pomimo tak wielkiego oficjalnego ogłaszanego postępu, tak wielkiej propagandy sukcesu różnice te bez przerwy się powiększały.

Koledzy słuchali z uwagą i każdy podawał inne krytyczne spostrzeżenia i opisywał inne wydarzenia.  Ale paru z całej dwunastki nie było tak krytycznych i próbowało bronić rządzących i ich poczynań.  Jednak zostali nie zrozumiani i niezaakceptowani  przez pozostałych w tego typu postawach.  Chociaż nikt nie zwrócił szczególnej uwagi na te odmienne opinie to jednak wprowadzały one pewny dysonans do tego ogólnego chóru.

W końcu jak już pisaliśmy wysiedli zmęczeni podróżą i dyskusjami na dworcu Keleti, wsiedli do metra i pojechali do akademika budapesztańskiej Wyższej Szkoły Technicznej.  Wypłacono każdemu z nich po tysiąc pięćset forintów co na tamte czasy stanowiło więcej niż połowę przeciętnej płacy miesięcznej na Węgrzech.  Oczywiście zakwaterowanie i wyżywienie, i to bardzo dobre, mieli zapewnione za darmo.  Od razu zapewniono im również węgierskiego opiekuna praktyki.  Był nim także młody asystent ze wspomnianej uczelni o wdzięcznym imieniu Kristof.   Kristof ukończył niedawno studia inżynierskie w Moskwie dlatego też porozumiewali się z nim w języku rosyjskim.

Kristof okazał się podobnym kawalarzem jak pan Kazimierz.  Sporo znał kawałów i to głównie o Rosjanach.  Zabawnym był fakt, że Węgier i Polacy opowiadali sobie rosyjskie, a raczej wtedy to radzieckie kawały, własnie po rosyjsku, natomiast serdecznie śmiali się z nich już po swojemu.

Wyspani, najedzeni i zaopatrzeni w gotówkę rozpoczęli swoją zawodową praktykę zagraniczną od zwiedzania Budapesztu, w którym spędzili trzy wspaniałe dni.  Budapeszt to wielkie i wspaniałe miasto, a już szczególnie spodobał im się widok ze Wzgórza Gellerta.  Spotkali także sporo innych Polaków.  Najwięcej ich było w pobliżu łańcuchowego mostu Małgorzaty.   Handlowali tutaj głównie konwaliowymi perfumami "Być może",a także innymi polskimi kosmetykami, kryształami i różnymi drobnymi towarami.  Za stragany służyły walizki ustawione na jakiejś skrzynce czy składanym krzesełku.  Z rozmów z nimi wynikało, że dobrze na tym handelku zarabiali.

Po trzech dniach wyjechali do miejscowości Kunszentmarton położonej na południu Węgier, kilkadziesiąt kilometrów od dużego miasta Szeged.  To nieduże miasteczko liczyło wówczas około czterech tysiący mieszkańców.   Zamieszkali na kwaterach w prywatnych domach.   Z samego rana, następnego dnia po przybyciu  zostali zatrudnieni przy budowie bardzo nowoczesnego, jak na tamte czasy, mostu.  Betonowy most o konstrukcji sprężonej był rozpięty nad rzeką Keresz i miał ponad sześćdziesiąt metrów długości. Elementami nośnymi tego mostu były specjalnie naciągane kable o grubości ludzkiej ręki.  Do zadań bydgoskich studentów należało sprawdzenie wytrzymałości konstrukcji.  Robili to metodą nieniszczącą przy pomocy tak zwanego młotka Schmidta.  Robili tym młotkiem tysiące uderzeń w różnych miejscach konstrukcji mostu, zapisywali wskazywane przez młotek wyniki, a potem przy użyciu specjalnych tablic robili wykresy wytrzymałości konstrukcji mostu.  Praca chociaż żmudna to jednak była lekka i przyjemna.  Budowniczy mostu odnosili się do nich z wielką sympatią i tylko duży upał dawał im się we znaki.

Długie wieczory spędzali zawsze w jednej z dwóch istniejących w miasteczku restauracji.

Jedna z nich mieściła się w pięknej starej piwnicy.  Była to typowa węgierska gospoda i w niej jadali późny obiad.  Jadali najbardziej typowe węgierskie dania.  Wszystko było wspaniale smaczne, kolorowe i ostre.  W tym czasie, gdy studenci zajadali się tymi specjałami popijając to węgierskimi winami, które już sobie, za naprawdę niewielkie kwoty, sami kupowali,  to do gospody przychodzili miejscowi ludowi muzykanci.  Grali do późnych godzin nocnych na tych swoich instrumentach te swoje szybkie, rytmiczne i ogniste czardasze, ale grali także smętną muzykę pochodzącą podobno od starych pusztańskich ludów..  Mówiono, że robili to dla przyjemności i bezpłatnie, a tylko po to, żeby sobie pograć i posiedzieć przy winku w towarzyskim gronie.  To były naprawdę wspaniałe, niezapomniane przeżycia i jakże różne od tego z czym Leszek spotykał się wówczas w Polsce.

Druga restauracja mieściła się przy domu handlowym położonym na rynku miasteczka.  Tutaj chodzili czasami po posiłkach zjadanych w tej pierwszej gospodzie i zamawiali miejscowe wino. Litrowa butelka takiego wina i to w restauracji kosztowała około 20 forintów co przy ich finansach było naprawdę niewielką kwotą.  W tym lokalu codziennie wieczorem występowała kapela młodzieżowa, taki większy zespół big bitowy.  Grali młodzieżową muzykę węgierską, czyli utwory Omegi, Generali, Zsuzsy Koncz, Kati Kovacs, Locomotiv GT i innych, a także aktualne przeboje światowe.  Polscy studenci popijali winko i tańczyli z miejscową młodzieżą.  Próbowali rozmawiać, lecz było to bardzo trudne.  Czasami coś tam po rosyjsku lub angielsku mówili do siebie, ale i tak bawili się wspaniale.  Leszek przed odjazdem z Budapesztu kupił sobie pięć płyt wspomnianych węgierskich idoli i do dzisiaj na starym gramofonie czasami ich sobie słucha.

Jednego dnia kierownik budowy zabrał całą ich grupę na wycieczkę do odległego o kilkadziesiąt kilometrów historycznego miasta Szeged.  Pojechali ciężarówką z budowy na odkrytej pace.  Siedzieli na drewnianych ławkach i w upale oraz kurzu zapoznawali się praktycznie z węgierskimi stepami zwanymi pusztą.  Szeged bardzo im się podobało.

Po dwunastu dniach pobytu, w Kunszentmarton otrzymali po tysiącu forintów wypłaty, a przecież mieli jeszcze sporo z tych pieniędzy otrzymanych na początku.  W nagrodę za dobrą pracę pojechali na tydzień nad jezioro Balaton.  Wspaniałe, cudowne węgierskie morze z mnóstwem turystów i żaglówek.  Zwiedzili słynne i historyczne miasto i półwysep Tihany.  Pływali w Tapolcy łodziami w wapiennych grotach i kąpali się w słynnych tutejszych gorących wodach,  Pławili się w największym termalnym jeziorze Europy w Heviz położonym kilka kilometrów od południowego krańca Balatonu.  A także pływali i żeglowali po Balatonie.

Po tym pełnym niesamowitych przeżyć tygodniu wrócili do Budapesztu, gdzie przez kolejne dwa dni, kupując masę najróżniejszych prezentów i pamiątek udało im się wydać posiadane forinty.

Cała praktyka trwała ponad trzy tygodnie i była, pewnie nie tylko dla Leszka, lecz także dla pozostałych jej uczestników, niesamowitym, ciekawym i pouczającym przeżyciem i jakże różnym od normalnej polskiej rzeczywistości tamtego czasu.

Niestety wydarzenia, które miały miejsce w następnych  kilku miesiącach po tym wspaniałym pobycie na Węgrzech, a związane z tą praktyką, przyniosły również wielkie kłopoty i spowodowały pierwsze naprawdę  wielkie rozczarowania.  Te wydarzenia były powodem pierwszej wielkiej moralnej porażki. A także przyniosły pierwszą wielką niepewność i pierwsze prawdziwe zachwianie tych wartości, którymi do tej pory kierował się Leszek. Ale o o konkretach  później.

Poniżej dwa zdjęcia z okresu praktyki na Węgrzech.  Niestety marnej jakości, ale tylko takie się zachowały.

Leszek przy moście Małgorzaty w Budapeszcie

 Na budowie mostu w Kunszentmarton.  Na łodzi (twarzami do obiektywu) po lewej Leszek, po prawej Kaziu (?) i nie, abym nie był pewnym, że to on.



poprzedni odcinek

następny odcinek


sobota, 27 maja 2017

Dzień Dziecka w Myślęcinku i jednocześnie ostatnia tegoroczna majówka.

Takich tłumów na "Dzień Dziecka" w Myślęcinku jeszcze nie widziałem.  Fakt, organizatorem była Caritas Bydgoszcz, swoje dołożyła piękna pogoda, ale przede wszystkim dopisały dzieci.  Były ich tysiące. Policjanci i strażacy oraz wojskowi, którzy ustawili swój sprzęt na Różopolu, uśmiechali się do dzieci i dorosłych, a także cierpliwie odpowiadali na wszystkie pytania i demonstrowali swój sprzęt.  Były występy na scenie, wspólne zabawy, darmowa zupa i źródlana woda.  Były upominki dla każdego dziecka od Biedronki, a nawet były bardzo uprzejme panie z ZUS-u z którymi miałem okazję porozmawiać.

Wszędzie były tłumy.  Przede wszystkim na Różopolu, ale także w ZOO i w ogrodzie botanicznym, i na plaży, i na polanach, a bary i lodziarnie były wprost oblegane.

Cokolwiek nie mówiliby zwolennicy PO, KOD, albo SLD i inni neoliberałowie to im nigdy tak bogato i z taką frekwencją nie udało się zorganizować tego jakże sympatycznego święta.

500+  robi swoje i świadczą o tym fakty, a nie słowa.

Poniżej kilka zdjęć zrobionych w miniona sobotę w bydgoskim Myślęcinku.




Darmowa zupa

Absolutny mistrz

Kąpiący się w maju.

Nawet wracając z Różopola do bazy strażacy uśmiechali się do spacerowiczów.

Wszechobecne torby z prezentami dla dzieci od Biedronki.

Od ponad roku nie widziałem tutaj kolejki, a w sezonie parę razy w tygodniu piję w tym miejscu kawę.


Piękny tulipanowiec amerykański w ogrodzie botanicznym.

czwartek, 25 maja 2017

Kilka refleksji natury ogólnej - 47

To my, normalni obywatele naszego państwa będący w 90 procentowej większości powinniśmy manipulować (czytaj: kierować, wpływać, stymulować, zmuszać, wskazywać) politykami, a nie oni nami. Przecież my ich wybieramy, a potem oni robią nas w przysłowiowego konia. Dlaczego tak jest? Odpowiedź jest oczywista. Otóż wąska grupka cwaniaków i spryciarzy tworzy tak zwaną partię polityczną i później kompletnie nieznająca rzeczywistości ogromne rzesze wyborców wybierają taką partię do zarządzania naszym krajem. 

I ta grupa cwaniaków i spryciarzy robi co chce wmawiając maluczkim (tym 90%), że czynią to dla ich dobra. Cwaniacy tworzą układy, sitwy, zblatowania, a czym dłużej trwają przy władzy tym silniejsze są owe powiązania. Niby jest czwarta władza (media), ale koniunkturalna, merkantylna czyli normalnie przekupna. Niby jest trzecia władza (sądownictwo), ale patrz jak wyżej. Niby jest druga władza (ta wykonawcza), ale ile tam kasy i jak łatwo "trochę" tej kasy przytulić do siebie. I wreszcie niby jest ta pierwsza władza, czyli ta ustawodawcza, ale jak spojrzymy na przykład na takich jej przedstawicieli jak toruńska posłanka nowoczesnej (coś tam Wielgus) lub posła Urbaniaka (PO), który twierdzi, że obecnie są większe prześladowania niż za tak zwanej komuny to jednoznacznie stwierdzić musimy, iż nie są to tuzy intelektu. 

I co mamy zrobić? Musimy dla naszego dobra interesować się na bieżąco polityką w gminie, powiecie, województwie i kraju. Bo to nasze zainteresowanie ogranicza bezkarność owych spryciarzy i cwaniaków, którzy skupili się w organizacjach zwanych partiami. To dzięki naszej bierności grupka raptem kilkunastu partyjnych działaczy stanowiących organ decyzyjny danej partii robi co chce. Kłamie, wprowadza w błąd, ustala listy wyborcze według klucza własnych, osobistych korzyści, manipuluje tymi co to twierdzą, że się nie interesują polityką. Ta grupka cwaniaków kręci, kombinuje, oszukuje i praktycznie robi co chce.  

A kluczem do wszystkiego jest powszechne interesowanie się tym co nas otacza i to zarówno w skali mikro jak i w skali makro. To dzięki naszej bierności oni rządzą, ale gdybyśmy ich bardziej kontrolowali to ich rządzenie byłoby bardziej na naszą, a mniej na ich korzyść.  

Proszę zastanowić się nad tymi słowami i iść na zebranie miejskie, wiejskie, iść na sesję rady gminy, powiatu, miasta, czy sejmiku. Iść i powiedzieć to co nas boli, powiedzieć co się nam nie podoba, powiedzieć co chcemy zmienić. A zobaczycie, że efekty będą natychmiastowe i ogromnie korzystne.  

To bierność zdecydowanej większości społeczeństwa pozwala szujom, cwaniakom i spryciarzom wodzić za nos całe społeczeństwo. Nie wierzcie amerykańskiemu TVN i niemieckiemu Polsatowi, słuchajcie różnych stacji i sami wyciągajcie wnioski, a rzeczywistość szybko zmieni się na lepsze.



Poprzedni post z tego cyklu.

piątek, 19 maja 2017

Majówka w Myślęcinku.

Parę dni temu nadszedł wreszcie ten upragniony prawdziwy maj.

Myślęcinek ożył i pomimo piątkowego, "roboczego", popołudnia zaludniły się polany, plaża, alejki parkowe, ścieżki rowerowe.  Pełno rolkarzy, biegaczy, kijkarzy, rowerzystów i spacerowiczów.

Poniżej kilka zdjęć wykonanych w to piękne popołudnie w bydgoskim Myślęcinku.










poniedziałek, 15 maja 2017

Leszek - odcinek 35

Trzeci rok studiów Leszek rozpoczął w nowej uczelni, a raczej w uczelni o nowej nazwie.

Otóż z dniem pierwszego października 1974 roku nastąpiło połączenie Wyższej szkoły Inżynierskiej w Bydgoszczy z bydgoską filią Akademii Rolniczej w Poznaniu i decyzją Rady Ministrów utworzono nową uczelnię czyli Akademię Techniczno-Rolniczą w Bydgoszczy.

Trzeci rok studiów był bardzo szczęśliwym okresem dla Leszka i Joanny  Znowu dużo studenckich imprez, wiele spotkań towarzyskich, brydży, wyjazdów i sporo innych atrakcji. Zazwyczaj spotykali się w gronie już zgranej paczki do której oprócz Joanny i Leszka należeli Ania i jej chłopak Wiesław studiujący zootechnikę, Janusz, Krystyna, Elżbieta i Jola.  Z nauką szło Leszkowi dobrze, Joannie podobnie. Nadal pracował w Drukatorze i wypłaty za tę pracę łącznie ze stypendium stanowiły przyzwoity dochód.  Jako studentowi wiodło mu się całkiem dobrze.

Na koniec 1974 roku w gronie przyjaciół i znajomych urządzili imprezę Sylwestrową.  Urządzili ją w Leszka akademiku i w jego pokoju.   Potrawy podgrzewali we wspólnej dla całego piętra kuchni, a tańce odbywały się na korytarzu, a nawet i na schodach.  Była ich spora, kilkunastoosobowa ekipa w tym młodsza siostra Leszka, Danka i nawet jego kuzyn Roman studiujący wówczas matematykę na UAM w Poznaniu, a także Ela z Michałem, Maciej i Małgosia, Tadeusz i Renata, Jurek, Heniu i Mirka.

Zabawa była przednia, jedzenie jak na tamte czasy wyśmienite bo każdy co tam miał to przywiózł z domu lub wystał w sklepowych kolejkach, aby szczególnie uczcić taką okazję.  Kończył się ten jakże udany dla nich rok.  Były tańce, korowody, wygłupy, przemowy, kawały, najpierw ukradkowe, a potem coraz bardziej śmiałe umizgi, śpiewy i oczywiście Extra Żytnia z sokiem Dodoni (Pewex).   Do tańca przygrywał ówczesny hit czyli magnetofon kasetowy.  Królował Bobby Vinton (szczególnie "My melody of love"), Beatlesi, Niemen, Skaldowie, Czerwone Gitary i inni.  A zaraz po północnym toaście zniknęli gdzieś Maciej i Małgosia.  Odnaleźli się po paru godzinach w jednym z pokojów.  Siedzieli sobie przy świeczce i grzecznie się przytulali, wolno sącząc dobre winko i głęboko zaglądając sobie do oczu.  I tak im to już potem pozostało.  Pomimo iż oboje bardzo towarzyscy i sympatyczni to zawsze przedkładali swoje towarzystwo nad szersze grono.  Wspominamy tutaj Macieja bo w przyszłości odegra znaczącą rolę w leszkowej drodze życiowej.

Na wiosnę został ogłoszony konkurs na najlepszego studenta i Leszek zajął w nim drugie miejsce w skali całej uczelni.  Dostał wielki dyplom, odznakę z tytułem "primus inter pares", sporą nagrodę pieniężną i nawet napisali o nim w miejscowej prasie (IKP).  W poprzednim roku zajął w tym konkursie trzecie miejsce.  Była także działalność w kole naukowym "Inżynierii Ruchu" i w Radzie Wydziałowej SZSP. 

W tym samym czasie przeprowadzono w kraju reformę administracyjną i zamiast 17 województw utworzono ich 49, a także zlikwidowano powiaty.  To centralne władze partyjne chciały osłabić siłę swoich wojewódzkich pierwszych sekretarzy, a wzmocnić swoje wpływy w całym tak zwanym terenie.  Zaś  -najśmieszniejszym w tej reformie był fakt, że autorem owej reformy był nijaki Michał Kulesza, który 24 lata później był także autorem kolejnej reformy, gdy z kolei utworzono 16 województw i odtworzono powiaty.

Czyż nie jest to chichot i ironia historii?  

Na skutek tamtej reformy z 1975 roku rodzinny Wągrowiec Leszka, od zawsze związany z Poznaniem znalazł się w województwie pilskim.  Pierwszym posunięciem nowych pilskich władz była przeprowadzka urzędów i urzędników z powiatu do województwa.  Potem rozpoczęto wywożenie co lepszych biurek, krzeseł, szaf, maszyn do pisania i innego wyposażenia z powiatowych instytucji.  Wszyscy miejscowi powiatowi notable drżeli czy uda im się załapać do Piły bo przecież poniżeniem byłaby dla nich praca, urzędzie gminnym.  Zamieszanie było ogromne i okropne. Dużo się o tym mówiło na tak zwanym mieście, a także po licznych urzędach, zakładach, instytucjach i domach.  Nawet zawiązała się grupa na rzecz przyłączenia Wągrowca do Poznania bo ten od zawsze należał do Wielkopolski.  Miał liczne oraz ścisłe powiązania ze stolicą Wielkopolski.  Mieszkańcy zebrali mnóstwo podpisów, ich przedstawiciele narobili sporo szumu, gdzie tylko się dało, ale "wiecie, rozumiecie" komuna była odporna na protesty.  Opornych, albo przekupywała dobrym stanowiskiem, albo karała i zapominała o nich.  Tak też było tutaj. Po roku protesty ucichły.  Część uległych znalazła synekury w Pile lub w innych miejscach, a ci odważni przestali z czasem nimi być.  Pomimo, iż przyłączono Wągrowiec do odległej o 70 kilometrów Piły, z którą do tej pory nie miał żadnych związków, a nie do odległego o 55 kilometrów Poznania z którym miasto miało wiekowe związki i pomimo protestów to już tak pozostało.  Rodzinny Wągrowiec Leszka został nagle zaliczony do ziem nadnoteckich chociaż zawsze leżał na Pałukach.  Warto o tym wspomnieć bo podobnych absurdów pełno w naszym życiu i zawsze autorzy owych absurdów twierdzą, że robią to dla dobra społeczeństwa, kraju, regionu, a tak naprawdę to garstka sprawujących rozliczne władze, robi to po to, aby tę władzę utrzymać i ją umocnić. 

Również wiosną 1975 roku dziekan Instytutu Budownictwa Lądowego ogłosił nabór na praktykę zagraniczną na Węgrzech.  W ramach wymiany studentów miało na nią pojechać kilkunastu studentów z Leszka Instytutu.  Udział w tej praktyce był zarazem, jak na tamte siermiężne czasy, wspaniałą wycieczką. Chęć wyjazdu zgłosiło ponad pięćdziesięciu studentów z trzech roczników studentów.  Pod koniec kwietnia specjalna komisja złożona z władz Instytutu i przedstawicieli studentów ogłosiła listę zakwalifikowanych.  Wśród nich znalazł się także Leszek.

Także w kwietniu 1975 roku Leszek i Joanna po raz pierwszy zetknęli się z tym poważniejszym aspektem dorosłego życia.  Para z ich najbliższego kręgu czyli Ania i Wiesław postanowili się pobrać.  Ania była najlepszą przyjaciółką Joanny, a z Wiesiem znali się już od czasów Technikum Chemicznego.  O Ani i Wiesiu napisać by można całą osobną księgę i na pewno nie byłaby ona nudna.  W każdym razie  pod koniec kwietnia wzięli oni ślub i zamieszkali w wynajętym pokoju u cioci Irenki na Wyżynach.  Leszek do dzisiaj z nostalgia wspomina wizyty w tym pokoju.  Ponieważ było to pierwsze małżeństwo z ich grona dlatego stali się oni jakby ważniejsi, patrzyło się na nich z namaszczeniem i pilnie obserwowało co to dalej będzie.  Było dobrze.

W tym miejscu warto napisać kilka zdań o tym co było tłem tamtego życia.  Bo to przecież był szczyt potęgi epoki Gierka i chociaż zazwyczaj życie rodzinne czy towarzyskie bywało kompletnie oddzielone od tamtych politycznych czy gospodarczych zdarzeń to jednak było przedmiotem zainteresowań i często było tematem namiętnych dyskusji oraz okazją do wygłaszania różnorakich opinii i ocen.   Niestety wówczas wszędzie królowało kumoterstwo, liczyły się tak zwane chody i układy, a robienie świństw przez tych na górze tym na dole było na porządku dziennym.  Propaganda socjalizmu święciła triumfy, a jej formy i intensywność często przerażały normalnych ludzi.  A co najgorsze to fakt, że ci co wówczas byli piewcami tamtego ustroju, tymi, którzy najgłośniej wychwalali ów socjalizm i najwięcej na tym korzystali po przemianach 1989 roku, wyrośli na nowych twórców, nowych czasów, zaś o tym co wtedy robili i co głosili zupełnie zapomnieli.  Natomiast odnosząc się do obecnego czasu (2017 rok) to miejsce tych o których mowa powyżej w dużej mierze zajęli ich synowie, córki i wnuki.  Ot taki kolejny kwiatek polskiej odmiany demokracji lub raczej kpiny z niej.

Przyszła połowa lipca i grupa studentów pod wodzą młodego asystenta magistra Kazimierza Baja wyruszyła pociągiem międzynarodowym "Batory" z Warszawy do Budapesztu.  Przez całą przedłużającą się z powodu wielogodzinnych postojów na granicach, a szczególnie w Komarnie (około pięć godzin) podróż oficjalny opiekun grupy czyli pan magister Baj, bo tak prosił, aby do niego zwracać, opowiadał kawał za kawałem.  Był bardzo rozrywkowym i fajnym facetem, którego studenci do tej pory z tej strony nie znali.  I wreszcie, gdy wjechali na terytorium węgierskie, a wszystkich od śmiechu bolały poliki,  pan magister Baj poważnym tonem oświadczył swoim podopiecznym, że teraz jak już dojeżdżają do celu to chce im powiedzieć coś miłego.  Wszyscy studenci byli przekonani, że pan magister pragnie zaproponować przejście na "ty" bo przecież dzieliło ich raptem kilka lat różnicy wieku.  Niestety.  Pan magister oświadczył, że od teraz mogą do niego mówić panie Kazimierzu, a nie jak do tej pory panie magistrze.  Dlatego zawsze później gdy uczestnicy tej praktyki, przechodzili z kimś na "ty" to zawsze wypowiadali ceremonialnie formułkę - mów mi panie Kazimierzu.

Wreszcie wjechali na budapesztański dworzec Keleti, a gdy wysiedli to opanowało ich zdziwienie, a nawet pewnego rodzaju szok.  Wielki dworzec, ogromny ruch, wspaniałe dworcowe wnętrza, ruchome schody, a zaraz potem niesamowite metro i szerokie ulice pełne pojazdów i ludzi.  A wszystko dużo ładniejsze i lepsze niż w Polsce i te sklepy pełne towarów.

Więcej o praktyce zagranicznej w kolejnym odcinku.   

piątek, 12 maja 2017

Wreszcie na majówce.

Wczoraj i dzisiaj byłem w moim rodzinnym Wągrowcu.  Byłem u mojej mamy i u mojego przyjaciela Irka. Powspominaliśmy sobie bo za nami 50 lat  znajomości. Poznaliśmy się w maju 1967 roku w pociągu jadącym z Wągrowca do Bydgoszczy. Jechaliśmy ze swoimi mamami, aby zapisać się na egzaminy wstępne do bydgoskiego Technikum Kolejowego.

Było co wspominać.  A pierwszego września 2017 roku minie 50 lat jak zamieszkałem w Bydgoszczy.

Po dosyć "trudnej" nocy, po dobrym śniadaniu u przyjaciół i kawie u mamy, wybrałem się w marsz dookoła Jeziora Durowskiego, które zaczyna się w centrum Wągrowca, a kończy w Kobylcu.

Poniżej kilka zdjęć z tego prawie trzygodzinnego marszu.









Struga Gołaniecka wpływająca do Jeziora Durowskiego w okolicach Kobylca.

wtorek, 2 maja 2017

Gospodarka leśna w Samociążku nad Zalewem Koronowskim.

Dopiero dzisiaj zaczęliśmy tegoroczny sezon rowerowy w naszym pięknym kraju.  Trochę późno, ale najpierw wyjazd, a potem marna pogoda.

Wybraliśmy się do Samociążka na nasze ulubione miejsce, które często odwiedzamy, głównie na rowerach.

Dojechaliśmy i się przeraziliśmy.  Leśnicy wycięli ogromną (pewnie jak zwykle trzy hektary) połać starego lasu i to lasu przylegającego bezpośrednio do Zalewu Koronowskiego.  Zniszczyli tradycyjne miejsce biwakowania i wędkowania wielu bydgoszczan i mieszkańców powiatu bydgoskiego.

Kompletnie nie rozumiem takiego postępowania.  Czym kierują się owi leśnicy?  Bo na pewno nie interesem tych dla których to był urokliwy zakątek i to zakątek tłumnie i często odwiedzany.   Na razie jest tutaj jeden wielki bałagan.

Żal serce ściska na takie zniszczenia i taką bezmyślność.

Poniżej zdjęcia sprzed roku i zdjęcia z wczoraj (01.05.17.)


                                                                      TAK BYŁO





                                                                                 TAK JEST