poniedziałek, 3 lipca 2017

Leszek - odcinek 37

Po tygodniu od powrotu z Węgier, Leszek z Joanną wraz z Elą i Michałem, a także z siostrą Leszka, Danką i kuzynem Eli, Jurkiem, wybrali się pod namioty, na Mazury. Ten wyjazd planowali od roku i wreszcie mieli to uczynić.  Najpierw pojechali pociągiem do Olsztyna, gdzie po przyjeździe musieli czekać ponad sześć godzin na pociąg do Ełku.  W tym czasie, pomimo późnej pory, postanowili trochę zwiedzić Olsztyn. Pochodzili po ulicach Olsztyna.  Po ulicach pustych już o tej porze, a ponieważ wszystko było już w owym czasie zamknięte to musieli zadowolić się jedzeniem i piciem, które mieli w plecakach.  Po pięciu godzinach takiego wałęsania się po tym wojewódzkim mieście wrócili na kolejową stację.  Pociąg z Olsztyna do Ełku wlókł się niemiłosiernie.   A gdy wreszcie do tego Ełku dotarli to musieli znowu kilka godzin poczekać na autobus, który miał ich zawieść do miejscowości Stary Folwark. Ów Folwark to największa i pięknie położona wieś leżąca nad jeziorem Wigry.  Cała ta niesamowita podróż z Bydgoszczy do Starego Folwarku trwała "tylko" trzydzieści sześć godzin.  Leszek w tym czasie nawet nie zmrużył oka.

W owym Starym Folwarku po wyjściu z autobusu po wielogodzinnej podróży, wreszcie dotarli do pierwszego zaplanowanego celu ich podróży.  Wysiedli i spokojnie rozejrzeli się po okolicy. Popatrzyli na swoje mapy i poszli drogą wzdłuż brzegu jeziora. Wychodząc z rozciągającej się na kilka kilometrów wsi, zatrzymali się przy ostatnim gospodarstwie. Nie widząc nikogo w tym zdziczałym i nieogrodzonym obejściu, nabrali sobie sami wody ze studni, a także zerwali kilka zielonych niezbyt dojrzałych jabłek. Nie zdążyli daleko odejść od zabudowań, gdy dogonił ich chłop z widłami i do tego w towarzystwie dwóch ujadających, agresywnych psów.  Zaczął ten chłop na nich krzyczeć, wyzywając ich od złodziei, a także zażądał zapłaty za wodę, którą wzięli z jego studni.  O jabłkach widocznie nic nie wiedział.   Nie chcąc pobytu nad Wigrami zaczynać od awantury, a także obawiając się psów i ich właściciela, zapłacili temu agresywnemu tubylcowi pięć złotych, których zażądał i poszli sobie dalej.  Jednak od tej pory cała szóstka nabrała nieufności do miejscowych i tak już potem pozostało.

Z tą zakupioną, od wrednego tubylca, wodą i z tymi niedojrzałymi jabłkami oraz ogromnie ciężkimi plecakami i innym sprzętem oraz wyposażeniem, przeszli ponad pięć kilometrów wzdłuż brzegu jeziora.   Szukali miejsca na obozowisko i wreszcie je znaleźli. Rozbili namioty tuż nad brzegiem, mając wspaniały widok na Wigry i na odległy, leżący po drugiej stronie jeziora, prawie na wprost ich biwaku, klasztor. Pod wieczór, gdy już wszystko zrobili i usiedli nad wodą to zobaczyli błyszczące niesamowitą bielą ściany klasztoru, nad którymi czerwienił się w zachodzącym słońcu dach tej pięknej budowli.  Następnego dnia po rozbiciu obozu, Leszek z Jurkiem wrócili do Starego Folwarku, starannie unikając tego pechowego gospodarstwa i w miejscowej stanicy wodnej wypożyczyli na tydzień dwa drewniane kajaki.   Tymi kajakami pływali po ślicznym i czystym jeziorze Wigry.  Nawet wodę do picia czerpali z jeziora.

Trwał piękny polski sierpień i piętnastego dnia owego miesiąca Joanna, Leszek, Elżbieta i Michał wybrali się wypożyczonymi kajakami do tego tajemniczego klasztoru leżącego na przeciwległym do ich obozowiska, brzegu.  Popłynęli, dziarsko machając wiosłami do miejsca, które od paru dni z oddali tak podziwiali.   Przypłynęli do nabrzeża, wyciągnęli kajaki na brzeg i poszli w kierunku klasztoru.   Jakież było ich zdziwienie, gdy trafili w tysięczny tłum. Okazało się, że tego dnia odbywa się doroczny odpust i wszyscy okoliczni mieszkańcy, a także wielka rzesza turystów, przybyli na tą uroczystość.  Chodzili, patrzyli, słuchali i podziwiali.  Było dosłownie tak jak opisuje to piękna i powszechnie znana piosenka Janusza Laskowskiego pod tytułem ":Kolorowe jarmarki".  Te same kolory, te same atrakcje, te same rzeczy, smaki i widoki.  Coś pięknie polskiego.  Coś co chwyta za serce i w czym chciałoby się trwać.  Trwać, mając w ręce balonik, zajadając piernik, a po chwili dmuchając w kolorowego kogutka wydającego przeraźliwy dźwięk i prostującego zwinięty zielony ogon.  Potem po zwiedzeniu stoisk, po zakupach i po podziwianiu tego czego z uwagi na ich budżet kupić nie mogli, weszli do klasztoru.  A tam trwała mistyczna msza okraszona wspaniałymi chóralnymi śpiewami kamedułów.   Po tym niesamowitym przeżyciu, po wysłuchaniu wielu pięknych pieśni poczuli się jak w raju Ale to nie był koniec owego raju bo po śpiewach zaczęły się występy lokalnych artystów.   A w nich dominowały akordeon, gitara, puzon i perkusja. 

Tak cudowne chwile w naszym życiu trafiają się niezwykle rzadko.  Zazwyczaj są niespodziewane i w swoim trwaniu  niosą coś o czym w danej chwili zazwyczaj nie mamy pojęcia, a często są one tymi chwilami, które są najlepszymi w naszym życiu.  Niestety często dostrzegamy to dopiero po latach lub wcale nie dostrzegamy.

Na tym odpuście Leszek kupił Joannie ślicznego drewnianego świątka, który później długie lata przypominał im o tym miejscu.  Kupili także masę tradycyjnych słodyczy.  Powrócili, ostro wiosłując pod wiatr, do swojej bazy namiotowej.  Tutaj najedli się ziemniaków smażonych w ognisku, a później zajadali się słodyczami kupionymi na odpuście, śpiewając i drąc się nad tym pięknym jeziorem do porannych godzin.

Po tygodniowym pobycie z wielkim żalem pożegnali się z dzikimi Wigrami i pojechali do Węgorzewa.  Tym razem rozbili swoje namioty na dziko w pobliżu ośrodku Rusałka tuż nad brzegiem drugiego co do wielkości polskiego jeziora, czyli akwenu Mamry.  Ośrodek Rusałka znajdował się kilka kilometrów od Węgorzewa i wielokrotnie przechodząc od namiotów do centrum Węgorzewa, aby nabyć podstawowe i niezbędne do życia produkty typu chleb, ziemniaki, kisiel, margaryna, pasztetowa, zwyczajna ( taka kiełbasa, licha, ale kosztująca aż czterdzieści cztery złote za kilogram), a czasem nawet coś lepszego, zawsze mijali miejscową jednostkę wojskową, na której, na głównym budynku rzucał się w oczy ogromny napis:  "Bądź czujny, wróg czyha".

Tam również spędzili wspaniały tydzień.  Pływali statkiem wycieczkowym po jeziorze Mamry, zwiedzili Wilczy Szaniec w Gierłożu koło Kostrzyna, czyli wojenny schron Hitlera. Niestety zamiast militarnych przeżyć związanych z pobytem w tym miejscu Leszkowi kojarzą się głównie przeżycia kulinarne.  Otóż po obejrzeniu potężnych umocnień, schronów i bunkrów, częściowo zrujnowanych, posępnych, straszących obnażonym stalowym zbrojeniem i skorodowanymi betonowymi ścianami, udali się do restauracji, a raczej baru mieszczącego się przy wejściu do owej byłej hitlerowskiej twierdzy.  Wstępując do tego socjalistycznego przybytku gastronomicznego, głównie z powodu stanu finansów, zamówili sobie po najtańszym serwowanym tutaj daniu.  Tym daniem okazała się galaretka z bitą śmietaną.  Leszkowi tak ta galaretka zasmakowała, że prawie rujnując się finansowo zjadł tych galaretek sześć.  I pewnie zjadłby jeszcze kilka, ale na szczęście lub niestety, jak to się wówczas mówiło, wszystkie galaretki wyszły.  Od tej pory nie tylko Leszkowi galaretka ze bitą śmietaną zawsze kojarzy się z hitlerowskimi bunkrami.

Na tym dzikim polu koło Rusałki poznali czwórkę wspaniałych młodych radomian.  Był wśród nich Waldek, który pięknie grał na gitarze i równie pięknie śpiewał.  I tak przy ogniskach, trwających do przedświtowej szarości, śpiewali, a Waldek grał i rej wodził. Zawiązała się między całą dziesiątką naprawdę wielka sympatia. Wymienili się adresami i wiele sobie obiecywali, lecz niestety nigdy już się nie spotkali, a po paru listach znajomość upadła.  A szkoda.

Po dwudziestym sierpnia Leszek wyjechał na obóz naukowy do Chojnic.  Obóz organizowało koło naukowe Inżynierii Ruchu działające przy jego Instytucie Budownictwa Lądowego, którego Leszek był członkiem  .Kilkunastu studentów trzeciego i czwartego roku zamieszkało w przyjemnej bursie mieszczącej się w centrum miasta i każdego ranka zaraz po śniadaniu wyruszali na chojnickie ulice.  Na tych ulicach i na wlotach do miasta dokumentowali natężenie ruchu.  Zapisywali ile i jakich pojazdów przejeżdża na godzinę w określonych miejscach. 

Wieczorami, racząc się w umiarkowanych ilościach białym winem Witoscha lub czerwonym Calabrese, śpiewali turystyczne i inne piosenki.  Mieli w swoim gronie dwóch gitarzystów co bardzo sprzyjało długim i różnorodnym, że się tak wyrazimy, występom artystycznym. Śpiewy przeplatane były często zawziętymi i emocjonalnymi dyskusjami na najróżniejsze tematy.  Na tym obozie Leszek poznał się bliżej z Rochem Wosińskim, z którym później wspólni wykonywali pracę dyplomową.  Ten obóz był ciekawy i to pod wieloma względami. Było to takie połączenie pracy, badań związanych z określoną odpowiedzialności, z tymi pięknymi wieczorami, tymi emocjonalnymi przeżyciami z których refleksje, przemyślenia i doświadczenie pozostają już na zawsze i stają się istotną cząstką osobowości.

Potem po powrocie z tego obozu, już w trakcie roku szkolnego koło naukowe opracowało mapę natężenia ruchu dla miasta Chojnice.   Posłużyła ona do sporządzania projektów drogowych, projektów sygnalizacji świetlnej i projektów oznakowania ulic.

Po tych pięknych wakacjach, po tej wspaniałej praktyce zagranicznej i ciekawym obozie naukowym, przyszła szara rzeczywistość i Leszek znowu prawie cały wrzesień ciężko przepracował tym razem przy zajmował się dezynfekcją i deratyzacją.  Nie są to miłe i przyjemne zajęcia.   Niestety taki był obowiązek.   Trzeba było odrobić to co się wydało i jeszcze trochę więcej.

W tym wrześniu miało miejsce jeszcze jedno istotne wydarzenie.

W sobotę dwudziestego września najbliższy Leszkowi przyjaciel, czyli Irek, wziął ślub kościelny w kościele w Czeszewie z Ireną.  Irek zawsze był jak to się wtedy mówiło, kobieciarzem i miał w trakcie znajomości z Leszkiem kilka bliskich swojemu sercu koleżanek. Zawsze umiał postępować z dziewczynami, a i one go lubiły.   Na tą jedyną, na drogę na całe życie, wybrał Irenę.  Leszek był na ślubie w Czeszewie i na weselu w Morakowie.  Wesele było takie prawdziwie wiejskie.  Były odpowiednie dekoracje, grała orkiestra złożona z organisty, saksofonisty i gitarzysty.   Jedzenia, picia i gości było w bród. wszyscy do białego rana doskonale się bawili, a po odśpiewaniu "Kiedy ranne wstają zorze" udali sie na spoczynek, aby po kilku godzinach snu przystąpić do nie mniej uroczystych i bogatych poprawin.  I tak ruszyli Irek z Ireną w nową drogę życia.



Nad Wigrami - sierpień 1975 r.

Węgorzewo - sierpień 1975 r.



                                                         poprzedni odcinek


                                      Następny odcinek.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię