poniedziałek, 29 maja 2017

Leszek - odcinek 36

Jeszcze w trakcie trwającej grubo ponad dobę, podróży pociągiem z Bydgoszczy do Budapesztu w przerwach, gdy pan Kazimierz nie opowiadał kawałów, dochodziło pomiędzy uczestnikami praktyki do gorących dyskusji dotyczących aktualnych spraw w naszym kraju.  Za rok jako młodzi inżynierowie mieli pójść do swojej pierwszej pracy toteż rozmawiali o tym jak to będzie, ile będą zarabiali, na jakie mogą liczyć stanowiska, jak ich przyjmą.  Rozmawiali o układach w firmach, o roli zakładowych pierwszych sekretarzy partyjnych przy wyznaczaniu na stanowiska pracy, awansach, podwyżkach  i innego tego typu sprawach.  Każdy coś tam wiedział, albo od rodziny, albo z odbytych praktyk lub z innych źródeł.  Mieli różne, ale zazwyczaj zbieżne zdania, a już szczególnie gdy dochodziło do dyskusji czysto politycznych dotyczących aktualnych władz państwowych i ich poczynań.  Padało wiele przykładów tego co jest złe, a prawie nie było, poza nielicznymi wyjątkami, przykładów tego co dobre.

Leszek brał bardzo aktywny udział w tych dyskusjach i był w nich coraz bardziej krytycznie nastawiony, praktycznie do wszystkiego, czyli zarówno do aktualnych poczynań gospodarczych jak i politycznych.  To jego nastawienie zmieniło się bardzo w czasie minionego roku, a powodem były dyskusje z jego ówczesnym przyjacielem Andrzejem Tubielewiczem.  Jak już wspominaliśmy obaj, czyli Andrzej i Leszek prawie każdego dnia wracali wspólnie z uczelni i mieli sporo czasu na rozmaite rozmowy.  W ciągu ostatniego roku dotyczyły one głównie krytyki ówczesnej polskiej rzeczywistości, a bezpośrednim powodem tego wszelakiego krytykanctwa był dwumiesięczny, letni pobyt Andrzeja w Szwajcarii.  Pojechał w odwiedziny do brata swojego ojca, który osiadł w tym kraju zaraz po wojnie.

To co tam zobaczył, co przeżył i usłyszał odmieniło go zupełnie.   Możemy sobie wyobrazić jakiego musiał doznać szoku wyjeżdżając pierwszy raz poza granice Polski i to od razu do Szwajcarii.  Leszek doznał prawie szoku w Budapeszcie, a przecież to był także kraj socjalistyczny natomiast Szwajcaria była i jest jednym z kilku najbogatszych i najlepiej urządzonych krajów całego Świata.

Dodajmy, że o czym by tylko nie rozmawiali w czasie swoich powrotów, a co dotyczyło spraw polskiej gospodarki czy poczynań politycznych to zawsze każda taka rozmowa kończyła się jednym słowem wypowiadanym przez Andrzeja, a brzmiało ono "scheise".  To niemieckie słowo w bardzo łagodnej wymowie oznacza gówniany, kupa, cholera, a gorszych oznaczeń tutaj nie przytoczymy.

W czasie, gdy Leszek z koleżankami i kolegami jechał na Węgry to Andrzej ponownie pojechał do Szwajcarii.  Zaś o tym pierwszym pobycie Andrzeja w Szwajcarii, jego spostrzeżeniach i przeżyciach barwnie i dużo opowiadał Leszek w przedziale pociągu zmierzającego do Budapesztu.  Często cytował to brzydkie słowo i mówił o ogromnym krytycyzmie Andrzeja, który sam od pewnego czasu zaczął uprawiać, dostrzegając na bazie opowieści swojego przyjaciela ogromne różnice praktycznie we wszystkim.  Nie mógł pojąć dlaczego pomimo tak wielkiego oficjalnego ogłaszanego postępu, tak wielkiej propagandy sukcesu różnice te bez przerwy się powiększały.

Koledzy słuchali z uwagą i każdy podawał inne krytyczne spostrzeżenia i opisywał inne wydarzenia.  Ale paru z całej dwunastki nie było tak krytycznych i próbowało bronić rządzących i ich poczynań.  Jednak zostali nie zrozumiani i niezaakceptowani  przez pozostałych w tego typu postawach.  Chociaż nikt nie zwrócił szczególnej uwagi na te odmienne opinie to jednak wprowadzały one pewny dysonans do tego ogólnego chóru.

W końcu jak już pisaliśmy wysiedli zmęczeni podróżą i dyskusjami na dworcu Keleti, wsiedli do metra i pojechali do akademika budapesztańskiej Wyższej Szkoły Technicznej.  Wypłacono każdemu z nich po tysiąc pięćset forintów co na tamte czasy stanowiło więcej niż połowę przeciętnej płacy miesięcznej na Węgrzech.  Oczywiście zakwaterowanie i wyżywienie, i to bardzo dobre, mieli zapewnione za darmo.  Od razu zapewniono im również węgierskiego opiekuna praktyki.  Był nim także młody asystent ze wspomnianej uczelni o wdzięcznym imieniu Kristof.   Kristof ukończył niedawno studia inżynierskie w Moskwie dlatego też porozumiewali się z nim w języku rosyjskim.

Kristof okazał się podobnym kawalarzem jak pan Kazimierz.  Sporo znał kawałów i to głównie o Rosjanach.  Zabawnym był fakt, że Węgier i Polacy opowiadali sobie rosyjskie, a raczej wtedy to radzieckie kawały, własnie po rosyjsku, natomiast serdecznie śmiali się z nich już po swojemu.

Wyspani, najedzeni i zaopatrzeni w gotówkę rozpoczęli swoją zawodową praktykę zagraniczną od zwiedzania Budapesztu, w którym spędzili trzy wspaniałe dni.  Budapeszt to wielkie i wspaniałe miasto, a już szczególnie spodobał im się widok ze Wzgórza Gellerta.  Spotkali także sporo innych Polaków.  Najwięcej ich było w pobliżu łańcuchowego mostu Małgorzaty.   Handlowali tutaj głównie konwaliowymi perfumami "Być może",a także innymi polskimi kosmetykami, kryształami i różnymi drobnymi towarami.  Za stragany służyły walizki ustawione na jakiejś skrzynce czy składanym krzesełku.  Z rozmów z nimi wynikało, że dobrze na tym handelku zarabiali.

Po trzech dniach wyjechali do miejscowości Kunszentmarton położonej na południu Węgier, kilkadziesiąt kilometrów od dużego miasta Szeged.  To nieduże miasteczko liczyło wówczas około czterech tysiący mieszkańców.   Zamieszkali na kwaterach w prywatnych domach.   Z samego rana, następnego dnia po przybyciu  zostali zatrudnieni przy budowie bardzo nowoczesnego, jak na tamte czasy, mostu.  Betonowy most o konstrukcji sprężonej był rozpięty nad rzeką Keresz i miał ponad sześćdziesiąt metrów długości. Elementami nośnymi tego mostu były specjalnie naciągane kable o grubości ludzkiej ręki.  Do zadań bydgoskich studentów należało sprawdzenie wytrzymałości konstrukcji.  Robili to metodą nieniszczącą przy pomocy tak zwanego młotka Schmidta.  Robili tym młotkiem tysiące uderzeń w różnych miejscach konstrukcji mostu, zapisywali wskazywane przez młotek wyniki, a potem przy użyciu specjalnych tablic robili wykresy wytrzymałości konstrukcji mostu.  Praca chociaż żmudna to jednak była lekka i przyjemna.  Budowniczy mostu odnosili się do nich z wielką sympatią i tylko duży upał dawał im się we znaki.

Długie wieczory spędzali zawsze w jednej z dwóch istniejących w miasteczku restauracji.

Jedna z nich mieściła się w pięknej starej piwnicy.  Była to typowa węgierska gospoda i w niej jadali późny obiad.  Jadali najbardziej typowe węgierskie dania.  Wszystko było wspaniale smaczne, kolorowe i ostre.  W tym czasie, gdy studenci zajadali się tymi specjałami popijając to węgierskimi winami, które już sobie, za naprawdę niewielkie kwoty, sami kupowali,  to do gospody przychodzili miejscowi ludowi muzykanci.  Grali do późnych godzin nocnych na tych swoich instrumentach te swoje szybkie, rytmiczne i ogniste czardasze, ale grali także smętną muzykę pochodzącą podobno od starych pusztańskich ludów..  Mówiono, że robili to dla przyjemności i bezpłatnie, a tylko po to, żeby sobie pograć i posiedzieć przy winku w towarzyskim gronie.  To były naprawdę wspaniałe, niezapomniane przeżycia i jakże różne od tego z czym Leszek spotykał się wówczas w Polsce.

Druga restauracja mieściła się przy domu handlowym położonym na rynku miasteczka.  Tutaj chodzili czasami po posiłkach zjadanych w tej pierwszej gospodzie i zamawiali miejscowe wino. Litrowa butelka takiego wina i to w restauracji kosztowała około 20 forintów co przy ich finansach było naprawdę niewielką kwotą.  W tym lokalu codziennie wieczorem występowała kapela młodzieżowa, taki większy zespół big bitowy.  Grali młodzieżową muzykę węgierską, czyli utwory Omegi, Generali, Zsuzsy Koncz, Kati Kovacs, Locomotiv GT i innych, a także aktualne przeboje światowe.  Polscy studenci popijali winko i tańczyli z miejscową młodzieżą.  Próbowali rozmawiać, lecz było to bardzo trudne.  Czasami coś tam po rosyjsku lub angielsku mówili do siebie, ale i tak bawili się wspaniale.  Leszek przed odjazdem z Budapesztu kupił sobie pięć płyt wspomnianych węgierskich idoli i do dzisiaj na starym gramofonie czasami ich sobie słucha.

Jednego dnia kierownik budowy zabrał całą ich grupę na wycieczkę do odległego o kilkadziesiąt kilometrów historycznego miasta Szeged.  Pojechali ciężarówką z budowy na odkrytej pace.  Siedzieli na drewnianych ławkach i w upale oraz kurzu zapoznawali się praktycznie z węgierskimi stepami zwanymi pusztą.  Szeged bardzo im się podobało.

Po dwunastu dniach pobytu, w Kunszentmarton otrzymali po tysiącu forintów wypłaty, a przecież mieli jeszcze sporo z tych pieniędzy otrzymanych na początku.  W nagrodę za dobrą pracę pojechali na tydzień nad jezioro Balaton.  Wspaniałe, cudowne węgierskie morze z mnóstwem turystów i żaglówek.  Zwiedzili słynne i historyczne miasto i półwysep Tihany.  Pływali w Tapolcy łodziami w wapiennych grotach i kąpali się w słynnych tutejszych gorących wodach,  Pławili się w największym termalnym jeziorze Europy w Heviz położonym kilka kilometrów od południowego krańca Balatonu.  A także pływali i żeglowali po Balatonie.

Po tym pełnym niesamowitych przeżyć tygodniu wrócili do Budapesztu, gdzie przez kolejne dwa dni, kupując masę najróżniejszych prezentów i pamiątek udało im się wydać posiadane forinty.

Cała praktyka trwała ponad trzy tygodnie i była, pewnie nie tylko dla Leszka, lecz także dla pozostałych jej uczestników, niesamowitym, ciekawym i pouczającym przeżyciem i jakże różnym od normalnej polskiej rzeczywistości tamtego czasu.

Niestety wydarzenia, które miały miejsce w następnych  kilku miesiącach po tym wspaniałym pobycie na Węgrzech, a związane z tą praktyką, przyniosły również wielkie kłopoty i spowodowały pierwsze naprawdę  wielkie rozczarowania.  Te wydarzenia były powodem pierwszej wielkiej moralnej porażki. A także przyniosły pierwszą wielką niepewność i pierwsze prawdziwe zachwianie tych wartości, którymi do tej pory kierował się Leszek. Ale o o konkretach  później.

Poniżej dwa zdjęcia z okresu praktyki na Węgrzech.  Niestety marnej jakości, ale tylko takie się zachowały.

Leszek przy moście Małgorzaty w Budapeszcie

 Na budowie mostu w Kunszentmarton.  Na łodzi (twarzami do obiektywu) po lewej Leszek, po prawej Kaziu (?) i nie, abym nie był pewnym, że to on.



poprzedni odcinek

następny odcinek


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię