W owym Starym Folwarku po wyjściu z autobusu po wielogodzinnej podróży, wreszcie dotarli do pierwszego zaplanowanego celu ich podróży. Wysiedli i spokojnie rozejrzeli się po okolicy. Popatrzyli na swoje mapy i poszli drogą wzdłuż brzegu jeziora. Wychodząc z rozciągającej się na kilka kilometrów wsi, zatrzymali się przy ostatnim gospodarstwie. Nie widząc nikogo w tym zdziczałym i nieogrodzonym obejściu, nabrali sobie sami wody ze studni, a także zerwali kilka zielonych niezbyt dojrzałych jabłek. Nie zdążyli daleko odejść od zabudowań, gdy dogonił ich chłop z widłami i do tego w towarzystwie dwóch ujadających, agresywnych psów. Zaczął ten chłop na nich krzyczeć, wyzywając ich od złodziei, a także zażądał zapłaty za wodę, którą wzięli z jego studni. O jabłkach widocznie nic nie wiedział. Nie chcąc pobytu nad Wigrami zaczynać od awantury, a także obawiając się psów i ich właściciela, zapłacili temu agresywnemu tubylcowi pięć złotych, których zażądał i poszli sobie dalej. Jednak od tej pory cała szóstka nabrała nieufności do miejscowych i tak już potem pozostało.
Z tą zakupioną, od wrednego tubylca, wodą i z tymi niedojrzałymi jabłkami oraz ogromnie ciężkimi plecakami i innym sprzętem oraz wyposażeniem, przeszli ponad pięć kilometrów wzdłuż brzegu jeziora. Szukali miejsca na obozowisko i wreszcie je znaleźli. Rozbili namioty tuż nad brzegiem, mając wspaniały widok na Wigry i na odległy, leżący po drugiej stronie jeziora, prawie na wprost ich biwaku, klasztor. Pod wieczór, gdy już wszystko zrobili i usiedli nad wodą to zobaczyli błyszczące niesamowitą bielą ściany klasztoru, nad którymi czerwienił się w zachodzącym słońcu dach tej pięknej budowli. Następnego dnia po rozbiciu obozu, Leszek z Jurkiem wrócili do Starego Folwarku, starannie unikając tego pechowego gospodarstwa i w miejscowej stanicy wodnej wypożyczyli na tydzień dwa drewniane kajaki. Tymi kajakami pływali po ślicznym i czystym jeziorze Wigry. Nawet wodę do picia czerpali z jeziora.
Trwał piękny polski sierpień i piętnastego dnia owego miesiąca Joanna, Leszek, Elżbieta i Michał wybrali się wypożyczonymi kajakami do tego tajemniczego klasztoru leżącego na przeciwległym do ich obozowiska, brzegu. Popłynęli, dziarsko machając wiosłami do miejsca, które od paru dni z oddali tak podziwiali. Przypłynęli do nabrzeża, wyciągnęli kajaki na brzeg i poszli w kierunku klasztoru. Jakież było ich zdziwienie, gdy trafili w tysięczny tłum. Okazało się, że tego dnia odbywa się doroczny odpust i wszyscy okoliczni mieszkańcy, a także wielka rzesza turystów, przybyli na tą uroczystość. Chodzili, patrzyli, słuchali i podziwiali. Było dosłownie tak jak opisuje to piękna i powszechnie znana piosenka Janusza Laskowskiego pod tytułem ":Kolorowe jarmarki". Te same kolory, te same atrakcje, te same rzeczy, smaki i widoki. Coś pięknie polskiego. Coś co chwyta za serce i w czym chciałoby się trwać. Trwać, mając w ręce balonik, zajadając piernik, a po chwili dmuchając w kolorowego kogutka wydającego przeraźliwy dźwięk i prostującego zwinięty zielony ogon. Potem po zwiedzeniu stoisk, po zakupach i po podziwianiu tego czego z uwagi na ich budżet kupić nie mogli, weszli do klasztoru. A tam trwała mistyczna msza okraszona wspaniałymi chóralnymi śpiewami kamedułów. Po tym niesamowitym przeżyciu, po wysłuchaniu wielu pięknych pieśni poczuli się jak w raju Ale to nie był koniec owego raju bo po śpiewach zaczęły się występy lokalnych artystów. A w nich dominowały akordeon, gitara, puzon i perkusja.
Tak cudowne chwile w naszym życiu trafiają się niezwykle rzadko. Zazwyczaj są niespodziewane i w swoim trwaniu niosą coś o czym w danej chwili zazwyczaj nie mamy pojęcia, a często są one tymi chwilami, które są najlepszymi w naszym życiu. Niestety często dostrzegamy to dopiero po latach lub wcale nie dostrzegamy.
Na tym odpuście Leszek kupił Joannie ślicznego drewnianego świątka, który później długie lata przypominał im o tym miejscu. Kupili także masę tradycyjnych słodyczy. Powrócili, ostro wiosłując pod wiatr, do swojej bazy namiotowej. Tutaj najedli się ziemniaków smażonych w ognisku, a później zajadali się słodyczami kupionymi na odpuście, śpiewając i drąc się nad tym pięknym jeziorem do porannych godzin.
Po tygodniowym pobycie z wielkim żalem pożegnali się z dzikimi Wigrami i pojechali do Węgorzewa. Tym razem rozbili swoje namioty na dziko w pobliżu ośrodku Rusałka tuż nad brzegiem drugiego co do wielkości polskiego jeziora, czyli akwenu Mamry. Ośrodek Rusałka znajdował się kilka kilometrów od Węgorzewa i wielokrotnie przechodząc od namiotów do centrum Węgorzewa, aby nabyć podstawowe i niezbędne do życia produkty typu chleb, ziemniaki, kisiel, margaryna, pasztetowa, zwyczajna ( taka kiełbasa, licha, ale kosztująca aż czterdzieści cztery złote za kilogram), a czasem nawet coś lepszego, zawsze mijali miejscową jednostkę wojskową, na której, na głównym budynku rzucał się w oczy ogromny napis: "Bądź czujny, wróg czyha".
Tam również spędzili wspaniały tydzień. Pływali statkiem wycieczkowym po jeziorze Mamry, zwiedzili Wilczy Szaniec w Gierłożu koło Kostrzyna, czyli wojenny schron Hitlera. Niestety zamiast militarnych przeżyć związanych z pobytem w tym miejscu Leszkowi kojarzą się głównie przeżycia kulinarne. Otóż po obejrzeniu potężnych umocnień, schronów i bunkrów, częściowo zrujnowanych, posępnych, straszących obnażonym stalowym zbrojeniem i skorodowanymi betonowymi ścianami, udali się do restauracji, a raczej baru mieszczącego się przy wejściu do owej byłej hitlerowskiej twierdzy. Wstępując do tego socjalistycznego przybytku gastronomicznego, głównie z powodu stanu finansów, zamówili sobie po najtańszym serwowanym tutaj daniu. Tym daniem okazała się galaretka z bitą śmietaną. Leszkowi tak ta galaretka zasmakowała, że prawie rujnując się finansowo zjadł tych galaretek sześć. I pewnie zjadłby jeszcze kilka, ale na szczęście lub niestety, jak to się wówczas mówiło, wszystkie galaretki wyszły. Od tej pory nie tylko Leszkowi galaretka ze bitą śmietaną zawsze kojarzy się z hitlerowskimi bunkrami.
Na tym dzikim polu koło Rusałki poznali czwórkę wspaniałych młodych radomian. Był wśród nich Waldek, który pięknie grał na gitarze i równie pięknie śpiewał. I tak przy ogniskach, trwających do przedświtowej szarości, śpiewali, a Waldek grał i rej wodził. Zawiązała się między całą dziesiątką naprawdę wielka sympatia. Wymienili się adresami i wiele sobie obiecywali, lecz niestety nigdy już się nie spotkali, a po paru listach znajomość upadła. A szkoda.
Po dwudziestym sierpnia Leszek wyjechał na obóz naukowy do Chojnic. Obóz organizowało koło naukowe Inżynierii Ruchu działające przy jego Instytucie Budownictwa Lądowego, którego Leszek był członkiem .Kilkunastu studentów trzeciego i czwartego roku zamieszkało w przyjemnej bursie mieszczącej się w centrum miasta i każdego ranka zaraz po śniadaniu wyruszali na chojnickie ulice. Na tych ulicach i na wlotach do miasta dokumentowali natężenie ruchu. Zapisywali ile i jakich pojazdów przejeżdża na godzinę w określonych miejscach.
Wieczorami, racząc się w umiarkowanych ilościach białym winem Witoscha lub czerwonym Calabrese, śpiewali turystyczne i inne piosenki. Mieli w swoim gronie dwóch gitarzystów co bardzo sprzyjało długim i różnorodnym, że się tak wyrazimy, występom artystycznym. Śpiewy przeplatane były często zawziętymi i emocjonalnymi dyskusjami na najróżniejsze tematy. Na tym obozie Leszek poznał się bliżej z Rochem Wosińskim, z którym później wspólni wykonywali pracę dyplomową. Ten obóz był ciekawy i to pod wieloma względami. Było to takie połączenie pracy, badań związanych z określoną odpowiedzialności, z tymi pięknymi wieczorami, tymi emocjonalnymi przeżyciami z których refleksje, przemyślenia i doświadczenie pozostają już na zawsze i stają się istotną cząstką osobowości.
Potem po powrocie z tego obozu, już w trakcie roku szkolnego koło naukowe opracowało mapę natężenia ruchu dla miasta Chojnice. Posłużyła ona do sporządzania projektów drogowych, projektów sygnalizacji świetlnej i projektów oznakowania ulic.
Po tych pięknych wakacjach, po tej wspaniałej praktyce zagranicznej i ciekawym obozie naukowym, przyszła szara rzeczywistość i Leszek znowu prawie cały wrzesień ciężko przepracował tym razem przy zajmował się dezynfekcją i deratyzacją. Nie są to miłe i przyjemne zajęcia. Niestety taki był obowiązek. Trzeba było odrobić to co się wydało i jeszcze trochę więcej.
W tym wrześniu miało miejsce jeszcze jedno istotne wydarzenie.
W sobotę dwudziestego września najbliższy Leszkowi przyjaciel, czyli Irek, wziął ślub kościelny w kościele w Czeszewie z Ireną. Irek zawsze był jak to się wtedy mówiło, kobieciarzem i miał w trakcie znajomości z Leszkiem kilka bliskich swojemu sercu koleżanek. Zawsze umiał postępować z dziewczynami, a i one go lubiły. Na tą jedyną, na drogę na całe życie, wybrał Irenę. Leszek był na ślubie w Czeszewie i na weselu w Morakowie. Wesele było takie prawdziwie wiejskie. Były odpowiednie dekoracje, grała orkiestra złożona z organisty, saksofonisty i gitarzysty. Jedzenia, picia i gości było w bród. wszyscy do białego rana doskonale się bawili, a po odśpiewaniu "Kiedy ranne wstają zorze" udali sie na spoczynek, aby po kilku godzinach snu przystąpić do nie mniej uroczystych i bogatych poprawin. I tak ruszyli Irek z Ireną w nową drogę życia.
Nad Wigrami - sierpień 1975 r. |
Węgorzewo - sierpień 1975 r. |
poprzedni odcinek
Następny odcinek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię