czwartek, 28 stycznia 2021

Cztery pory roku.

Dzisiaj przedstawiam kilka zdjęć wykonanych z tarasu naszego mieszkania na przestrzeni 5 lat.  Tych zdjęć jest bardzo dużo, ale ja wybrałem te, które obejrzeć można poniżej.

Zima


Wiosna


Lato

Jesień




Moje oblicza - 6

Poniżej mój dyplom mistrza w zawodzie.  Dzięki temu dyplomowi, który z inżyniera robił wykwalifikowanego robotnika, mogłem w 1987 roku zostać rzemieślnikiem, a potem nawet biznesmenem.

Opisałem to obszerniej w moim cyklu pod tytułem "Leszek".  Oczywiście na tym moim blogu.



                             Poptrzedni post z tego cyklu

wtorek, 26 stycznia 2021

Dyzma.

Każdy pomyśli to co chce, ale moim zdaniem wymowa tego co poniżej oglądać możemy, jest jednoznaczna.  I co najgorsze to jest to, że  nie jest to chwalebna odsłona naszej polskiej rzeczywistości. Czyżby, historia lubiła się powtarzać?  Wszyscy myślą, że nie, ale tak naprawdę to historia lubi się powtarzać.  Zresztą jest stosowne przysłowie w tej kwestii.


https://www.youtube.com/watch?v=kNYr1w3Itmg

Bogusław - odcinek 28

Poprzedni odcinek


Odcinek 28

Po  powyższych krótkich i bardzo uproszczonych opisach podstawowych cech naszych czołowych bohaterów tej opowieści, wróćmy do wspomnianego czasu, gdy to po raz pierwszy cała trójka postanowiła stworzyć nową wspólną firmę.  Firmę  instalatorstwa sanitarnego Bogusława, Michała i Leszka.  Na początku zrobili to nieformalnie, czyli w papierach figurowało, że mają dwa oddzielne zakłady rzemieślnicze, ale roboty zaczęli wykonywać wspólnie, mieszając pracowników, sprzęt, materiały i wszystko inne co tylko się dało. Przede wszystkim, jak to dzisiaj się uczenie mówi, kreatywnie, zgodnie z ówczesnym prawem, manewrowali kosztami, fakturami i podatkami.

Pierwszą wspólną robotę wykonywali dla Straży Pożarnej w Inowrocławiu. Załatwił ją Bogusław, który już wcześniej wykonywał prace dla Straży w Bydgoszczy i poznał dobrze miejscowych szefów, a szczególnie inspektora nadzoru Krzysztofa Łatkę. I właśnie pan Łatka, gdzieś tak w połowie października 1987 roku poprosił do siebie Bogusława. W trakcie , jak to się mówi, rozmowy o niczym, rzucił mimochodem - panie Bogusławie jest okazja zarobienia paru złotych.   Bogusław jak rasowy pies od razu wyczuł właściwy trop natychmiast temat podchwycił i zaczął energicznie wypytywać co i jak. 

Po dłuższej wymianie zdań okazało się iż Straż ma do wydania na inwestycje w tym roku, jeszcze ponad pięć milionów złotych, a jeżeli tych pieniędzy w tym czasie nie wyda to one przepadną. Po ustaleniu przedmiotu wezwania Bogusława do strażackiej dyrekcji pan Łatka dodał, że długo i gorączkowo myślał ze swoimi szefami, jak i na co wydać te pieniądze. Nie byli przygotowani do rozsądnego i zgodnego z ówczesnymi przepisami zagospodarowania tych środków. Potrzebny był projekt budowlany, materiały, wykonawca, a tego nie było. I wtedy właśnie pan Krzysztof pomyślał o Bogusławie, który tak dobrze się sprawił, przy poprzedniej robocie dla strażaków. 

W następstwie tej rozmowy już po paru roboczych spotkaniach z komendantem, główną księgową i panem Łatką, ostatecznie wspólnie ustalono, że posiadane przez straż pieniądze, zostaną wydane na osuszenie piwnic w siedzibie oddziału straży w Inowrocławiu. Znalazła się jakaś stara dokumentacja, którą na umowę - zlecenie Leszek posiadający takie uprawnienia w tydzień zaktualizował. Jednocześnie dodatkowo wykonał szczegółowy i bardzo korzystny dla nich kosztorys robót, opiewający na sumę prawie pięć i pół miliona złotych. Z tymi już aktualnymi dokumentami przystąpili do roboczych rozmów. Uzgodnili wszystkie szczegóły, z których kilka warto przytoczyć, jako ciekawostkę i porównanie z obecnymi umowami. Szczególnie zaś, aby chociaż częściowo pokazać skąd się wtedy brały stosunkowo wysokie zarobki wykonawców robót. Między innymi z treści umowy wynikało, że dostaną piętnaście procent dodatku, za utrudnienia, związane z wykonywaniem robót w czynnym zakładzie. Dodatek liczony będzie od końcowej wartości robót, łącznie z wartością materiałów i wszystkimi narzutami. A co to był za czynny zakład, jak prace wykonywali głównie w piwnicach, gdzie normalnie, do większości pomieszczeń, często nawet przez parę tygodni, nikt nie wchodził.  Natomiast wartość tak zwanych kosztów ogólnych, czyli inaczej mówiąc, zakładowych, ustalono na siedemdziesiąt pięć procent od łącznej wartości robocizny, materiałów i sprzętu. W rzeczywistości te koszty w ich przypadku wynosiły góra dwadzieścia do trzydziestu procent i to tylko liczone od samej wartości robocizny. Stopę zysku ustalono na trzydzieści pięć procent także od całości, łącznie z kosztem materiałów. Do tego dochodziły jeszcze koszty transportu i inne jak na przykład koszt pompowanie wody z piwnic czy  późniejsze roboty dodatkowe.

Warto w tym miejscu dodać, że wówczas firmy państwowe, wykonując takie same prace, brały dużo więcej pieniędzy za ich wykonanie niż to wyliczył Leszek. A i tak bez przerwy przynosiły straty ponieważ miały ogromne koszty nad którymi praktycznie nikt nie panował i nikt ich uczciwie nie kontrolował. Zaś oni, nowi rzemieślnicy budowlani, wykonując prace szybciej i solidniej osiągali duży zysk. 

Jak już pisaliśmy, po paru spotkaniach wszystko uzgodniono. Umowa miała zostać podpisana w jeden z czwartków drugiej polowy listopada, ale nie została podpisana. Na dwie godziny przed jej podpisaniem do Bogusława zadzwonił pan Łatka, inspektor nadzoru ze Straży i powiedział, że musi się z nimi pilnie spotkać i uzgodnić pewne dodatkowe szczegóły. Dopiero po tych uzgodnieniach może dojść do podpisania umowy. Powiedział też, że teraz nie może się z nimi spotkać i zaproponował, aby wieczorem przyszli do niego do domu. On im wówczas wyjaśni o co chodzi. Tego samego dnia wieczorem całą trójką stawili się przy wejściu do bloku w którym mieszkał pan inspektor i zadzwonili do drzwi jego mieszkania. Pan Krzysztof przywitał ich konfidencjonalnie. Tylko lekko uchylając drzwi powiedział żeby zaczekali na dole, na klatce schodowej, a on zaraz do nich zejdzie. Po paru minutach zjawił się. Zaprowadził ich po ciemku w jeszcze ciemniejszy kąt na parterze klatki schodowej, tuż przy wejściu do piwnicy. Na zewnątrz padał rzęsisty deszcz, a z ich parasoli kapało na podłogę, nastrój był smutny, wręcz ponury. I jak mieli rozmawiać, gdy wzajemnie ich twarze były ledwo widoczne w świetle, przebijającym się przez brudne szyby z odległych latarni ulicznych. W takiej scenerii, pan Krzysztof bez zbędnych ceregieli i jakichkolwiek wyjaśnień, powiedział - panowie jak chcecie podpisać tę umowę, to musicie mi zapłacić pięć procent jej wartości, z tego połowę z góry i to koniecznie dzisiaj. Słysząc to cała trójka prywaciarzy zaniemówiła i wszyscy dłuższą chwilę milczeli. 

Liczyli się co prawda z jakimiś ekstra wydatkami, ale nie tak dużymi i do tego płatnymi z góry i to jeszcze przed podpisaniem umowy. Dopuszczali do siebie myśl, że po wykonaniu robót i otrzymaniu za nią zapłaty, będą musieli dać trochę kasy inspektorowi i nawet chcieli z nim o tym dzisiaj pomówić. Taki zaczynał panować obyczaj i niezwykle szybko się rozpowszechniał. Nie było jednak jeszcze z góry ustalanych procentowych stawek i raczej panowała duża dowolność w tej kwestii. Czasami kończyło się na dobrym obiedzie, czy suto zakrapianej kolacji, czasami na jakimś prezencie wskazanym przez inwestora, ale to wręcz, ultimatum inspektora Łatki, po prostu ich zaszokowało. Nie mieli kwoty, której od nich zażądał nie tylko przy sobie, ale chwilowo, w ogóle. Właśnie niedawno kupili owego nieszczęsnego Żuka na którego wydali siedemset tysięcy złotych. Dodatkowo masę pieniędzy kosztowało załatwianie formalności przy organizacji kolejnej wspólnej firmy. A tutaj raptem pan inspektor zażądał od nich prawie trzystu tysięcy złotych, czyli dziesięciu dobrych pensji, że posłużymy się kolejny raz tym porównaniem. 

Z nieznośnej ciszy, która nastała po żądaniach pana inspektora, pierwszy otrząsnął się Bogusław. Nie wdając się w żadne dyskusje od razu zaproponował kwotę o połowę mniejszą i termin jej zapłaty po otrzymaniu pierwszego wynagrodzenia za roboty. Ale pan Krzysztof był nieugięty. Nie chciał słyszeć o żadnej zmianie i dał do zrozumienia, że to nie tylko od niego zależy. Potem próbowali zmniejszyć wysokość kwoty do zapłaty z góry, ale tutaj także pan Krzysztof nie chciał ustąpić. Po godzinnej, przykrej i żenującej rozmowie, rozstali się niczego nie uzgadniając. Powiedzieli tylko do pana inspektora, że muszą się nad jego propozycją dobrze zastanowić. A jak coś postanowią to jutro lub pojutrze się do niego odezwą. 

Nazajutrz rozpoczęli gorączkowe poszukiwanie gotówki, ale udało się im zgromadzić tylko sto tysięcy złotych. W najbliższym czasie, przynajmniej dwóch tygodni, nie mieli szans na zdobycie większej kwoty i taka wspaniała robota mogła im pójść koło nosa. Postanowili jeszcze raz spotkać się z panem inspektorem i mimo jego uporu, spróbować z nim negocjować.  Niestety i tym razem wszystko odbyło się dokładnie tak samo jak poprzednio. Znowu po godzinnej dyskusji w tym samym miejscu niczego nie osiągnęli. Ale tym razem pan Krzysztof obiecał zastanowić się nad propozycją, aby zapłatę z góry ograniczyć do stu tysięcy złotych. Po tygodniu i po kolejnych dwóch podobnych spotkaniach, stanęło na tych stu tysiącach z góry. Resztę inspektor miał otrzymać po wykonaniu robót i po zapłacie faktur. Na piąte spotkanie zabrali ze sobą zgromadzone z takim trudem sto tysięcy złotych i znowu przy tym samym wejściu do piwnicy, przy nikłym świetle ulicznych latarni, pan Krzysztof skrupulatnie i to dwukrotnie przeliczył dwieście banknotów, czyli sto tysięcy w nominałach po pięć tysięcy, popularnie zwanymi „szopenami”. Spocił się przy tym, pewnie z wrażenia i nerwów, a wkładając dwie paczki banknotów do wewnętrznej kieszeni marynarki tylko mruknął - wszystko się zgadza, zapraszam jutro do biura. I nawet nie żegnając się pobiegł do swojego mieszkania. Rano na drugi dzień umowa była podpisana. Był ostatni dzień listopada. Następnego dnia, z ciężkimi głowami po udanej imprezie z okazji podpisania umowy, a także tradycyjnych „Andrzejków”, przejęli plac budowy i rozpoczęli roboty.


Jak już kilkakrotnie wspominaliśmy, sposób w jaki działali często okazywał się być bardzo uciążliwy. A to nie mogli przystąpić do dużych robót, ponieważ nie posiadali tak zwanej osobowości prawnej. A to musieli się liczyć ze zdaniem prezesa spółdzielni do której należeli, a które często było odmienne od ich zdania. Musieli płacić spółdzielni spory haracz, praktycznie tylko za firmowanie umów. Musieli należeć do cechu. I wiele jeszcze innych rzeczy musieli. Nie mogli także rozszerzyć swojej działalności na inne dziedziny. Niekorzystne były dla nich także zasady opodatkowania. Działając przez spółdzielnię płacili ryczałt spółdzielczy i to w wysokości siedemnastu procent od wystawianych faktur, a nie mieli żadnego wpływu na jego wysokość. Wszystkie te problemy powodowały, że coraz częściej zastanawiali się, jak ominąć te i inne ograniczenia. Praktycznie wyjście było tylko jedno. Należało założyć firmę, która będzie samodzielna i niezależna od cechów, prezesów, ryczałtów i innych takich spraw i przepisów, które mocno utrudniają normalne działanie i bardzo ograniczają możliwości rozwoju. Wreszcie po wielu obiadkach, kolacyjkach i spotkaniach domowych, na których ten problem zawsze wypływał, podjęli decyzję. Postanowili utworzyć spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością. Bardzo ważnym powodem jej powołania był również fakt, iż spółka po zawarciu umowy na wykonanie jakiś robót budowlanych, mogła w całości lub części podzlecać wykonanie części lub nawet całości robót, na przykład, ich wspólnej firmie o wdzięcznej nazwie Jemar. Na styku działania takich dwóch różnych firm powstawało ogromne pole do sporych zysków. Jednak jak pokazał przyszły bieg wypadków, wówczas złożenie takiej firmy nie było ani łatwe, ani tanie, a do tego strasznie rozciągało się w czasie.


Chcieli uciec od bardzo mocno ograniczającego gorsetu jakim była spółdzielnia rzemieślnicza. I tak ta bardzo skrócona i przyspieszona nauka o podstawowych zasadach działania, tworzącej się z ogromnymi oporami, gospodarki rynkowej, spowodowała, że już pod koniec 1987 roku rozpoczęli tworzenie spółki, która, ich zdaniem, miała być remedium na wszystkie dotychczasowe problemy i dolegliwości. Na początku najwięcej sporów dotyczyło ustalania nazwy spółki. Zabrali się za przeglądanie słownika wyrazów obcych, słownika ortograficznego, a nawet słownika polsko-łacińskiego. Po wielodniowych dyskusjach i setkach propozycji stanęło na słowie ATUT. Według słownika oznacza ono argumenty dające szansę, możliwości zwycięstwa, przewagi nad przeciwnikiem i zdobycia powodzenia. Potocznie może być kojarzone ze zwycięstwem. Ta nazwa wydała się im bardzo dobra i zgodnie na nią przystali. Ale założyć wówczas tak zwaną „spółkę z.o.o.”, czyli z ograniczoną odpowiedzialnością, jak już wspomnieliśmy, nie było łatwo. Po pierwsze należało opracować szczegółowy statut, a wzory nie istniały. Należało opracować szczegółowe regulaminy działania i, co wydawało się najtrudniejsze, zarejestrować ją w sądzie. A w sądzie można było czekać na taką rejestrację nawet rok. Na wszystko trzeba jednak znaleźć jakiś sposób. I oni znaleźli taki. Przy pomocy małżonki jednego ze szkolnych kolegów Leszka, która wówczas, tak samo jak jej mąż, pełniła zaszczytną funkcję prokuratora, udało się im dotrzeć do strasznie obłożonej pracą, pani mecenas Ewy Kowalskiej. Pani mecenas dzięki protekcji i przy wydatnej pomocy pani prokurator oraz za stosownie wysoką opłatą, zgodziła się opracować w trybie pilnym potrzebne statuty. A także zobowiązała się zrobić co w jej mocy, aby maksymalnie przyspieszyć rejestrację spółki w sądzie. Już po dwóch tygodniach dokumenty były gotowe. Jeszcze tylko wprowadzili w nich kilka poprawek i można było składać dokumenty w sądzie. Po trzech tygodniach od rozpoczęcia starań, gdzieś tak pod koniec listopada czyli w tym samym czasie, w którym toczyły się owe przykre negocjacje z inspektorem ze straży pożarnej, pojechali bogusławowym Fiatem 126P, do Chojnic. Pojechali zarejestrować spółkę w miejscowym sądzie. Tylko tam, w obrębie całego województwa, znalazła pani mecenas wolny termin u sędziego do przeprowadzenia tej czynności prawnej. Tym „wielkim” samochodem jechało pięć dorosłych osób, pani mecenas, pani prokurator i trójka prywaciarzy, którzy szybko, przeskakując po parę szczebli naraz, pragnęli zostać szanowanymi biznesmenami. Prowadził Bogusław, Michał siedział obok niego, a Leszek z tyłu między paniami. W Chojnicach wszystko odbyło się sprawnie, jedynie kolejny raz zostali zaskoczeni wysokością opłat sądowych. Ale i tak w świetnych humorach, w powrotnej drodze, zatrzymali się na dobry obiad w zajeździe w Tucholi. Po obiedzie kupili u bufetowej jeszcze dwa szampany i pięć kieliszków po czym całą piątką ulokowali się w Maluchu i ruszyli w drogę powrotną do Bydgoszczy. Przy opowiadaniu kawałów, w czym jak zwykle prym wiódł Bogusław, wypili te dwie flaszki, jeszcze przed Koronowem, przy czym spora część ich zawartości na zawsze pozostała we fiaciku, nie chcąc się w trakcie nalewania zmieścić do kieliszków. I chociaż zakończenie załatwiania wszystkich formalności, związanych z utworzeniem firmy „Atut”, wymagało jeszcze wielu zabiegów to jednak moment przyjazdu z Chojnic, uznali za fakt powstania jednej z pierwszych spółek z ograniczoną odpowiedzialnością jakie powstały, w tym okresie, w Bydgoszczy, a której Bogusław, Leszek i Michał byli jedynymi udziałowcami z takim samymi udziałami przypadającymi na każdego z nich.


Była spółka, byli udziałowcy, ale nie było siedziby. Do tej pory formalną siedzibą zakładu instalatorstwa sanitarnego było mieszkanie Michała. Jednak tak dalej nie mogło być. Bo co to za poważna spółka, która nie ma swojego porządnego biura? Dlatego rozpoczęli energiczne poszukiwania biura na potrzeby siedziby ich nowej firmy. Ale jak to powszechnie bywało w czasach socjalizmu, oficjalnie wolnych pomieszczeń biurowych nikt nie posiadał, chociaż wszędzie było ich pełno. Gdy już coś znaleźli to zwykle po paru dniach okazywało się, że to jednak pomyłka lub bardziej wprost, że pomieszczenia są, ale „prywatnym” nie wolno ich wynajmować. Po paru tygodniach takich bezowocnych poszukiwań z pomocą przyszli im rodzice Marii, żony Bogusława. Byli oni właścicielami ładnej wilii na bydgoskich Bielawkach. W tym pięknie położonym, przy szerokiej, dębowej alei domu znajdowały się na niskim parterze dwa zaniedbane pomieszczenia wraz z korytarzem, pomieszczeniem sanitarnym i osobnym wejściem. Kiedyś były one mieszkaniem dla służby, ale od dłuższego czasu stały puste. Właśnie tam po wykonaniu gruntownego remontu, wspólnicy świętowali pod koniec stycznia 1988 roku uroczystość otwarcia biura firmy „Atut” spółka z o.o.


Poprzedni odcinek



piątek, 22 stycznia 2021

Przysłowia i cytaty znane i nieznane - 38

Kiedyś, dawno temu, czytałem książkę Dickensa pod tytułem "Pan Nickleby", a dzisiaj obejrzałem film pod tym tytułem i zapisałem w mojej pamięci następującą sentencję:  "Ludzie chcący uchodzić za dobrych są słabi".


Poprzedni post z tego cyklu



sobota, 16 stycznia 2021

Przysłowia i cytaty znane i nieznane - 37

Poprawność wszelaka, w tym i polityczna, jest wielokrotnie mniej warta niż normalność wszelaka, w tym i polityczna.  Poprawność w każdej dziedzinie jest tylko poprawnością i nie ma ona nic wspólnego z normalnością.  Poprawność to stagnacja czyli brak postępu.

Dlatego nie bądźmy poprawni.  Bądźmy normalni.


Poprzedni post z tego cyklu.

piątek, 15 stycznia 2021

Bydgoski wstyd - 11

Latem 1988 roku rozpocząłem swoją przygodę z tenisem ziemnym.  Rozpocząłem ją na kortach przy ulicy księdza Ryszarda Markwarta w Bydgoszczy.

Na tych kortach od lat, że się tak wyrażę, królowała pani Felicja Murzynowa wraz ze swoim synem Markiem Murzynem.  Nomen omen nie wiadomo czy dzisiaj mogliby nosić takie nazwiska?  Pewnie FB i TW od razu by ich zbanowali.  Ale mniejsza o to.

Wtedy jeszcze panowała normalność, a nie poprawność.

Już opisywałem jak się zbłaźniliśmy przychodząc pierwszy raz na korty z rakietami zakupionymi w Jedynaku, które to aktualnie rzucili, jak to się wówczas mówiło.

Pani Fela miała ubaw po pachy, a Marek tylko się dyskretnie uśmiechał bo nowi biznesmeni kupili sobie po dziecięcej rakiecie (takie rzucili) i po markowych torbach za absurdalne wówczas ceny.

O tym owi biznesmeni dowiedzieli się po kpinach i uśmiechach innych graczy na kortach, a pani Fela tylko im wytłumaczyła skąd te kpiny.

No cóż, szybko kupiliśmy w Olimpii na Alejach 1- Maja odpowiednie rakiety, piłki i stroje i zaczęliśmy grać na owych kortach już nie wzbudzając śmiechu i kpin.

W tamtym czasie owe korty były oblegane, a chętnych było znacznie więcej niż miejsc.  

W naszym przypadku widocznie spodobaliśmy się pani Feli i dzięki temu dwa razy w tygodniu po dwie godziny regularnie grywaliśmy w tenisa.

Po grze zazwyczaj popijając piwko lub inny napój wymienialiśmy poglądy z panią Felą, Marek bywał mniej rozmowny.  Pani Fela opowiadała jak to dwaj bracia grając ze sobą pokłócili się o autową piłkę i przez kilkanaście lat z tego powodu ze sobą nie rozmawiali.  Opowiadała jak to czwórka przyjaciół grywająca w debla od wielu lat nagle stała się swoimi wrogami bo się pokłócili oto czy serw był autowy, czy nie.  

Pani Fela była dobrym duchem kortów na Markwarta, a jej syn  Marek był dopełnieniem tego dobrego ducha.

Grywałem tam regularnie lat pięć lub sześć i zawsze czułem się wspaniale na tych kortach.

Odbywały się tam różne turnieje, często kończone grillami i piwkami, a czasem i czymś mocniejszym.

Przez wiele lat była tam wspaniała atmosfera do uprawiania tenisa ziemnego.

A co jest teraz?



Te zdjęcia wykonałem w grudniu 2020 roku

A jak było:


Maj 1992

Sierpień 1992.

Kto i dlaczego doprowadził to wspaniałe miejsce do takiego stanu jaki widzimy
 na tych zdjęciach z grudnia 2020 roku?


Poprzedni post z tego cyklu







środa, 13 stycznia 2021

Początki bydgoskiego biznesu w III RP

Poniższy tekst napisałem ponad dwa lata temu i miał on się znaleźć w kalendarzu bydgoskim na rok 2019.  Jednak z niewiadomych mi powodów nie znalazł się tam.  Czekałem na rok 2020 i znowu nic.  Zero reakcji, zero odpowiedzi, a tekst przekazałem w sierpniu 2018 roku.

Ponieważ są to moim zdaniem ciekawe wspomnienia z wydarzeń których byłem aktywnym uczestnikiem dlatego też uważam, że warto je opublikować:

Początki bydgoskiego biznesu:











niedziela, 10 stycznia 2021

Krótka refleksja natury ogólnej - 57

Co się dzieje z wolnością słowa i wolnością głoszenia swoich poglądów? Netflix jedną z żon Henryka VIII ubiera w czarnoskóre szaty to samo czyni z Arsenem Lupin, a w filmie "Enola" dokonuje wprost intelektualnej rzezi inteligencji oglądających. Zakazuje się, wyłącza się, indoktrynuje się, zmusza się. I to wszystko w imię demokracji. To jakaś kpina jest. Możesz mówić co chcesz, ale nie możesz mówić tego czego ja decydujący o tym co możesz mówić, chcę. I ja decydujący czynię to w imię wolności, w imię demokracji i, w imię solidarności. Poprawność wszelakiego rodzaju zabija już nie tylko tradycje, przyzwyczajenia, obrzędy, wiarę, ale także czyni spustoszenia w umysłach. Czyni ludzi poddanymi tym, którzy nimi sterują. Czyni z ludzi bezwolnych wyznawców nowych technologii i mediów społecznościowych. Zero refleksji, zero myślenia, zero analiz, zero wszystkiego. Schematy, nieokreślone ideologie i czort wie co tam jeszcze robią z masowych odbiorców coraz większych kretynów. Co Wy na to? Czyżby to koniec epoki prawdziwej demokracji?


Poprzedni post z tego cyklu.



wtorek, 5 stycznia 2021

Bogusław - odcinek 27

 Poprzedni odcinek

https://dziwnabydgoszcz.blogspot.com/2020/11/bogusaw-odcinek-26.html


Odcinek 27

Jak wspomnieliśmy w poprzednim odcinku dzisiaj krótkie charakterystyki czwórki czołowych bohaterów naszej opowieści.  
Już każdego z nich trochę poznaliśmy, a ponieważ od tego momentu opisywanych wydarzeń postanowili działać razem to warto się z nimi bliżej zapoznać, aby potem łatwiej rozumieć ich decyzje i postępowanie.
Zacznijmy od Bogusława, czyli głównego bohatera naszej opowieści.  Trochę go już znamy.  Wiemy, że jest wysoki, przystojny, ma tubalny głos i gładkie, ciemne, zaczesane pod górę, włosy.   Jednak rzeczą, która chyba najbardziej, rzuca się w oczy, już przy pierwszym, kontakcie z nim, oprócz owego tubalnego i przekonującego głosu, jest często goszczący na jego twarzy, ujmujący, wręcz zniewalający i zdawałoby się, szczery uśmiech.  Jak  spojrzy na swego rozmówcę spoza opuszczonych na środek nosa okularów, uśmiechnie się najpierw trochę, jakby badał swego interlokutora, a potem uśmiechnie się bardziej, a w końcu bardzo szeroko to praktycznie nie ma człowieka, który nie poczułby, w tym momencie, przynajmniej odrobiny sympatii do niego.  Bogusław posiada ogromnie ujmujący, miły, sympatyczny sposób bycia i wielki dar przekonywania.   Jego dar przekonywania ludzi jest takim samym talentem, jaki mają w swojej dziedzinie na przykład dobrzy malarze, czy muzycy.   Jeżeli Bogusław pragnął kogoś przekonać do swoich racji to można powiedzieć, że tworzył taki mały spektakl, był to rodzaj swoistej poezji, który mile łaskotał uszy słuchaczy.  Mówił im z głębokim przekonaniem, zazwyczaj to co chcieli usłyszeć, a przy tym ich chwalił i komplementował.  Nie wyczuwało się w tym fałszu, obłudy, przesady, czy zakłamania, chociaż gęsto nimi szafował.  Czynił to jednak tak zręcznie, że rozmówcy byli głęboko przekonani o jego dobrych zamiarach.  Ten talent , można powiedzieć, jest swoistym złotym samorodkiem i w miarę upływu lat stawał się  coraz doskonalszy.  Nasuwa się takie porównanie, iż ten nieoszlifowany diament stopniowo przekształcał się w piękny jubilerski wyrób.   W momencie, który obecnie opisujemy, Bogusław chyba nie do końca zdawał sobie jeszcze sprawę z tego, jaki talent przypadł mu w udziale.  Używał go wtedy, raczej, instynktownie, ale zawsze z wielkim wyczuciem i ze sporymi zazwyczaj sukcesami.  Tak, Bogusław potrafił zjednywać sobie ludzi i potrafił potem pielęgnować stworzone relacje.  Potrafił to do tego stopnia, że większość była przekonana, iż to właśnie ona lub on jest najważniejszy dla Bogusława i tylko jego darzy tak ogromną, największą sympatią. 
W opisywanym okresie Bogusław był żonaty i miał kilkuletniego syna Piotra.  Jego żona  Maria już od czasu rezygnacji z kawiarni, którą prowadziła wspólnie z mężem, nie pracowała zawodowo.  Prowadziła dom i wychowywała syna.   Była bardzo zazdrosna o swojego męża, często go kontrolowała, co nieraz doprowadzało do śmiesznych,  wręcz groteskowych, czy nawet ogromnie nieprzyjemnych sytuacji.  Bogusław starał się lekceważyć te jej zachowania, ale tak naprawdę to liczył się ze zdaniem swojej żony.  
Bogusław oprócz tego największego, opisanego powyżej talentu, posiadał także mnóstwo innych wyjątkowych cech i zdolności.  Przede wszystkim był człowiekiem zawsze pełnym energii.  Jego chęć do działania po prostu go rozsadzała.  Często zarażał tą energią innych.  Był doskonałym organizatorem, znał się na ludziach i potrafił nimi kierować.  Był pełen najprzeróżniejszych pomysłów z których wiele wprowadzał  w czyn.  Był ogromnie pracowity i zawsze osobiście pilnował ważnych spraw, nigdy nie zlecając tego innym.  Jego ogromna ambicja wprost go rozsadzała.  Plany miał ogromne, dalekosiężne.  Widział siebie w pierwszym szeregu największych rzemieślników, gdyż wówczas nie było jeszcze biznesmenów, czy jak kto woli, przedsiębiorców.  Bardziej instynktownie czuł niż wiedział, że aby osiągnąć wielki sukces potrzeba czegoś więcej niż tylko ogromnych  chęci i bezgranicznego zaangażowania.  Już wówczas, często sobie powtarzał - jeżeli ja czegoś nie umiem, nie znam, nie mogę z różnych powodów przeskoczyć jakiś ograniczeń to przecież mogę spróbować podziałać z ludźmi którzy to potrafią, których te ograniczenia, chociażby z powodów formalnych, nie obejmują.  
Jego myśli uparcie krążyły wokół pomysłu utworzeniu wielkiej, największej, budowlanej firmy.  A do tego potrzeba przecież i sporego doświadczenia, które nie było w tej dziedzinie jego szczególnym udziałem, jak i ogromnych znajomości w branży, którą on dopiero co, zaczął lepiej poznawać.  Wniosek nasuwał się sam.  Trzeba poszukać odpowiednich ludzi.  Namówić ich do wspólnego działania, a wtedy sukces murowany.  W tym tak pięknym obrazie Bogusława było także kilka pęknięć.  Przede wszystkim Bogusław wszędzie i we wszystkim chciał być najlepszy.  Niby nie ma w tym nic złego, ale często zdarza się i tak było w przypadku Bogusława, że taka przeogromna chęć udowodnienia innym swojej wysokiej pozycji, wywołana jest jakimś zadawnionym kompleksem lub ogromną zazdrością.  Poza tym Bogusław lubił otaczać się blichtrem i to pod każdym względem.   W jego mieszkaniu królował kolor złoty, czyli mosiądz, miedź i różnorakie złocenia  Jak wypatrzył u kogoś coś co mu się podobało to zaraz musiał mieć to samo lub coś podobnego, ale oczywiście jeszcze lepszego.  Czasami przybierało to groteskowy wymiar.  Lubił otaczać się świecidełkami.  Zawsze musiał mieć najlepsze okulary, biurko, ubranie, imponujące pióro, zegarek i wiele innych najlepszych rzeczy.   Nie bez powodu twierdził, że to mu dodaje znaczenia i zwiększa poważanie u innych. 

Można jednoznacznie stwierdzić, cytując Niccollo Machiavellego, że los lub jak twierdzą wierzący, Bóg obdarzył tego człowieka talentem uwodzenia wszystkich.

Z kolei Leszek Marcinkowski pod wieloma względami wydawał się być przeciwieństwem Bogusława.  Co prawda kontakty z ludźmi nawiązywał dosyć łatwo, ale szybko sobie wielu z nich do siebie zrażał.   Swoim wysokim, niezbyt sympatycznie brzmiącym głosem wypowiadał się w sposób stanowczy i często nie znoszący sprzeciwu, a przy tym nierzadko nadmiernie komplikował lub udziwniał swoje wypowiedzi.  Zawsze pragnął przy okazji popisać się swoją inteligencją, o której miał wysokie mniemanie.  Nie przysparzało mu to wielu przyjaciół, odwrotnie niż Bogusławowi.   Co prawda ci co go bliżej poznali  mieli o nim raczej dobrą opinię, lecz takich było niewielu.   Jednak ponieważ był bardzo solidny, odpowiedzialny i uczciwy, dlatego w pracy miał dobrą opinię.   Żona Leszka,  Joanna  była nauczycielką.  Odwrotnie niż Leszek, była powszechnie bardzo lubiana. Była osobą pełną wszelkich pozytywnych cech, co czyniło ich życie małżeńskie bardzo szczęśliwym.  Oczkiem w głowie zarówno Joanny jak i Leszka była ich ośmioletnia córeczka Karolinka.  Można powiedzieć, że życie prywatne Leszek miał bardzo udane.  Jednak zawodowo zawsze dręczyły go jakieś wątpliwości.  Czuł, że mógłby zdziałać więcej.  Bał się jednak zmieniać istniejący stan rzeczy.  Zresztą nie on jeden.  Jak wiemy większość ludzi boi się jakichkolwiek zmian.   Zdecydowana większość ludzi jest w swej postawie nastawiona raczej konserwatywnie niż rewolucyjnie.   Leszek nie był pod tym względem wyjątkiem.    W tym zestawieniu Bogusława z Leszkiem  pomimo oczywistych przeciwności były jednak istotne cechy, które ich łączyły.  Obaj byli bardzo ambitni.  Obaj byli też ogromnie  towarzyscy.   Być może, iż w dużej mierze, właśnie, ta wspólnota ogromnych ambicji, przyciągała w jakiś nieokreślony sposób, obu panów do siebie.
 Z kolei Karol był zupełnie innym człowiekiem niż Bogusław i Leszek.  Spokojny, miły, zazwyczaj uśmiechnięty, kordialny, wysoki z bujną czupryną kręconych ciemnoblond włosów.  O takich ludziach, jak on, zwykło się mówić, iż mają dobry charakter.   Zazwyczaj nie miał lub, gdy miał to nie ujawniał swojego zdania.   Jeżeli, czasami, bardzo rzadko, zdarzyło się odwrotnie, czynił to ze  spokojem i pełnym przekonaniem.  Od samego początku jak tylko poznał Bogusława, a miało to miejsce w 1983 roku, znalazł się pod jego przemożnym wpływem.   W początkowym okresie znajomości panowała jednak pomiędzy nimi pewna równowaga.  Karol posiadał sporo cech, których brakowało Bogusławowi, na przykład był konsekwentny w działaniu.  Jego zaletami były też systematyczność, cierpliwość, ustępliwość, czy brak nadmiernych ambicji no i rzecz najważniejsza - Karol był dobrym fachowcem budowlanym i to od strony praktycznej, a nie teoretycznej.   Dlatego też Bogusław, oprócz tego, że się z nim dobrze czuł, to również lubił go i doceniał te jego pozytywne cechy.  Jednak z czasem ta równowaga uległa zachwianiu i odczuwało się coraz większą dominację Bogusława.  Karol nie robił z tego problemu i można było odnieść wrażenie, że jest mu z tym dobrze.  Karol był świetnym towarzyszem i na dobre i na złe.  Był żonaty, jego żona Bożena pracowała jako urzędnik w Urzędzie Gminy Białe Błota.  

I wreszcie parę zdań o Michale.  Urodził się i wychował w Janikowie.  Szkołę średnią, technikum drogowe, skończył w Mogilnie.  Potem wyjechał na dalsze nauki do Bydgoszczy i tutaj osiadł na stałe.  W opisywanym okresie Michał miał trzydzieści pięć lat.  Był przystojny, miał długie, kręcone blond włosy, nosił gęstą brodę i wąsy.  Z pod okularów zdecydowanie spoglądały na rozmówcę  piwne oczy.  Cała jego postawa, a szczególnie, emanujący z niego pewien rodzaj spokoju,  wzbudzała zaufanie.   Posiadał miły i sympatyczny sposób bycia.  W przeciwieństwie do Leszka, nie wyrywał się ze swoimi sądami i opiniami.  Raczej zachowywał je dla siebie.  Był bardzo koleżeński i powszechnie lubiany.  Zresztą tak było również już wcześniej, w czasach studenckich.  Posiadał kilka cech, które dodatkowo zjednywały mu sympatie otoczenia.  Jedną z nich był jego uśmiech.  Nie był on tak szeroki i zniewalający jak uśmiech Bogusława.  Był raczej dyskretny i spokojny.  Pozytywnie nastawiał do niego tych, do których się uśmiechał.  Można powiedzieć, że w tym uśmiechu, cała jego twarz się zmieniała, nagle zazwyczaj poważna, ożywała, oczy nabierały blasku i  biła  z niej szczerość, wzbudzająca sympatię rozmówcy.  Drugą taką cechą był przyjemny tembr jego głosu.  Kolejną taką cechą była, wręcz ogromna, towarzyskość.  Szczególnie łatwo można było to zaobserwować podczas różnego rodzaju spotkań koleżeńskich. Polegała ona między innymi na ciągłym wygłaszaniu toastów i obowiązkowych śpiewach.  Michał, chociaż tego starał się nie okazywać, również był bardzo ambitny i w skrytości ducha posiadał dalekosiężne plany.  Jednak nikomu o nich nie mówił.   Miał swoje cele do których uparcie dążył.  Poza tym, Michał  miał o sobie bardzo dobre mniemanie.  Jednak to mniemanie w przeciwieństwie do Leszka,  tak jak i swoje ambicje, głęboko skrywał.   Nie obce mu także było uczucie zazdrości.   A to jak wiemy, u ludzi rozsądnych, jest zawsze jednym z podstawowych motorów napędowych. 
I to tyle tytułem krótkich i specyficznych charakterystyk głównych bohaterów opisywanych wydarzeń.

Następny odcinek

niedziela, 3 stycznia 2021

piątek, 1 stycznia 2021

Moje oblicza - 5

Jakoś trzeba zadebiutować w tym kompletnie jeszcze  nieznanym nam 2021 roku.  Ja debiutuję wspomnieniem żartobliwo - ironicznym.  I chociaż to tylko swoista ironia to jednak warto pomyśleć - a może to i coś więcej?  Do tego ta wspaniała muza "Pod budą", a szczególnie mało znana, ale jakże wspaniała, Anna Treter.

https://dziwnabydgoszcz.blogspot.com/2016/12/manifest-polityczny.html


Do tego fantastyczny, moim zdaniem, bonus. https://www.youtube.com/watch?v=ti3rOLj79OY


Ciekawe dlaczego zamiast Zenka nie ma tak pięknej muzy w TVP?


Poprzedni post z tego cyklu.