Poprzedni odcinek
Taka moja mała lub nawet większa refleksja przed napisaniem kolejnego odcinka.
Coraz trudniej mi wracać do przeżyć sprzed ponad trzydziestu lat i coraz trudniej przypominać mi sobie tamte wydarzenia. Pamięć płata figle, a i bystrość umysłu jest coraz bardziej ograniczona. Staram się i dlatego proszę ewentualnych czytelników tych moich wypocin o dużą wyrozumiałość.
Odcinek - 33
W
częściowej realizacji tego zamiaru, czyli zamiaru utworzenia dużej budowlanej
firmy wielką rolę odegrał pan Marian
Górny. Pan Marian, niepozorny szczupły
szatyn, niczym szczególnym oprócz stanowiska, które piastował się nie
wyróżniający był wówczas inspektorem nadzoru nad wszystkimi robotami w ich
branży. Inspektorem na największym wówczas placu budowy w regionie czyli w
Nowym Fordonie. Przez jego ręce, jakbyśmy
powiedzieli, przechodziły ogromne
pieniądze. Bez jego podpisu
niemożliwa była zapłata jakiejkolwiek faktury za
wykonane w jego branży roboty w całym Nowym Fordonie.
Już przy pierwszych niewielkich robotach jakie ongiś wykonali we Fordonie udało
się im uzyskać u pana Mariana dobrą markę. Co zaowocowało kolejnymi
zleceniami. Jednak ich otrzymanie nie było wcale proste, a także zostało
obwarowane przez inwestora kilkoma zasadniczymi warunkami. O tych warunkach
później.
Minął miesiąc od wznowienia współpracy z panem Górnym i jego firmą. Pod koniec
miesiąca zakończyli roboty przy wykonywaniu już dużo większego zlecenia niż to,
które wykonywali kiedyś. Z tej okazji cała trójka razem wraz z panem inspektorem
udała się świętować zakończenie tych robót.
Poszli na, jak się później okazało, na wspaniały wieczorny obiad do najbardziej
prestiżowej restauracji w Bydgoszczy czyli do Orbisu. Rozsiedli się w sali
kolumnowej jak stali bywalcy, Bogusław skinął na znajomego kelnera i zaczęli
zamawiać. Tradycyjnie zaczęli od kremu ze szparagów, potem fantazja szefa, a po
niej wędzony łosoś i oczywiście grzanki z kawiorem. Wszystko pod rytmicznie
wznoszone toasty zmrożoną czystą. Najedli się i napili do syta, a nawet pewnie
więcej, i mając już całkiem, jak to się mówi, dobre humory rozpoczęli szczerą i
poważną rozmowę z panem inspektorem o kolejnych zleceniach. Pan Marian
wydawałoby się, że już dobrze zawiany okazał się jednak bardzo czujny i pewnie
dzięki wypitemu alkoholowi w pewnym momencie powiedział do panów
biznesmenów - panowie nie czarujmy, co będziemy kluczyć i kombinować, powiem
wprost - sami wiecie jak jest - wy chcecie żyć i ja chcę żyć
i mój szef też chce żyć,
ale nikt nie dodał, że dobrze żyć.
Macie dużą szansę na otrzymanie następnych znacznie większych zleceń na roboty niż te, które wykonywaliście dla nas do tej pory, ale drugi raz powiem bez owijania w bawełnę,
będzie to was kosztowało pięć procent ich całej wartości.
Zapłacicie je na moje ręce, ale dopiero po otrzymaniu pieniędzy za wykonane
roboty. Ja myślę, że uczciwie stawiam sprawę. Będzie cały
czas wiadomo co i jak. Nie będziecie musieli robić podchodów,
prowadzić dziwnych dyskusji i wymyślać Bóg wie co. Z mojej
strony mogę wam obiecać, że zrobię wszystko, żebyście za dużo
nie stracili na takim rozwiązaniu. Oczywiście dla zasady
próbowaliśmy się targować. Najpierw padła z ust Leszka kwota trzech procent, którą Bogusław, po zapadłej w tym momencie chwili
milczenia, zwiększył do czterech procent. Jednak Marian, gdyż
zdążyliśmy już wypić brudzia, powiedział - dajcie spokój co
to dla was te głupie pięć procent, które na dodatek wam wyrównam,
nie ma co gadać, dobrze to przemyślałem i policzyłem, mniej być
nie może, najwyżej więcej. Trochę udając niezadowolenie
zgodzili się. A tak prawdę mówiąc właśnie na taka propozycję i na takie
rozwiązanie z góry czyli i nie była już to dla nich żadna
niespodzianka.
Po tych ustaleniach Bogusław pstryknął na kelnera, a gdy ten
podszedł powiedział - Bogdan dawaj tu zaraz szampana, musimy czymś
porządnym oblać dobry interes. Ale jaki ma być ten szampan, panie
prezesie, zapytał kelner. Jak to jaki, dobry i mocno zimny,
odpowiedział Bogusław. Już się robi panie prezesie. Po chwili
kolejny raz, pili tym szampanem brudzia, a Bogusław tradycyjnie
roztaczał przed Marianem wizje wielkich wspólnych biznesów. Pan inspektor się rozczulił i także zaczął obiecywać ogromne zlecenia. I tak to we wzajemnej komitywie, przy dobrych humorach, wspaniałym jedzeniu i jeszcze lepszym piciu, zawarli jeden z najkorzystniejszych kontraktów w całej karierze ich budowlanej firmy. Roboty u tego inwestora wykonywali przez parę lat i dosłownie rzec można, że wykopali z ziemi góry kasy.
Jak już pisaliśmy - od tego wspaniałego wieczora zleceń we Fordonie zaczęło im przybywać. Ich firmy się rozrastały, a oni zarabiali coraz więcej. Już po
paru miesiącach doświadczenie zdobyte na robotach w Fordonie
zaczęli wykorzystywać, przeważnie z dobrym skutkiem, przy
szukaniu nowych zleceń i zawieraniu nowych umów. Po półtora roku
pracy na swoim poznali lepiej mechanizmy działania tego
specyficznego rynku. Dzięki temu weszli na budowy w Bydgoskiej
Fabryce Kabli, bydgoskim Spomaszu, wykonywali roboty w Janikowie
i Inowrocławiu. Ich obroty rosły. W ciągu roku ich miesięczna
wartość wzrosła dziesięciokrotnie. Rozpoczynając roboty we Fordonie,
zaczęli szukać miejscowych dostawców niektórych materiałów,
takich jak beton, kręgi betonowe, czy pokrywy studzienek
rewizyjnych i to dlatego, że transport tych materiałów był bardzo kosztowny, a nieliczne firmy transportowe jak na przykład Transbud czy bazy transportowe niektórych budowlanych firm państwowych były bardzo kosztowne i delikatnie mówiąc, bardzo chimeryczne, niesłowne i działały byle jak często uszkadzając materiał w czasie transportu.
W
ten sposób trafili do rodzinnej firmy „Grabowski”.
Mieściła się ona przy niewielkim domu jednorodzinnym, na obrzeżach
starego Fordonu, a prowadzili ją ojciec z dwoma synami. Już po
paru miesiącach kupowali w tej firmie bardzo dużo materiałów z przewozem których nie mieli kłopotów bo ich budowy znajdowały się niedaleko wytwórni i zawsze znaleźli amatorów z firm państwowych, którzy w godzinkę zarabiali na boku niemałe dla nich kwoty.
Poznali też dobrze jej właścicieli. Jednym z nich, starszy z braci był Wojtek Grabowski znany bydgoski opozycjonista, uczestnik
słynnych zajść na sesji Rady Miejskiej w marcu 1981 roku, które
to wypadki omal nie doprowadziły do strajku generalnego w Polsce.
Wojtek, był jednym z najbardziej pobitych wówczas przez milicję,
uczestnikiem tych wydarzeń. Okazał się być niesamowicie sympatycznym,
uczynnym i solidnym partnerem w ich wspólnych interesach. Pierwsza wizyta Michała i Leszka w
firmie panów Grabowskich miała miejsce w bardzo chłodny kwietniowy
dzień. Wojtek przyjął panów biznesmenów w skromnym pokoju mieszkalnym, które
udawało biuro. O tym, że to było biuro świadczyła obecności w nim starego,
wielkiego zniszczonego biurka, zawalonego nieomal całkowicie różnymi
papierami, ale były tam też na owym blacie biurka betonowe próbki, było jedzenie, odzież i
wiele jeszcze innych rzeczy. W trakcie tych pierwszych
negocjacji cenowych Michał i Leszek, siedzieli na metalowym
chwiejącym się łóżku i strasznie przemarznięci pili z
musztardówek gorzką herbatę Ulung. Z czasem ich współpraca
się bardzo dobrze rozwinęła. Później dzięki Wojtkowi poznali wiele
ciekawych osób nie tylko z opozycji.
Kończył się bardzo udany rok 1988. Leszek jeszcze rok temu nie miał pojęcia, że tak dobrze może być, że tak szybko można tyle osiągnąć i tyle zarobić. To był dla niego swoisty szok. Ten szok spowodowany przede wszystkim materialnymi sukcesami spowodował także zawirowania w jego życiu rodzinnym. W połowie
jesieni zaczął myśleć o kupnie lepszego samochodu. Tym razem
zdecydował się na kupno używanego, japońskiego auta –
Daichatsu Charade. Kupił to auto z ogłoszenia. Po wstępnym,
telefonicznym uzgodnieniu ceny, która miała wynosić cztery i pół
tysiąca dolarów. Umówił się z właścicielem na sfinalizowanie
transakcji. Pojechali taksówką z żoną i córką do ładnego
jednorodzinnego domu na bydgoskich Bartodziejach. Przy bramie, w
trakcie obszczekiwania i obwąchiwania przez dwa duże psy, powitał ich wysoki tęgi mężczyzna z podobną do siebie żoną. We wnętrzu
domu, aż kipiało od mosiądzu, skór i kryształów. Jak się w
trakcie załatwiania formalności okazało, właściciel kupił w Peweksie ten
samochód dwa lata wcześniej za taką samą kwotę jakiej zażądał
od Leszka. Pomimo półgodzinnej dyskusji o cenie w żaden sposób
nie chciał opuścić ani centa. Ciągle podkreślał ilu to ma
chętnych na ten samochód. W jakim jest on dobrym stanie i jaka to dla potencjalnego nabywcy super okazja. Przy tym chwalił się swoją pozycją i
znajomościami oraz wyraźnie dawał odczuć swoją wyższość. Po
prostu okazał się być zadufanym, pewnym siebie, nowobogackim
burakiem. Dużo nie brakowało, a nie doszłoby do sprzedaży, ale Leszek bardzo, jak się to mówi, był bardzo podniecony całą ta sytuacją, a ponieważ przybył, aby ten samochód kupić to i jakoś zdrowy rozsądek mniej funkcjonował bo już widział siebie jak tym samochodem jedzie do swojego domu. Dlatego też pomimo wszystko
potrafił ścierpieć, nawet prawie dwugodzinne sprawdzanie przez
lupę każdego dolarowego banknotu po zawarciu umowy sprzedaży.
W końcu wsiedli całą rodziną do nowego
samochodu. Leszek Uruchomił silnik i ruszył, a wyjeżdżając z podwórka tego gbura,
dodał gazu lecz niestety uczynił to tak samo jak to robił dotychczas w swoim maluchu (Fiat 126 P), a tutaj auto zamiast normalnie mułowato ruszyć do przodu to wyrwało się do owego przodu jak
szalone i dosłownie tylko niewielu centymetrów zabrakło, żeby od razu Leszek nie
rozbił auta o słupek od bramy wjazdowej na buraczaną posesję.
Ale szczęście tym razem mu dopisało i jakoś bezpiecznie dojechali na parking pod ich blokiem. Ten japoński samochód, z najmniejszym wówczas na świecie
wśród osobowych aut, silnikiem wysokoprężnym, spalającym niecałe
cztery litry oleju napędowego na sto kilometrów, okazał się
bardzo wdzięcznym i świetnym samochodem. Przez półtora roku,
kiedy to był w Leszka posiadaniu, spędził on i jego rodzinka w nim wiele
wspaniałych chwil. Byli tym samochodem i w Leningradzie i w Paryżu i we wielu innych miejscach. Cudowne były te podróże, które odbyli tym niewielkim, ale niezawodnym i bardzo ekonomicznym samochodem.
Niedługo potem jak Leszek zakupił Daichatsu,
stał się również współwłaścicielem innego samochodu. Był
to mercedes, popularnie zwany beczką. Kupili go wspólnie we troje. Ich coraz dalsze i liczniejsze budowy rozpoczynane, a to
w Wydartowie koło Mogilna, a to w Ogorzelinach koło Chojnic, w
Gamerkach koło Ostródy, w Janikowie, Toruniu, Inowrocławiu i
innych miejscowościach, zmuszały do ciągłego jeżdżenia do tych miejsc.
Jeździć musieli na negocjacje do inwestorów, których siedziby
mieściły się i kilkaset kilometrów od Bydgoszczy. Jeździć musieli kontrolować budowy. Jeździć musieli w celu zdobywania (nie kupowania) materiałów budowlanych i potrzebnego sprzętu. Jeździć musieli we wielu innych sprawach.
Do tej pory
jeździli swoimi samochodami, ale powstawały drobne
nieporozumienia co do rozliczania paliwa, zużycia samochodów, były
dyskusje kto jeździ więcej, kto mniej. Żeby tego w przyszłości
uniknąć postanowili kupić porządny, służbowy samochód.
Przez prawie miesiąc chodzili po różnych komisach, giełdach
samochodowych i oglądali samochody z ogłoszeń prasowych. Doświadczeni nauczką z nieszczęsnym Żukiem dieslem szczególnie dokładnie oglądali różne samochody w tym i kilkanaście Mercedesów
wystawionych w komisie przy ulicy Kaszubskiej w Bydgoszczy. Byli tam
kilkakrotnie. Za każdym razem podchodziło do nich dwóch młodych
mężczyzn i z wielkim znawstwem i przekonaniem zachwalało im zalety tych samochodów. Ale cały czas przypominała się im wspomniana fatalna wpadka z tym dostawczym Żukiem i dlatego byli już znacznie
ostrożniejsi. Po długich dyskusjach i obejrzeniu dziesiątek różnych samochodów ich wybór padł na żółto-pomarańczowego
mercedesa 240D. ten samochód znaleźli w skromnym, posiadającym ledwie
parę samochodów, komisie przy ulicy Horodelskiej. Stał sobie z
boku, nikt go im specjalnie nie zachwalał, kolor jego był paskudny
i ogólnie nie robił najlepszego wrażenia. Lecz jak się później
okazało oprócz tego paskudnego koloru posiadał już tylko same
zalety. Miał otwierany (szyberdach) dach, silnik wysokoprężny spalający około
ośmiu litrów oleju napędowego na sto kilometrów, prowadził się
wspaniale, było w nim dużo miejsca i to na przewiezienie kilku
pracowników czy to na przewiezienie drobnych materiałów lub czy niewielkiego sprzętu. Samochód bardzo im się spodobał i jak się potem okazało był to dobry wybór'
Byli z
niego zadowoleni. Służył im prawie dwa lata, aż do chwili, gdy (jak się potem okazało - niby) ich zaufany
pracownik Zdzisław Pająk, jadąc tym Mercedesem nie spowodował wypadku. Sam wypadek nie był groźny, ale mocno ucierpiał przód samochodu i
parę jego mechanizmów. Po tym wypadku oddali Mercedesa do naprawy do
zaprzyjaźnionego mechanika, jednak głównie z powodu braku części
naprawa trwała parę miesięcy. W tym czasie pozamieniano w nim,
dużo różnych części na gorsze (taka ówczesna praktyka) i samochód po owej "naprawie" już tak nie jeździł
jak przed wypadkiem. Ciągle się coś w nim psuło i wreszcie, z
ogromnym żalem, byli zmuszeni go sprzedać. Piszemy tak dużo o
tych samochodach, ponieważ były to ich pierwsze naprawdę duże
zakupy i mocno je przeżywali. Wydali na nie ogromne, jak na
nich i na ten czas, pieniądze i pewnie głównie dlatego wydarzenia te mocno
pozostały w ich pamięci.
Następny odcinek.