piątek, 27 stycznia 2017

Warto przeczytać - 20

Vladimir Volkoff   "Montaż".

Krótka notka o pisarzu (Wikipedia)

Vladimir Volkoff, Władimir Wołkow, pisarz francuski. Pochodził z rodziny emigrantów rosyjskich, był ciotecznym wnukiem kompozytora Piotra Czajkowskiego. Ukończył studia na Sorbonie, był profesorem Uniwersytetu w Liège.

Pierwszy raz trafiłem na tego pisarza i to całkiem przypadkowo, ale po przeczytaniu książki "Montaż" nie mogę wprost powstrzymać się od komentarza na jej temat.

Zastanawiając się nad zawartymi w niej opisami działań agentów wpływu łatwo sobie wytłumaczyć i łatwo zrozumieć wiele mechanizmów rządzących naszym życiem społeczno-polityczno-gospodarczym od czasów przemian do chwili obecnej.

Daleki jestem od snucia teorii spiskowych, ale poczynając od okrągłego stołu, poprzez złodziejskie prywatyzacje, aż do powstania KOD-u jakże łatwo na kanwie tej powieści zrozumieć te procesy, które zawsze stanowiły źródło moich, delikatnie mówiąc, wątpliwości i sprzeciwu.

Każdy, a już szczególnie wszyscy mający związek z publicznymi funkcjami i mediami, powinni przeczytać to oryginalne dzieło oparte na faktach.  To wbrew pozorom wcale nie jest powieść szpiegowska lecz powieść pokazująca jak świadomie i skutecznie można wpływać na różne ludzkie postępowania i zachowania.

 Książka z taką perfekcją ujawniała mechanizmy i kulisy najbardziej wyrafinowanych działań Kremla na Zachodzie, że sama stała się celem autentycznej KGB - owskiej operacji. (montaż za "Montaż").  Na szczęście operacja nie powiodła się i książka nie tylko, że ukazała się, ale odniosła wielki prestiżowy sukces i została nagrodzona najważniejszą francuską nagrodą literacką w kategorii powieści (Grand Prix du Roman Akademii Francuskiej).

Aby bardziej zachęcić do jej przeczytania przytoczę fragment jej treści.

„(…) Ryzykować własnym życiem potrafi każdy idiota. Myślę, że o wiele przyjemniej jest połamać kości komuś innemu – odpowiedział Pitman, pogodnym uśmiechem przepraszając za ostrość wyrażenia. –Tyle że nie żyjemy już w czasach księcia Sieriebriannego, ani w czasach naszych bogatyrów. Wtedy niewielki rozumek i maczuga wystarczały do wygrania bitwy. Nieszczęśliwie dla pana się składa, że przyszłość nie należy do sztuki wojennej rozumianej w sposób tak tradycyjny. Amerykanie mają bombę atomową, wkrótce i my ją będziemy mieli. Efekt: koniec łamania kości. To znaczy zawsze gdzieś, w jakimś kącie świata, będą trwały potyczki, będą zabici, niestety, bohaterskie czyny i okrucieństwa, tyle, że bez realnych konsekwencji, jak strącenie pionków na dalekim przedpolu, próba sił, nic więcej. Prawdziwie nowoczesna wojna Aleksandrze Dmitryczu, nie pociągnie za sobą prawie żadnych zniszczeń materialnych. Będzie to wojna bardzo wydajna, ekonomiczna. Jej zwycięzca będzie panem życia i śmierci na zdobytych terytoriach i wśród podbitych ludów. Będzie nimi władał w sposób bardziej suwerenny niż niegdyś królowie. Znajdujemy się u zarania rozwoju nowej broni, wcale nie śmiercionośnej, wydajniejszej niż wszystkie dotychczasowe. Jeżeli chce pan wziąć udział w wojnie zwycięskiej, musi się pan stać oficerem tej nowej kawalerii”

Oraz parę fragmentów z recenzji tej książki autorstwa Tomasza Formickiego z marca 2012 roku:

 "Fundamentem działań radzieckich agentów wpływu w „Montażu” są swego rodzaju przykazania klasyka strategii jakim był Sun-Tsu dla info-agresorów.  Jeden z głównych bohaterów powieści, a zarazem autor tytułowego montażu Abdulrachmanow, w swoim gabinecie ma powieszone na ścianie te „przykazania”:
1. poddawaj w wątpliwość dobro; 
2. kompromituj przywódców;
3. wstrząśnij ich wiarą, niech gardzą;
4. posługuj się ludźmi złymi;
5. dezorganizuj działalność władz; 
6. siej niezgodę między obywatelami; 
7. podżegaj młodych przeciwko starym;
8. drwij z tradycji; 
9. zakłócaj aprowizację; 
10. rozpowszechniaj zmysłową muzykę; 
11. sprzyjaj rozwiązłości; 
12. nie żałuj pieniędzy; 
13. zbieraj informacje. "

 "Wykrycie agentury wpływu jest bardzo trudne. Agenci wpływu należą do osób o najściślej strzeżonej tożsamości w ewidencji służby info-agresora.  Są bowiem najczęściej postaciami publicznymi, a ich skuteczność opiera się na totalnym utajnieniu.  Raz zdemaskowany agent wpływu nieodwracalnie traci swą przydatność.  Agenci wpływu, zwłaszcza uplasowani wysoko w hierarchii politycznej czy naukowej (jako tzw. „autorytety”), prowadzeni są najczęściej werbalnie, drogą ustnych sugestii, bez zostawiania śladów w dokumentacji służby specjalnej, która go prowadzi.  Często w prowadzonej przez służbę ewidencji agentury jeden kryptonim obejmuje całą grupę lub organizację złożoną z wielu osób, których tożsamość nie jest wymieniana.  Zdarza się, że anonimowi agenci wpływu ukrywani są zbiorowo pod kryptonimem konkretnej operacji i uaktywniani incydentalnie w momentach ważnych rozstrzygnięć politycznych.  Zabiegi te sprawiają, że agentura wpływu dekonspirowana jest najczęściej przez oficerów wywiadu, którzy przeszli na drugą stronę."

"Wysoki stopień utajnienia tożsamości agentów wpływu sprawia, że udowodnienie im przed sądem działania na rzecz obcego państwa jest praktycznie niemożliwe.  Podstawą demokracji jest bowiem prawo do głoszenia własnych poglądów.  Agent wpływu nie wykrada tajemnic z sejfów i prawie nie sposób przyłapać go na „gorącym uczynku”.  Najczęściej nie kontaktuje się potajemnie z oficerem prowadzącym i nie otrzymuje od niego instrukcji, zadań lub wynagrodzenia.  Nie odwiedza skrzynek kontaktowych, nie zostawia nigdzie mikrofilmów lub innych materiałów wywiadowczych.  Agent wpływu wyjeżdża oficjalnie na jawne seminaria lub konferencje naukowe, pobiera stypendia naukowe lub wykłada na zagranicznym uniwersytecie, zagraniczni wydawcy publikują jego książki, otrzymuje nagrody twórcze, spotyka się z politykami, ludźmi ze świata gospodarki i nauki.  Zebrane „wrażenia” ubrane we „własne przemyślenia” publikuje w mediach, rozpowszechnia w „politycznych salonach”, albo podczas spotkań z politykami i decydentami własnego kraju.  Formalnie nie robi nic nielegalnego."

Mój komentarz do powyższych oczywistości:

Tak na przykład facet, który jest szefem rady nadzorczej firmy z Legnicy posiadającej nieprawdopodobne wpływy na polską rzeczywistość, jest zarazem szefem nowej polskiej formacji politycznej.  Czyż to naprawdę przypadek?   A może, biorąc pod uwagę nie tylko jego legnickie (czytaj oprycznickie pochodzenie) jest w tym coś znacznie więcej?  Aż boję się zapytać czy to nie jest klasyczny agent wpływu?


  Naprawdę warto przeczytać.


Poprzedni post z tego cyklu.






czwartek, 26 stycznia 2017

Ciekawostka - 11 - trochę prawdy o Lechu Wałęsie.

Poniżej artykuł z marca 1993 roku zamieszczony w bardzo wówczas popularnym tygodniku "NIE".

Niby nic wielkiego, ale taka sobie ciekawostka, a pewnie szczególnie interesująca dla młodszych czytelników mojego bloga (jeżeli tacy są).  Tych, którzy wówczas z racji wieku nie mogli poczytać o swoim idolu lub też przeciwniku.

A z Bydgoszczą wiąże się ten tekst w sposób szczególny.  Otóż wspomniany w nim Mieczysław Wachowski to rodowity bydgoszczanin ze Szwederowa.  Był on w gabinecie prezydenckim prawdziwą szarą eminencją i wielu wtedy twierdziło, że w dużej części to on sprawował władzę prezydencką.







                                                            Poprzedni post z tego cyklu.

wtorek, 24 stycznia 2017

Ciekawostka - 10 - Donald Tusk i Marek Koczwara.

Tym razem zamiast komentowania bieżących wydarzeń politycznych postanowiłem zamieścić innego typu materiał.

Nie zamieszczam tego, aby kogoś krytykować czy chwalić, lecz po to, aby ewentualnie czytający mogli zapoznać się z dawną wypowiedzią obecnego przewodniczącego Rady Europejskiej, aktualnie kandydującego na drugą połowę kadencji na stanowisko, które teraz sprawuje.

Mijają właśnie 24 lata od momentu jej opublikowania.  Może kogoś zainteresuje co wtedy mówił i pisał ówczesny przewodniczący KLD, a potem szef PO i później wieloletni polski premier.

Wypowiedź pochodzi z biuletynu KLD (patrz zdjęcie nr 2).





                          Poprzedni post z tego cyklu.

czwartek, 19 stycznia 2017

Leszek - odcinek 32.

Poprzedni odcinek.


Leszek odcinek 32.

Pod koniec września 1972 roku Leszek zamieszkał w akademiku na ulicy Koszarowej w Bydgoszczy.  Był to akademik koedukacyjny czyli zamieszkany przez panie i panów, oczywiście na osobnych piętrach, ale w praktyce jakie to miało znaczenie?   Mieszkało w nim także kilkoro małżeństw studenckich i ciągle w społeczności tego akademika, tworzyły się nowe pary, które w licznych przypadkach później pozostawały ze sobą na stałe.

Leszek zamieszkał w pokoju numer czterysta dwadzieścia dwa, a jego współlokatorami byli Wojciech Łukaszewicz i Tadeusz Figa.   Wojtek mieszkał z Leszkiem przez całe cztery lata, ale jakoś nigdy się do siebie nie zbliżyli, a po studiach spotkali się jeszcze tylko kilka razy i to tylko na zjazdach koleżeńskich.  Wojciech miał naturę spokojną, był zamknięty w sobie, małomówny i dyskretny.   Chadzał zawsze własnymi drogami i specjalnie nie lubił długich rozmów, a już szczególnie tych dotyczących spraw prywatnych.  Na liczne pytania kolegów zwykł odpowiadać krótko i lakonicznie.  Z nauką nie miał problemów.   Jako towarzysz studenckiego życia i jego obyczajów w tym i rozlicznych oraz różnorodnych imprezach akademickich, był raczej marnym kompanem.  Jednak jakoś tak się z Leszkiem zrozumieli, że co roku wybierali wspólne zamieszkiwanie. Może to właśnie dzięki temu, że byli tak różni, tak przeciwstawni?

Natomiast Figa, bo tak na niego wszyscy mówili, to była wielce osobliwa postać.  Oryginał pod każdym względem.  Najwięcej czasu spędzał leżąc na łóżku czytając książki nie mające nic wspólnego z obranym kierunkiem studiów.  Były to różne traktaty filozoficzne, a także czasopisma głównie "Literatura", "Kultura" i literacki miesięcznik "Odra".  Figa poczytał godzinkę lub dwie po czym rzucił bezosobowo jakąś przeczytaną lub wywnioskowaną z właśnie przeczytanego tekstu, mądrość życiową, chwilę pośmiał się sam do siebie i dalej czytał.   A jak trafiła mu się jakaś szczególna myśl na przykład: "nie kijem go to pałą", albo "czekaj, czekaj i się doczekasz" lub "błogosławiony ten co nie mając nic do powiedzenia nie obleka tego faktu w słowa", a także "wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie" to wówczas śmiał się nieraz i pół godziny.  Oczywiście nie śmiał się bez przerwy.  Przytoczył taką mądrość, pośmiał się swoim tubalnym głosem z pięć minut, ucichł, zadumał się, po chwili powtórzył ową mądrość i znowu się pośmiał.  Takich cykli zdarzało się czasami nawet kilkanaście.  Wówczas Leszek z Bogdanem mieli niezły ubaw.  Figa oprócz swoich powiedzeń, przysłów i mądrości lubił także wdawać się w filozoficzne dyskusje o różnych aspektach życia.  Jednak był trudnym dyskutantem dla przyszłych inżynierów.  Nie dość, że był kilka lat starszy i z niejednego pieca jadł już chleb, te studia były już trzecimi jakie zaczynał, to jeszcze był dobrze zorientowany i miał dużą wiedzę w tematach jakie poruszał.  Przeważnie dyskutantów zapędzał w ślepy róg, przedstawiając swoją argumentację i onieśmielając swoją niewątpliwą erudycją i swoistą charyzmą.  Niestety do nauki na technicznych studiach Figa nie miał szczególnej melodii.   Jakoś przetrwał pierwszy semestr, ale ciągnące się za nim poprawki praktycznie ze wszystkich zaliczeń i  egzaminów spowodowały, że już na początku maja zrezygnował, a raczej musiał zrezygnować z chęci zostania inżynierem budownictwa.  Pewnie po wakacjach rozpoczął kolejne studia.

Niestety Leszek z nim się już nigdy potem nie spotkał, a szkoda bo był to jeden z najbardziej oryginalnych ludzi, jakich Leszek spotkał na swojej życiowej drodze.

Na drugim roku miejsce Figi zajął Henryk Malinowski, prostoduszny, dobrotliwy, sympatyczny i uczynny chłopak.  I w takim trzyosobowym składzie przemieszkali wspólnie, w akademiku na Koszarowej, pozostałe lata swoich studiów.

Grupa dziekańska Leszka liczyła piętnaście osób.  Dominowali absolwenci bydgoskich liceów ogólnokształcących.  Byli pewni siebie, swobodni i przynajmniej na pierwszym roku trzymali się razem.  Leszkowi, który uważnie obserwował ich zachowania i słuchał tego co mówili, wydawali się mądrzejsi od niego i mocno to go deprymowało.  Na szczęście było tak tylko do pierwszego kolokwium.  A było to kolokwium z matematyki.  Wykłady prowadził doktor Czajkowski, a ćwiczenia magister  Lassak.   Przed tym pierwszym kolokwium Leszek nie był pewien tego jak mu się powiedzie.  Niby wszystko rozumiał i sporo wiedział, lecz każdy sprawdzian to przecież zawsze w jakimś sensie loteria.   Zaś wspomniana grupa studentów sprawiała wrażenie, że są doskonale przygotowani i na pewno każdy z nich uzyska owe maksymalne piętnaście punktów, jakie można było osiągnąć, a te piętnaście punktów było równoznaczne z oceną bardzo dobrą, czyli najwyższą wówczas oceną.  Po kolokwium okazało się, że tych piętnaście punktów uzyskał tylko Leszek, a po czternaście punktów zdobyli dwaj koledzy z jego klasy z Technikum Kolejowego.  Zaś tak pewni siebie owi absolwenci najlepszych bydgoskich liceów uzyskali znacznie gorsze wyniki, a dwoje z nich wcale nie zaliczyło tego kolokwium.

Ten fakt nie tylko pozwolił Leszkowi zdobyć sporą pewność siebie, lecz także znacznie poprawił jego sytuację w grupie dziekańskiej, a po paru kolejnych kolokwiach, także na całym roku.

Najtrudniejszym przedmiotem na pierwszym roku była geometria wykreślna, którą prowadził magister Sroczyński, popularnie zwany Śpiochem.  Zaliczyć u Śpiocha na cztery to było naprawdę coś.  Leszkowi się to udało.

Warto kilka zdań napisać o wspomnianych dwóch kolegach z technikum.
Byli to Józef Krauze i Andrzej Tubielewicz.

Józef posiadał bardzo ścisły, matematyczny umysł, ale nie zawsze chciało mu się przykładać do nauki w tych przedmiotach ścisłych.  Miał całą masę innych zainteresowań, głównie natury humanistycznej.  I chociaż nie był taki jak wspominany powyżej Figa to coś z Figi w nim było.  Józef wówczas także był małomówny i trzymał się na uboczu, ale potrafił być dowcipny, potrafił błysnąć intelektem, a jak naszła go chęć do nauki to zawsze uzyskiwał najlepsze oceny.  Niestety był bardzo niesystematyczny i po drugim roku zniknął ze studiów dziennych, ale skończył później studia wieczorowe.

Natomiast Andrzej Tubielewicz to wprost wzór cnót wszelakich.   Solidnością, statecznością, jowialnym i spokojnym trybem bycia wprost zaskakiwał.  Mogło się wydawać, że jest znacznie starszy i poważniejszy od swoich kolegów.  Z nauką nie miał żadnych problemów.  Wyniki miał zawsze dobre, a do tego był wprost cudownym kreślarzem co wówczas dla przyszłych inżynierów było bardzo ważne.  Wtedy przecież nie było jeszcze komputerów obliczających i kreślących projekty.  Obliczenia przeprowadzało się na suwaku logarytmicznym zaś rysunki projektów budowlanych wykreślało się grafionami, albo rapidografami na kalce technicznej.   W wykonywaniu tych rysunków Andrzej był niedoścignionym mistrzem.  O ile w technikum Leszek za bardzo nie przyjaźnił się z Andrzejem, chociaż bywało, że siedzieli w jednej ławce to teraz, od samego początku studiów, zostali najbliższymi kolegami.  Oprócz zajęć na uczelni zaczęła łączyć ich także znajomość prywatna.   Andrzej był bardzo dyskretny, a nawet rzec można, że był skryty.  Nie lubił mówić o sobie i o swoich bliskich, nie zapraszał kolegów do swojego domu i rzadko bywał na studenckich imprezach.   Leszkowi udało się trochę zmienić te zachowania.   Zaś z czasem coraz bardziej się do siebie zbliżyli.  Temu zbliżeniu pomogły codziennie wspólne powroty po zajęciach na uczelni.

Przez całe cztery lata, prawie codziennie szli sobie socjalistycznymi ulicami z ulicy Grodzkiej na Mostową i przez Plac Zjednoczenia (obecnie Teatralny) do 1-Maja (obecnie Gdańska), aż do ulicy Świętojańskiej, gdzie w narożnym domu, nad Cukiernią Bigońskich, Andrzej mieszkał od urodzenia. Tutaj na tym rogu, po ciekawych rozmowach i interesujących dyskusjach się rozstawali.  Leszek dalej szedł do Joanny, która mieszkała na Placu Weyssenhoffa.  Te codzienne marsze, spacery, czasami zahaczające o jakiś sklep (głównie sklep Foton) lub kawiarnię (Cristal),  bardzo ich do siebie zbliżały.  Mieli dużo czasu na omówienie nie tylko uczelnianych czy bieżących politycznych lub gospodarczych spraw, ale prowadzili także dyskusje na różne ciekawe tematy.  I wówczas, w trakcie takich dyskusji, Andrzej, ten zazwyczaj małomówny młodzieniec zamieniał się czasami we wielkiego pasjonata.  Bardzo interesował się nowoczesną muzyką, a szczególnie był zafascynowany "Dzwonami rurowymi" Mike Oldfielda.   Długo i szczegółowo mógł  mówić o interesującej go muzyce i godzinami jej słuchać.  Interesował się także fotografią.  Wykonywał wspaniałe zdjęcia swoją najnowszą lustrzanką, a potem sam je wywoływał i obrabiał.   Ta jego pasja była na bardzo dużym poziomie technicznym jak na owe czasy.  Mocno się w nią angażował.  Czytał fachową literaturę ( dla ignorantów - internetu wówczas nie było), ucząc się przy tym jak robić doskonałe zdjęcia.  Jak tworzyć różne kompozycje będąc na bieżąco z nowinkami technicznymi i to zarówno teoretycznymi jak i praktycznymi.  Kolejną pasją Andrzeja była chęć posiadania wiedzy o innych krajach.  Chodząc ulicami lub siedząc w kawiarni Cristal, godzinami mogli rozprawiać o Francji, Hiszpanii, Italii, Austrii, Szwajcarii, a nawet o Australii i oczywiście o USA.  Rozmawiali o obyczajach tam panujących, polityce, gospodarce, modzie, muzyce i tak dalej no i oczywiście o planowanych podróżach do tych krajów.

O Andrzeju jeszcze będzie bo naprawdę zasłużył sobie na to, aby więcej o nim napisać.

Już od pierwszego semestru, Leszek jak ten niespokojny, niezaspokojony duch, który zawsze i wszędzie musi mieć swoją rację, swoje zdanie i to przeważnie inne niż ogólny trend, wrócił do działalności społecznej, a już po paru miesiącach został członkiem Rady Wydziałowej SZSP.  Zaś na początku drugiego roku studiów został przewodniczącym komisji nauki rady wydziałowej tej organizacji.

Także od drugiego semestru Leszek zaczął udzielać korepetycji.  Rozpoczął bardzo nietypowo bo uczył czarnoskórego obywatela Omanu, który rozpoczął studiować razem z nim, na jednym roku.  Ów Ali, bo takie miał imię, był już od roku w Polsce i przez ten rok uczył się języka polskiego, a potem przyjechał do Bydgoszczy i zamieszkał w tym samym co Leszek domu studenckim.  Od pierwszych miesięcy zaczął mieć duże problemy z nauką, a największe problemy miał z geometrią wykreślną i właśnie z tego Leszek udzielał mu korepetycji.  Umówili się na początek na dziesięć godzinnych lekcji i to za zawrotną jak na studenta kwotę jednego dolara za godzinę.  Średnia pensja to było około dwudziestu dolarów.  Leszek bardzo się ucieszył z takiej możliwości poprawienia swojego budżetu, ale niestety już p trzech lekcjach zrezygnował z nich przekonując się, że Alego nie da się tego przedmiotu nauczyć. 

Plątał się ten Ali po wydziale i po akademiku do końca pierwszego roku.  Budził sensację nie tylko kolorem swojej skóry, ale także faktem, że był jedynym studentem mieszkającym w domu studenckim, który miał swój samochód.  Był to czerwony Opel Cadet.   Woził tym Oplem dziewczyny na imprezy głównie do Zodiaku, albo Savoyu.  Nawet Leszek raz dzięki Alemu znalazł się na dancingu w Zodiaku.  Na drugim roku Ali już się nie pokazał.  Zresztą nie miał szans na nim się znaleźć, ale po paru miesiącach jego byli koledzy dowiedzieli się z widokówki nadmorskiej jaką przysłał, że rozpoczął studia na budownictwie, tym razem w Koszalinie.

Potem Leszek, jeszcze będąc na pierwszym roku, uczył matematyki kilku maturzystów, którzy chcieli zdawać egzaminy wstępne na jego uczelnię.  Wszyscy się dostali, a Leszek zyskał dobrą markę i w następnych latach kontynuował to zajęcie.  Uczył w późniejszych latach, między innymi, fizyki słynnego wówczas bydgoskiego pływaka Adama Beta, a nawet udzielił kilku lekcji matematyki Zbigniewowi Bońkowi, gdy ten postanowił zdawać egzamin do Akademii Ekonomicznej w Łodzi.

Ten pierwszy rok studiów był bardzo dobrym rokiem dla Leszka.  Już dzięki pomocy dziekana od drugiego semestru otrzymał niewielkie (700 zł.) stypendium socjalne, a dodatkowo dzięki zmianie zasad przyznawania stypendiów, także od drugiego semestru, otrzymywał premię za dobre wyniki w nauce (450 zł miesięcznie).  Ponadto Leszek pracował systematycznie w Drukatorze i udzielał korepetycji.  Czyli największe jego zmartwienie dotyczące warunków materialnych rozwiązało się, a nawet rzec można, że było dobrze i wreszcie mógł sobie pozwolić na wiele rzeczy, które do tej pory były dla niego nieosiągalne.

I co najważniejsze to kwitnąca wzajemna miłość z Joanną. 


Leszek na zebraniu.

Posiedzenie Rady Wydziałowej SZSP Wydziału Budownictwa Lądowego WSI w Bydgoszczy - 22.10.1973 rok.


                                                     Następny odcinek.

sobota, 14 stycznia 2017

Kilka refleksji natury ogólnej - 46 - rzecz o GW

Gazeta Wyborcza przez ponad 25 lat była moim głównym źródłem informacji o otaczającym mnie politycznym świecie.  Czytałem ją od pierwszego numeru i czytam nadal chociaż teraz z coraz większym zdziwieniem, a często nawet z obrzydzeniem.

Nie jestem PiS-wskim fanatykiem, nie głosowałem na tą partię i wiele z tego co ona czyni nie podoba mi się. Nie podoba mi się styl sprawowania rządów, nie podobają mi się ich liderzy z ministrem spraw zagranicznych na czele, ALE  jeszcze bardziej nie podoba mi się głupota totalnej opozycji, której prasową emanacją jest tak poważana przeze mnie (do czasów ostatnich wyborów parlamentarnych) Gazeta Wyborcza.

W zasadzie wiem o co chodzi redaktorom GW, ale pojąć nie mogę tego, że tak jak ten przysłowiowy baca podcinają gałąź na której siedzą, aby potem się zdziwić, że ci co ich ostrzegali, aby tego nie czynili to prorocy jacyś byli.

Ostatnie wydarzenia w sejmie każdego z nas, nas interesujących się polityką, zmusiły do zajęcia określonego stanowiska.  Moim zdaniem to, delikatnie mówiąc, cały ten miesięczny protest był zwykłym pajacowaniem.

Liderzy poświęcali na ten protest często aż 10 minut dziennie.  Przybywali aby wygłosić swoje "orędzie" i zrobić selfi.

Wreszcie w ten feralny piątek trzynastego stycznia agencje ratingowe Fitch i Moodys postanowiły ocenić polską sytuację.  Agencja Fitch potrzymała swoją ocenę, a ta druga agencja postanowiła się nie wypowiadać.

GW zamieściła artykuł komentujący działania agencji:

http://next.gazeta.pl/next/7,151003,21241877,agencje-fitch-i-moody-s-nie-zmienily-ratingu-polski-ale-w-moody-s.html#MT2

A w nim kolejne połajanki, straszenia i przewidywanie najgorszego.  I tak to nawet niewątpliwy sukces pisowskich rządów redaktorzy z Czerskiej potrafili przekuć w porażkę.

Tak mnie to kolejny raz oburzyło, że zamieściłem komentarz pod tym artykułem, co ostatnimi czasy czynię już bardzo rzadko i to przeważnie w sprawach dotyczących bydgoszczan.  Poniżej treść mojego komentarza::

Dlaczego panie Michnik pańscy ludzie widzą we wszystkim co czynią obecnie rządzący tylko zło? Najwyższy czas zmienić kurs, albo odejść. Ile pańskich prognoz podszytych nienawiścią do mocherów musi jeszcze się nie sprawdzić, aby pan z Lisem i Żakowskim pojęli, że to już nie jest ta Polska lemingowa? Ta Polska dająca się okradać i wychwalająca tych co ją okradają? Petru kompromitacja. Alimenciarz kompletna kompromitacja. Ten gość od uzgodnień na cmentarzu zdjęty przez samego króla Europy z funkcji marszałka sejmu to już nawet żal pisać. To wspomniałem tylko o liderach, a ich podwładni? Toć to zgroza i brak elementarnej logiki w ekwilibrystycznych wywodach o własnej wyższości nad własną głupotą. Po co to wam GW. Nie bronię PiS-u, którego jestem przeciwnikiem, lecz bronię tego w co do tej pory wierzyłem, a co kompromituje się obecnie do imentu. Gdzie sens, gdzie logika. Porzućcie tych skompromitowanych polityków PO, Nowoczesnej i KOD bo oni się ostatecznie skompromitowali totalnie i Polacy w swojej zdecydowanej większości mają ich dość. Jak pragniecie jeszcze istnieć to spójrzcie realnie na otaczającą was rzeczywistość, w której kot Kaczyńskiego jest bardziej popularny od podróżnika do Portugalii.


I tyle.


Poprzedni post z tego cyklu.

wtorek, 10 stycznia 2017

Kilka refleksji natury ogólnej - 45 - rzecz o toruńskim marszałku.

Dziesięć lat temu bydgoską prasę obiegła seria artykułów dotycząca sposobu sprawowania władzy przez toruńskiego marszałka.  Jeden z tych artykułów przypominam.

I nie przypominam dlatego, że piętnował on to co oczywiste i to co stało się po tak zwanej reformie administracyjnej, która stworzyła takie dziwolągi jak "dwu-stołeczność" wojewódzka, ale dlatego, że ów wymysł tamtych głupkowatych reformatorów w chwili obecnej sięga szczytów absurdu.  Nie dziwię się, że nijaki Krzaklewski rządzący wówczas w Polsce uległ namowom nijakiej Grześkowiak, która była szarą eminencją tamtej rzeczywistości (RM), ale dziwię się, że po tylu latach i po tylu doświadczeniach nadal trwa ten dziwaczny, toksyczny i głupi układ.  Układ zaprzeczający istnieniu zdrowego rozsądku i układ, w którym dwukrotnie mniejsze miasto praktycznie rządzi miastem dwukrotnie większym.  To jest coś co nie ma odpowiednika w skali światowej, ale w polskiej rzeczywistości (ch. d. i kamieni kupa), istniejącej tylko teoretycznie po okrągłostołowej zmowie, ma się dobrze i nikogo nawet nie dziwi.  To jest absurd do potęgi n-tej, ale jakże realny.  To tylko w państwie, gdzie dominuje prywata nad interesem ogółu istnieć może.

To się nie może ostać.  TO MUSIMY JAK NAJSZYBCIEJ ZMIENIĆ.

Jak uważnie spojrzycie na poniższe zdjęcia to na pewno dostrzeżecie to co toruńskiemu marszałkowi naprawdę wyszło.




W powyższym artykule jak czytamy, tylko ogólnie i delikatnie skrytykowano ówczesne poczynania toruńskiego marszałka.  Minęło dziesięć lat, a sytuacja jest znacznie gorsza niż wówczas, a użyłbym nawet słowa, że jest tragiczna.

Tragiczna oczywiście dla bydgoszczan.  Nie będę kolejny raz wypisywał jak szrogęsił się (czasami wręcz dosłownie) ów swoisty książę na "swoich" włościach.  Doskonale to wiemy i pamiętamy.  Zaś tym, którzy jeszcze tego nie wiedzą przypomnę tylko kilka podstawowych faktów.  Otóż torunianie nadal okupują Bydgoską Akademię Medyczną, bydgoskie lotnisko, bydgoskie szpitale kliniczne, bydgoską operę czy Filharmonię Pomorską.   Zaanektowali wiele bydgoskich urzędów np celny, wojewódzką straż pożarną i tak dalej.  Marszałek posiadł dzięki kłamliwym przyrzeczeniom o utworzeniu stomatologii, najpiękniejszy budynek bydgoski czyli byłą dyrekcję kolei na ulicy Dworcowej i od lat stoi on pusty i niszczeje.  I tak dalej i tak dalej.

Minęło tyle lat, a jest coraz gorzej.

Teraz pan Latos, wypowiadający się w cytowanym  artykule, jest szefem wojewódzkich struktur rządzącej samodzielnie w Polsce partii to może wreszcie zrealizuje obietnicę usunięcia z fotelu marszałka tego tak szkodzącego bydgoszczanom człowieka.

A swoją drogą kolejny raz wypada mi wspomnieć o dziwnej bierności i dziwnym poddaństwie bydgoszczan.

Od lat, gdzie tylko się da, apeluję:

BYDGOSZCZANIE OBUDŹCIE SIĘ

Moje apele jednak trafiają w próżnię, a szkoda bo czas ucieka, a przewaga torunian rośnie i nawet obwodnicy Inowrocławia nie dociągnięto do drogi na Bydgoszcz po której odbywa się największy ruch w tym rejonie i to tylko dlatego, aby toruńscy megalomanii uzyskali kolejną przewagę.  I chociaż jest to idiotyczne to jednak jest to faktem.

Idąc drogą dzisiejszej opozycji zróbmy strajk okupacyjno-rotacyjny na sali plenarnej posiedzeń toruńskiego sejmiku.


Niestety, nazwa mojego bloga jest coraz bardziej aktualna, a przecież miała to być tylko mała prowokacja i zachęta do budzenia się, a dzieje się odwrotnie.  DLACZEGO?



Poprzedni post z tego cyklu.

piątek, 6 stycznia 2017

A jednak przyszła.

W noc poprzedzającą święto sześciu (tfu) Trzech Króli przyszła do nas prawdziwa zima.  Zima jakiej nie zakosztowaliśmy już od kilku lat.  Najpierw napadało śniegu, a potem zrobiło się mroźno (teraz - 23.40 jest minus 21 stopni Celsjusza).




czwartek, 5 stycznia 2017

Bydgoskie porównania - 5

Przedział dzielący poniższe zdjęcia to 90 lat.  Pierwsze pochodzi z monumentalnego działa pod tytułem "Dziesięciolecie Polski Odrodzonej" , rok wydania 1928, a zdjęcie wykonano w 1926 roku, zaś drugie i trzecie zdjęcie wykonano we wrześniu 2016 roku, a czwarte w lipcu 2016 roku.








                                            Poprzedni post z tego cyklu

poniedziałek, 2 stycznia 2017

Celebracja chwili.

Za nami kolejny rok naszego życia.  Są chwile, które zgodnie z naszą polską tradycją ( i nie tylko naszą) obchodzimy w szczególny sposób.  Na pewno do takich chwil należy wieczór ostatniego dnia roku powszechnie zwany Sylwestrem.

My również obchodzimy go uroczyście i pomimo, że tylko w dwuosobowym gronie to jednak staramy się celebrować te chwile.  Celebrować w sposób szczególny czego elementami, oprócz dobrego nastroju, są przygotowane potrawy, trunki, tańce, ubiór i uroczyste zachowanie.

Tak też było i w tym roku, a poniżej kilka fotek z tej celebracji owych chwil ostatnich godzin 2016 roku.

Przygotowujemy potrawy

Konsumujemy potrawy

Przygotowujemy trunki

Robimy wspólne zdjęcie.

A potem bawimy się do czwartej, ale już bez zdjęć.