niedziela, 31 października 2021

Sobotnia wycieczka

Wczoraj (jeszcze za czasu letniego - co za absurd go zmieniać) pojechałem rowerem ścieżką rowerową do Nekli, a dalej w Pyszczynie skręciłem do Dobrcza, a potem jadąc z Dobrcza do Borówna w miejscowości Pauliny sfotografowałem oryginalny dworek (zdjęcia poniżej).

Przejechałem łącznie 30,6 km przy pięknej pogodzie i wśród pięknych wiejskich krajobrazów.





sobota, 30 października 2021

piątek, 29 października 2021

Szkolne wspomnienia - 9

 Nasza szkoła.  To ona mnie ukształtowała, a chadzałem do niej w latach od września 1967 do czerwca 1972 roku.  I to był najlepszy okres mojego życia z czego wówczas absolutnie nie zdawałem sobie sprawy.


Poprzedni post z tego cyklu


czwartek, 28 października 2021

Nihil novi sub sole.

Kary, kary, kary dla nieposłusznych polaczków (owi trzeciej kategorii członkowie UE na dużą literę nie zasługują).  Praworządność.  Faszyści na marszu niepodległości.  Turów z jedną Hiszpanką.  Izba niesprawiedliwości, która NIE JEST OBJĘTA unijnymi traktakami.  Samowola i skrajna nieobiektywność sędziów.  Absurdalne lempartowe protesty  przybierające skrajnie  chamskie formy. Komuniści z UE ( Miller, Belka, Liberadzki, Hubner, Cimoszewicz) wspierani takimi  tuzami intelektu jak Sikorski, Buzek, Arłukowicz et consortes, domagają się kar finansowych dla Polski.  Domagają się tak zwanej praworządności, która zresztą nigdy nie została zdefiniowana, a tak naprawdę to domagają się dostępu do koryta i to tylko po to, aby tak jak za poprzednich rządów PO-PSL z owych unijnych środków kraść, kraść, kraść ile tylko się da.  Zaś maluczkim mówić, że "piniedzy nie ma i nie będzie".

Poniżej kopia z moich notatek z 2009 roku, który to wpis pokazuje, że nic się nie zmieniło w polityce tak zwanej totalnej opozycji.  Polityce, która zmierzała i zmierza do uczynienia nas podległymi UE, a Niemcom w szczególności.   Bo to oni tak naprawdę rozdają karty w owej UE.



wtorek, 26 października 2021

Złota polska jesień - raz jeszcze.

 Poniższe zdjęcia wykonałem dzisiaj w ogrodzie botanicznym w Myślęcinku:






30 - lecie Bydgoskiego Towarzystwa Tenisowego

 

30 - lecie Bydgoskiego Towarzystwa Tenisowego.

Dzisiaj mija 30 lat od powstania Bydgoskiego Towarzystwa Tenisowego.  Poniżej słów kilka o Towarzystwie, kopia aktu założycielskiego i parę zdjęć.


             Bydgoskie Towarzystwo Tenisowe

         27 października 1991 roku na zebranie założycielskie przybyła grupa trzydziestu siedmiu  miłośników tenisa ziemnego, która postanowiła utworzyć swój klub tenisowy.  Po burzliwych obradach przyjęto nazwę „Bydgoskie Towarzystwo Tenisowe” i  opracowano pierwszy statut.  Potem zarejestrowano Towarzystwo w sądzie i rozpoczęto starania o uzyskanie miejsca pod budowę kortów.   Założycielami klubu byli między innymi:  Ryszard Kaczmarek, Marzena i Piotr Słojewscy, Zbigniew Wydrzyński, Wojciech Sypniewski, Maria i Andrzej Karczewscy, Hanna i Waldemar Tymińscy, Zygmunt Rynarzewski, Waldemar Zieliński, Piotr Maciejewski.  

         Dzięki przychylności władz miejskich, jesienią 1992 roku,  Towarzystwo pozyskało piękny teren pod urządzenie kortów.  Teren, który mieści się w parku położonym pomiędzy Brdą, a ulicą Toruńską, w pobliżu ówczesnych torów łuczniczych.   
Na wiosnę 1993 roku ruszyły pierwsze prace przygotowawcze do budowy kortów.  W tym samym czasie  Władze Miejskie Bydgoszczy dopomogły w doprowadzeniu do kortów wodociągu i energii elektrycznej.

Uroczystego otwarcia pierwszego kortu dokonano 11 sierpnia 1993 roku.  Wszystkie prace przy jego urządzeniu odbywały się całkowicie na zasadzie prac społecznych członków i sympatyków Towarzystwa.  W tym pierwszym okresie szczególne zaangażowanie w działalności Towarzystwa wykazali: Waldemar Tymiński, Ryszard Kaczmarek, Waldemar Zieliński i Zbigniew Wydrzyński.  Po ponad roku od otwarcia pierwszego kortu powstał następny kort oraz wybudowano część niezbędnej infrastruktury, czyli przyłącze wodociągowe, ogrodzenie i niewielkie zaplecze.

Jesienią 1993 roku do Towarzystwa dołączyli: Jarosław Bannach, Marek Rytlewski, Roman Robaszewski, Andrzej Różański, Arkadiusz Jurek, a także Donat i Ireneusz Koczorowscy oraz Andrzej Strączyński.   W latach późniejszych dołączyli,  między innymi, Krzysztof Weznerowicz, Marek Przeniewski, Jacek Milecki.  Po następnych dwóch latach, czyli w 1995 roku powstał trzeci kort, a w 2001 roku czwarty kort.  Równolegle z czwartym kortem powstało kontenerowe zaplecze socjalne, żwirowy parking i dojazd z kostki brukowej.

W sierpniu 2002 roku członkowie Towarzystwa postanowili zakupić i zamontować zadaszenie nad jednym z kortów.  W listopadzie 2002 roku obudowa kortu była gotowa.  Dwuwarstwowy  balon zamontowany na stalowej konstrukcji z wnętrzem ogrzewanym przez kocioł olejowy umożliwił przedłużenie sezonu do całego roku.  Dwa lata później zadaszono kolejny kort. 
W 2008 roku wybudowano dom klubowy o wysokim standardzie, spełniającym wszystkie wymogi dla tego typu obiektów.   Przez te wszystkie lata całość wykonywanych prac finansowana była ze składek członków Towarzystwa, darowizn od członków i sympatyków Towarzystwa oraz darowizn od zaprzyjaźnionych i trwale współpracujących z Towarzystwem instytucji i firm.   Przez cały okres istnienia klubu członkowie Towarzystwa wykonywali wiele prac własnoręcznie, a także przy zaangażowaniu środków i sprzętu firm, których byli właścicielami.   Oczywiście te działania były nieodpłatne.

Bydgoskie Towarzystwo Tenisowe  oprócz rekreacji prowadzi także szkółkę tenisową dla dzieci i młodzieży i jest oficjalnie zarejestrowane w Polskim Związku Tenisowym.  W zorganizowanym szkoleniu, które od 1992 roku prowadzili Marzena i Piotr Słojewscy wzięło do tej pory udział ponad czterysta dzieci.

 Najbardziej znanymi wychowankami Klubu są Anna Rynarzewska i Natalia Organista.  Szczególnie ta druga zawodniczka jest powodem do dumy Klubu.  W ciągu prawie dziesięciu lat startów w barwach Bydgoskiego Towarzystwa Tenisowego dwanaście razy była mistrzynią Regionu w różnych kategoriach wiekowych, wygrała szesnaście turniejów ogólnopolskich, reprezentowała Polskę w kategorii młodziczek, kadetek i juniorów, jest także posiadaczką trzech kółek olimpijskich. 
Warto wymienić kilka z jej osiągnięć:
-Złoty medal Mistrzostw Polski do 10 lat w 1995 roku
-Złoty medal Halowych Mistrzostw Polski kadetów w 2001 roku
-Srebrny medal Halowych Mistrzostw Polski kategorii do 14 lat w 1999 roku
-Brązowy medal Halowych Mistrzostw Polski seniorów w deblu w 2001 roku.

Oprócz szkolenia dzieci i młodzieży kilka lat Towarzystwo trwale współpracowało ze szkołą o profilu sportowym.    W  Towarzystwie, praktycznie każdy chętny, może się uczyć grać w tenisa, a zajęcia prowadzą doskonali trenerzy, między innymi Leszek Hoffman i jego syn Piotr.  Organizowane są liczne turnieje klubowe i międzyklubowe  singlowe i deblowe, Regularnie w sezonie zimowym i osobno w letnim odbywają się rozgrywki rankingowe, w których uczestniczy duża grupa członków i sympatyków Towarzystwa. Często organizowane są także rozmaite imprezy rekreacyjne.  

Głównymi celami działalności Bydgoskiego Towarzystwa Tenisowego, niezmiennie pozostają nauka gry w tenisa i jak najszersze krzewienie rekreacji.

Poniżej kilka zdjęć i oryginał aktu założycielskiego.










wtorek, 19 października 2021

Oblicza szczęścia - 3

W sierpniu 1993 roku pojechaliśmy do Piasków.  Idziemy sobie plażą, a tutaj nagle dwóch rosyjskich sołdatów pyta nas co tutaj robimy?  Okazało się, że weszliśmy prawie kilometr do Federacji Rosyjskiej (dawniej ZSSR).  Ponieważ Lucia jest Rosjanką to jej ziomale słysząc płynną rosyjską mowę poradzili nam, abyśmy zawrócili z terytorium Federacji i wrócili do Polski.  Wszystko odbyło się grzecznie i bez jakichkolwiek perturbacji, ale jak byłoby, gdyby sołdaty nie napotkali krajanki to tego do dzisiaj nie wiem.  Może wtedy była odwilż i byli mniej wrogo nastawieni niż obecnie?

Faktem jest, że była to niezapomniana przygoda.

Poniżej zdjęcie z Piasków po powrocie z owej wyprawy na obce terytorium.




Poprzedni post z tego cyklu

sobota, 16 października 2021

Dzisiaj - na grzybach

Pojechałem rowerem w okolice bydgoskiej Smukały i w pięknym jesiennym lesie, pośród złotej polskiej jesieni, znalazłem sporo podgrzybków, trochę kozaków i cztery dorodne kanie.




Grzybki się duszą

I się suszą


Kolejny październikowy Myślęcinek

 Moim zdaniem to drzewo od lat jest symbolem ogrodu botanicznego w Myślęcinku.





środa, 13 października 2021

Październikowy Myślęcinek

Zazwyczaj robimy wiele zdjęć i potem rzadko je oglądamy, ale zdarzają się nam w tej powodzi obrazków takie, które z przyjemnością oglądamy i do których wracamy.

Poniżej jedno z takich zdjęć.  To zdjęcie wykonałem w październiku 2015 roku w bydgoskim Myślęcinku i często lubię je oglądać.



niedziela, 10 października 2021

Oblicza szczęścia- 2

Prawdziwe poczucie szczęście jest poza kadrem poniższego zdjęcia, które jest tylko jego tłem.  W głębi na wprost  przyszła ulica Okoniowa i ulice przyległe, a po prawej  sad z czereśniami, jabłoniami i śliwami, miejsce wspaniałych pikników sąsiedzkich  pełnych muzyki, śpiewów i niesamowitych dyskusji, o jedzeniu i piciu nie wspominając.

Fragment naszego ogrodu

 Przyszła Okoniowa i jej okolice.


                                                        Poprzednie oblicze

piątek, 1 października 2021

Bogusław - odcinek 34

 Ich trzy firmy wymagały coraz więcej uwagi, czasu i pracy. Zaczęło się okazywać, że nie może każdy z z trójki wspólników zajmować się wszystkim. Pomału, raczej w naturalny sposób niż na skutek jakiś specjalnych ustaleń, dokonali podziału zadań. Bogusławowi przypadło głównie szukania nowych zleceń, załatwianie materiałów i rzecz najtrudniejsza, wyrywanie wręcz od inwestorów zapłaty za wykonane roboty. Michał zajął się głównie nadzorem nad robotami. Dla Leszka zostały głównie roboty papierowe, czyli umowy, kosztorysy, różne uzgodnienia, wystawianie faktur, rozliczanie wykonanych robót, pilnowanie księgowości oraz ich wzajemne rozliczenia. Nie trzymali się kurczowo tego podziału. Często te działania się uzupełniały i zazębiały. Czasami też jeden drugiego zastępował. Dochodziło jak to zazwyczaj bywa do różnych, ale raczej drobnych konfliktów i nieporozumień. Nigdy jednak nie kłócili się o pieniądze.  Głównym ich zmartwieniem było to tak podzielić roboty pomiędzy swoje trzy budowlane firmy, których byli właścicielami, aby zapłacić jak najmniej podatków i żeby jak najwięcej zostało dla nich. 

Wymyślali gratyfikacje za jakieś fikcyjne porady, nadzór nad robotami, udział w posiedzeniach rady nadzorczej ich spółki i inne tego typu zajęcia. Pan Jan, doświadczony księgowy, mocno tych nowych biznesmenów próbował hamować w tych naprawdę nowatorskich i rzec można czasami nawet bezczelnych postępowaniach, ale to był taki czas, że tylko w ten sposób można było osiągać realne sukcesy.  Dzięki temu sporo wpływało do kieszeni całej trójki rzemieślników. 

Tak im mijał rok 1988 i dzięki swoim niewątpliwym materialnym sukcesom, oraz na skutek ogromnego codziennego zaangażowania w działalność swoich firm nawet nie za bardzo interesowali się politycznymi i gospodarczymi zmianami jakie w szybkim tempie zaczynały się dokonywać. Z oddali słuchali tylko emocjonalnych dyskusji o „popiwku”, czy podatku od ponadnormatywnych wynagrodzeń.  Czyli tego co stworzył pseudodemokratyczny schyłkowy socjalizm dla ratowania tego czego już uratować nie było można.  Ten podatek to była jednej z największych bzdur schyłkowego socjalizmu. Przy wspaniałych kolacyjkach w Orbisie, albo w Octowni śmiali się z „chrupiących bułeczek” ministra Krasińskiego. Z ogromnym powątpiewaniem słuchali wystąpień premiera Rakowskiego. Zazdrościli zaś tylko ministrowi Mieczysławowi Wilczkowi, który był wówczas symbolem autentycznego sukcesu. 

Jednak tak naprawdę to najbardziej obchodziły ich sprawy bezpośrednio dotyczące tego co miało coś wspólnego z działalnością jaką prowadzili.  A były to na przykład nowe przepisy, dotyczące wyceny robót budowlanych, wydane przez Ministerstwo Finansów, a zinterpretowane na korzyść rzemieślników przez Centralny Związek Rzemiosła.  Można by tak dalej pisać o tamtych chwilach, ale pewnie nikt już by dalej tego nie czytał.

Te ponad półtora roku ich dotychczasowej wspólnej działalności było najlepszym okresem w całej wspólnej, wieloletniej działalności. Było spontaniczne, było pełne sukcesów i związanych z nimi powodzeniami wszelakimi.  A mieściło się  w tym i wielu bardzo miłych chwil, często pełnych pozytywnych zmian i różnych niespodzianek.

Zdarzają się w życiu człowieka takie chwile, w których chciałby zatrzymać czas. Pragnąłby, aby trwały one już zawsze. Chciałby w nich pozostać i już nigdzie nie iść. Może to być widok mieniącej się niesamowicie wody jeziora, pomarszczonej lekkim wiatrem, w świetle zachodzącego słońca. Może to być chwila z kimś najbliższym. Może to być wielka satysfakcja z osiągnięcia jakiegoś bardzo upragnionego celu. Może to być wiele różnych wspaniałych, indywidualnych przeżyć. Te pierwsze, wspólne prawie dwa lata Bogusława, Michała i Leszka były takim długim wspaniałym momentem życia. Jednak jak to zwykle bywa, człowiek nie potrafi docenić takich chwil. To uświadomienie przychodzi zazwyczaj za późno. Niepokój i potrzeba dalszych zmian gna go w niepojęty sposób zaraz dalej i dalej.  I chociaż często obawia się, że tam dalej może nie być wcale lepiej to jednak nie potrafi się zatrzymać. Nie potrafi cieszyć się tą chwilą i najczęściej nie potrafi jej docenić. Tak też było z nimi. Swoisty niepokój, potrzeba dalszych jeszcze większych sukcesów, ambicje, rywalizacje i czort wie co tam jeszcze gnały ich na nieznane lub mało znane im drogi. Pomysł gonił pomysł. Pomału zaczynał się inny etap wspólnej działalności.

Ale o tym już w następnym rozdziale.

Bogusław - odcinek 33

Poprzedni odcinek


Taka moja mała lub nawet większa refleksja przed napisaniem kolejnego odcinka.  

Coraz trudniej mi wracać do przeżyć sprzed ponad trzydziestu lat i coraz trudniej przypominać mi sobie tamte wydarzenia.  Pamięć płata figle, a i bystrość umysłu jest coraz bardziej ograniczona.  Staram się i dlatego proszę ewentualnych czytelników tych moich wypocin o dużą wyrozumiałość.

Odcinek - 33

W częściowej realizacji tego zamiaru, czyli zamiaru utworzenia dużej budowlanej

firmy wielką rolę odegrał pan Marian Górny.  Pan Marian, niepozorny szczupły

szatyn, niczym szczególnym oprócz stanowiska, które piastował się nie

wyróżniający był wówczas inspektorem nadzoru nad wszystkimi robotami w ich

branży.  Inspektorem na największym wówczas placu budowy w regionie czyli w

Nowym Fordonie. Przez jego ręce, jakbyśmy powiedzieli, przechodziły ogromne

pieniądze. Bez jego podpisu niemożliwa była zapłata jakiejkolwiek faktury za

wykonane w jego branży roboty w całym Nowym Fordonie. 


Już przy pierwszych niewielkich robotach jakie ongiś wykonali we Fordonie udało

się im uzyskać u pana Mariana dobrą markę. Co zaowocowało kolejnymi

zleceniami.  Jednak ich otrzymanie nie było wcale proste, a także zostało

obwarowane przez inwestora kilkoma zasadniczymi warunkami.  O tych warunkach

 później. 


Minął miesiąc od wznowienia współpracy z panem Górnym i jego firmą.  Pod koniec

miesiąca zakończyli roboty przy wykonywaniu już dużo większego zlecenia niż to,

które wykonywali kiedyś.  Z tej okazji cała trójka razem wraz z panem inspektorem

udała się świętować zakończenie tych robót.  

Poszli na, jak się później okazało, na wspaniały wieczorny obiad do najbardziej

prestiżowej restauracji w Bydgoszczy czyli do Orbisu.  Rozsiedli się w sali

kolumnowej jak stali bywalcy, Bogusław skinął na znajomego kelnera i zaczęli

zamawiać. Tradycyjnie zaczęli od kremu ze szparagów, potem fantazja szefa, a po

niej wędzony łosoś i oczywiście grzanki z kawiorem.  Wszystko pod rytmicznie

wznoszone toasty zmrożoną czystą.  Najedli się i napili do syta, a nawet pewnie 

więcej, i mając już całkiem, jak to się mówi, dobre humory rozpoczęli szczerą i

poważną rozmowę z panem inspektorem o kolejnych zleceniach.  Pan Marian

wydawałoby się, że już  dobrze zawiany okazał się jednak bardzo czujny i pewnie

dzięki wypitemu alkoholowi w pewnym momencie powiedział do panów

biznesmenów - panowie nie czarujmy, co będziemy kluczyć i kombinować, powiem

wprost - sami wiecie jak jest - wy chcecie żyć i ja chcę żyć i mój szef też chce żyć,

ale nikt nie dodał, że dobrze żyć. 


Macie dużą szansę na otrzymanie następnych znacznie większych zleceń na roboty niż te, które wykonywaliście dla nas do tej pory, ale drugi raz powiem bez owijania w bawełnę, będzie to was kosztowało pięć procent ich całej wartości. Zapłacicie je na moje ręce, ale dopiero po otrzymaniu pieniędzy za wykonane roboty. Ja myślę, że uczciwie stawiam sprawę. Będzie cały czas wiadomo co i jak. Nie będziecie musieli robić podchodów, prowadzić dziwnych dyskusji i wymyślać Bóg wie co. Z mojej strony mogę wam obiecać, że zrobię wszystko, żebyście za dużo nie stracili na takim rozwiązaniu. Oczywiście dla zasady próbowaliśmy się targować. Najpierw padła z ust  Leszka kwota trzech procent, którą Bogusław, po zapadłej w tym momencie chwili milczenia, zwiększył do czterech procent. Jednak Marian, gdyż zdążyliśmy już wypić brudzia, powiedział - dajcie spokój co to dla was te głupie pięć procent, które na dodatek wam wyrównam, nie ma co gadać, dobrze to przemyślałem i policzyłem, mniej być nie może, najwyżej więcej. Trochę udając niezadowolenie zgodzili się.   A tak prawdę mówiąc właśnie na taka propozycję i na takie rozwiązanie z góry czyli i nie była już to dla nich żadna niespodzianka.

Po tych ustaleniach Bogusław pstryknął na kelnera, a gdy ten podszedł powiedział - Bogdan dawaj tu zaraz szampana, musimy czymś porządnym oblać dobry interes. Ale jaki ma być ten szampan, panie prezesie, zapytał kelner. Jak to jaki, dobry i mocno zimny, odpowiedział Bogusław. Już się robi panie prezesie. Po chwili kolejny raz, pili tym szampanem brudzia, a Bogusław tradycyjnie roztaczał przed Marianem wizje wielkich wspólnych biznesów. Pan inspektor się rozczulił i także zaczął obiecywać ogromne zlecenia.  I tak to we wzajemnej komitywie, przy dobrych humorach, wspaniałym jedzeniu i jeszcze lepszym  piciu, zawarli jeden z najkorzystniejszych kontraktów w całej karierze ich budowlanej firmy.  Roboty u tego inwestora wykonywali przez parę lat i dosłownie rzec można, że wykopali z ziemi góry kasy.

Jak już pisaliśmy - od tego wspaniałego wieczora zleceń we Fordonie zaczęło im przybywać. Ich firmy się rozrastały, a oni zarabiali coraz więcej. Już po paru miesiącach doświadczenie zdobyte na robotach w Fordonie zaczęli wykorzystywać, przeważnie z dobrym skutkiem, przy szukaniu nowych zleceń i zawieraniu nowych umów. Po półtora roku pracy na swoim poznali lepiej mechanizmy działania tego specyficznego rynku. Dzięki temu weszli na budowy w Bydgoskiej Fabryce Kabli, bydgoskim Spomaszu, wykonywali roboty w Janikowie i Inowrocławiu.  Ich obroty rosły. W ciągu roku ich miesięczna wartość wzrosła dziesięciokrotnie.  Rozpoczynając roboty we Fordonie, zaczęli szukać miejscowych dostawców niektórych materiałów, takich jak beton, kręgi betonowe, czy pokrywy studzienek rewizyjnych i to dlatego, że transport tych materiałów był bardzo kosztowny, a nieliczne firmy transportowe jak na przykład Transbud czy bazy transportowe niektórych budowlanych firm państwowych były bardzo kosztowne i delikatnie mówiąc, bardzo chimeryczne, niesłowne i działały byle jak często uszkadzając materiał w czasie transportu.

W ten sposób trafili do rodzinnej firmy „Grabowski”. Mieściła się ona przy niewielkim domu jednorodzinnym, na obrzeżach starego Fordonu, a prowadzili ją ojciec z dwoma synami. Już po paru miesiącach kupowali w tej firmie bardzo dużo materiałów z przewozem których nie mieli kłopotów bo ich budowy znajdowały się niedaleko wytwórni i zawsze znaleźli amatorów z firm państwowych, którzy w godzinkę zarabiali na boku niemałe dla nich kwoty.

Poznali też dobrze jej właścicieli. Jednym z nich, starszy z braci był Wojtek Grabowski znany bydgoski opozycjonista, uczestnik słynnych zajść na sesji Rady Miejskiej w marcu 1981 roku, które to wypadki omal nie doprowadziły do strajku generalnego w Polsce. Wojtek, był jednym z najbardziej pobitych wówczas przez milicję, uczestnikiem tych wydarzeń. Okazał się być niesamowicie sympatycznym, uczynnym i solidnym partnerem w ich wspólnych interesach.   Pierwsza wizyta Michała i Leszka w firmie panów Grabowskich miała miejsce w bardzo chłodny kwietniowy dzień. Wojtek przyjął panów biznesmenów w skromnym pokoju mieszkalnym, które udawało biuro. O tym, że to było biuro świadczyła obecności w nim starego, wielkiego zniszczonego biurka, zawalonego nieomal całkowicie różnymi papierami, ale były tam też na owym blacie biurka betonowe próbki, było jedzenie, odzież i wiele jeszcze innych rzeczy. W trakcie tych pierwszych negocjacji cenowych Michał i Leszek, siedzieli na metalowym chwiejącym się łóżku i strasznie przemarznięci pili z musztardówek gorzką herbatę Ulung.  Z czasem ich współpraca się bardzo dobrze rozwinęła. Później dzięki Wojtkowi poznali wiele ciekawych osób nie tylko z opozycji.

Kończył się bardzo udany rok 1988.  Leszek jeszcze rok temu nie miał pojęcia, że tak dobrze może być, że tak szybko można tyle osiągnąć i tyle zarobić.  To był dla niego swoisty szok.  Ten szok spowodowany przede wszystkim materialnymi sukcesami spowodował także zawirowania w jego życiu rodzinnym.   W połowie jesieni zaczął myśleć o kupnie lepszego samochodu. Tym razem zdecydował się na kupno używanego, japońskiego auta – Daichatsu Charade.    Kupił to auto z ogłoszenia.   Po wstępnym, telefonicznym uzgodnieniu ceny, która miała wynosić cztery i pół tysiąca dolarów. Umówił się z właścicielem na sfinalizowanie transakcji. Pojechali taksówką z żoną i córką do ładnego jednorodzinnego domu na bydgoskich Bartodziejach. Przy bramie, w trakcie obszczekiwania i obwąchiwania przez dwa duże psy, powitał ich wysoki tęgi mężczyzna z podobną do siebie żoną. We wnętrzu domu, aż kipiało od mosiądzu, skór i kryształów. Jak się w trakcie załatwiania formalności okazało, właściciel kupił w Peweksie ten samochód dwa lata wcześniej za taką samą kwotę jakiej zażądał od Leszka. Pomimo półgodzinnej dyskusji o cenie w żaden sposób nie chciał opuścić ani centa. Ciągle podkreślał ilu to ma chętnych na ten samochód. W jakim jest on dobrym stanie i jaka to dla potencjalnego nabywcy super okazja. Przy tym chwalił się swoją pozycją i znajomościami oraz wyraźnie dawał odczuć swoją wyższość. Po prostu okazał się być zadufanym, pewnym siebie, nowobogackim burakiem. Dużo nie brakowało, a nie doszłoby do sprzedaży, ale Leszek bardzo, jak się to mówi, był bardzo podniecony całą ta sytuacją, a ponieważ przybył, aby ten samochód kupić  to i jakoś zdrowy rozsądek mniej funkcjonował bo już widział siebie jak tym samochodem jedzie do swojego domu.   Dlatego też pomimo wszystko potrafił ścierpieć, nawet prawie dwugodzinne sprawdzanie przez lupę każdego dolarowego banknotu po zawarciu umowy sprzedaży. 

W końcu wsiedli całą rodziną do nowego samochodu. Leszek Uruchomił silnik i ruszył, a wyjeżdżając z podwórka tego gbura, dodał gazu lecz niestety uczynił to tak samo jak to robił dotychczas w swoim maluchu (Fiat 126 P), a tutaj auto zamiast normalnie mułowato ruszyć do przodu to wyrwało się do owego przodu jak szalone i dosłownie tylko niewielu centymetrów zabrakło, żeby od razu Leszek nie rozbił auta o słupek od bramy wjazdowej na buraczaną posesję.

 Ale szczęście  tym razem mu dopisało i jakoś bezpiecznie dojechali na parking pod ich blokiem. Ten japoński samochód, z najmniejszym wówczas na świecie wśród osobowych aut, silnikiem wysokoprężnym, spalającym niecałe cztery litry oleju napędowego na sto kilometrów, okazał się bardzo wdzięcznym i świetnym samochodem. Przez półtora roku, kiedy to był w Leszka posiadaniu, spędził on i jego rodzinka w nim wiele wspaniałych chwil.  Byli tym samochodem i w Leningradzie i w Paryżu i we wielu innych miejscach.  Cudowne były te podróże, które odbyli tym niewielkim, ale niezawodnym i bardzo ekonomicznym samochodem.

Niedługo potem jak Leszek zakupił Daichatsu, stał się również współwłaścicielem innego samochodu. Był to mercedes, popularnie zwany beczką. Kupili go wspólnie we troje.  Ich coraz dalsze i liczniejsze budowy rozpoczynane, a to w Wydartowie koło Mogilna, a to w Ogorzelinach koło Chojnic, w Gamerkach koło Ostródy, w Janikowie, Toruniu, Inowrocławiu i innych miejscowościach, zmuszały do ciągłego jeżdżenia do tych miejsc. Jeździć musieli na negocjacje do inwestorów, których siedziby mieściły się i kilkaset kilometrów od Bydgoszczy.  Jeździć musieli kontrolować budowy.  Jeździć musieli w celu zdobywania (nie kupowania) materiałów budowlanych i potrzebnego sprzętu.  Jeździć  musieli we wielu innych sprawach. 

Do tej pory jeździli swoimi samochodami, ale powstawały drobne nieporozumienia co do rozliczania paliwa, zużycia samochodów, były dyskusje kto jeździ więcej, kto mniej. Żeby tego w przyszłości uniknąć postanowili kupić porządny, służbowy samochód. Przez prawie miesiąc chodzili po różnych komisach, giełdach samochodowych i oglądali samochody z ogłoszeń prasowych.  Doświadczeni nauczką z nieszczęsnym Żukiem dieslem szczególnie dokładnie oglądali różne samochody w tym i  kilkanaście Mercedesów wystawionych w komisie przy ulicy Kaszubskiej w Bydgoszczy. Byli tam kilkakrotnie. Za każdym razem podchodziło do nich dwóch młodych mężczyzn i z wielkim znawstwem i przekonaniem zachwalało im zalety tych samochodów.  Ale cały czas przypominała się im wspomniana fatalna wpadka z tym dostawczym Żukiem i dlatego byli już znacznie ostrożniejsi. Po długich dyskusjach i obejrzeniu dziesiątek różnych samochodów ich wybór padł na żółto-pomarańczowego mercedesa 240D.  ten samochód znaleźli w skromnym, posiadającym ledwie parę samochodów, komisie przy ulicy Horodelskiej. Stał sobie z boku, nikt go im specjalnie nie zachwalał, kolor jego był paskudny i ogólnie nie robił najlepszego wrażenia. Lecz jak się później okazało oprócz tego paskudnego koloru posiadał już tylko same zalety. Miał otwierany (szyberdach) dach, silnik wysokoprężny spalający około ośmiu litrów oleju napędowego na sto kilometrów, prowadził się wspaniale, było w nim dużo miejsca i to na przewiezienie kilku pracowników czy to na przewiezienie  drobnych materiałów lub czy niewielkiego sprzętu. Samochód bardzo im się spodobał i jak się potem okazało był to dobry wybór'

Byli z niego zadowoleni. Służył im prawie dwa lata, aż do chwili, gdy (jak się potem okazało - niby) ich zaufany pracownik Zdzisław Pająk, jadąc tym Mercedesem nie spowodował wypadku. Sam wypadek nie był groźny, ale mocno ucierpiał przód samochodu i parę jego mechanizmów.  Po tym wypadku oddali Mercedesa do naprawy do zaprzyjaźnionego mechanika, jednak głównie z powodu braku części naprawa trwała parę miesięcy. W tym czasie pozamieniano w nim, dużo różnych części na gorsze (taka ówczesna praktyka) i samochód po owej "naprawie" już tak nie jeździł jak przed wypadkiem. Ciągle się coś w nim psuło i wreszcie, z ogromnym żalem, byli zmuszeni go sprzedać. Piszemy tak dużo o tych samochodach, ponieważ były to ich pierwsze naprawdę duże zakupy i mocno je przeżywali.  Wydali na nie ogromne, jak na nich i na ten czas, pieniądze i pewnie głównie dlatego wydarzenia te mocno pozostały w ich pamięci.


Następny odcinek.