piątek, 30 października 2020

Przysłowia i cytaty znane i nieznane - 34

Kolejna porcja cytatów.  Tym razem autorstwa znanych literatów.


"Rzadko można kogoś nienawidzić, jeśli się go rozumie"

Robin Hobb - genialna pisarka powieści fantasy.


"Demokracja oglądana z bliska to przerażająca rzecz"

Ted Williams "Inny świat" tom IV.


"Są dwie strony rzeczywistości.  To co jest, i to w co wierzą ludzie"

Modesit  "Recluce"  tom 3  strona 40


"Wiele rzeczy, które niosą ludziom pociechę, jest niczym więcej jak iluzją"

Modesit  j.w.


Nigdy nie łam słowa, które dałeś silniejszemu od siebie"

Nik Pierumow "Księga Hagera"


To co niezrealizowane, pożera siły.  Podążaj za swoimi pragnieniami, a zawsze będziesz miał rację"

j.w.


"Miłość jest wrogiem rozwagi"

Stendhal


"Błogosławiony ten, co nie mając nic do powiedzenia nie obleka tego faktu w słowa"

Julian Tuwim


Poprzedni post z tego cyklu.



niedziela, 25 października 2020

Sarbinowo - 2

W Sarbinowie spędziliśmy piękny tydzień.  I chociaż tylko dwa dni były w miarę słoneczne, a w pozostałe wiało i padało to i tak było wspaniale.

Byliśmy plażą w Gąskach i Mielnie.  Pojechaliśmy do Unieścia i przeszliśmy plażą do Łaz.  Moim zdaniem to jeden z najpiękniejszych odcinków polskiego wybrzeża.  Wysokie, różnorodne wydmy, szeroka plaża, sosnowy las i brak zabudowań na całym 7 kilometrowym odcinku tego wybrzeża.

Podczas marszów plażami nawdychaliśmy się jodu, zmoknęliśmy i zostaliśmy wiele razy na wskroś przewiani, ale za to pełni nowych sił wróciliśmy do domu.  Jeszcze tylko na przystani rybackiej w Chłopach nakupowaliśmy różnych ryb, a potem w restauracji Ostoja w Sporyszu (polecam) żurek, zupa gulaszowa, ryby w occie, galaretka z rybą, wędliny (wszystko oczywiście na wynos) i tyle.  

Wszystko co dobre szybko się kończy.



Pomiędzy Unieściem, a Łazami

j.w.

Pięknie przebudowana główna ulica Unieścia z oryginalnym oświetleniem ulicznym

Urodziny

Wracamy - droga pomiędzy Sarbinowem, a Mielnem

Przystań rybacka w Chłopach.



poniedziałek, 19 października 2020

Sarbinowo.

W niedzielne południe wyruszyliśmy nad Bałtyk do Sarbinowa.  210 km pokonaliśmy w trzy godziny zatrzymując się po drodze na smaczną kawę nad urokliwym jeziorem.  Najpierw jechaliśmy w pięknym słońcu, potem w chmurach, potem w ulewnym deszczu i znowu w słońcu.

Dzisiaj w południe wybraliśmy się na marsz do Gąsek (od kościoła w Sarbinowie do latarni w Gąskach plażą to ponad 7 km).

Chociaż było słonecznie to jednak wiał silny zachodni wiatr i całą drogę pod wiatr musiałem przytrzymywać kaptur i czapkę.

W połowie powrotnej drogi złapała nas ulewa i pomimo solidnej niby wodoodpornej kurtki po kilkunastu minutach zaczęły mi płynąć strumyczki wody po plecach, a w addidasach zaczęła chlupać woda.  To ten przenikliwy wiatr wiejący nam przy powrocie w plecy dokonywał takich rzeczy.

Zmęczeni, mokrzy, ale zadowoleni wróciliśmy na naszą kwaterę.

Poniżej kilka zdjęć z dzisiejszej wyprawy: 

Zabezpieczony od zarazy lepiej niż Batman

Około dwa kilometry w obie strony plaży tylko my dwoje.

Latarnia w Gąskach.

Tęcza po deszczu, ale my już prawie u celu.




piątek, 16 października 2020

Dzisiejsze grzybobranie.

Jak nie pada to przynajmniej trzy razy w tygodniu jeżdżę rowerem po podbydgoskich lasach w poszukiwaniu grzybów.

Wczoraj znalazłem sporo sów (kań), a dzisiaj w dwóch miejscach trafiłem na tak dużą liczbę sów, że nawet wszystkich nie zbierałem, a tylko te mniejsze i ładniejsze i oczywiście bez nóżek.

Sowy można suszyć i wtedy są wspaniale pachnącym dodatkiem do wszystkich potraw z grzybów, a także do sosów.

Niestety innych grzybów oprócz maślaków i trzech czarnych łebków nie znalazłem, ale już wracając do domu na środku leśnej drogi znalazłem dużego zdrowego borowika.  

Poniżej dzisiejsze plony:




środa, 14 października 2020

Przysłowia i cytaty znane i nieznane - 33

Dzisiaj taki trochę miszmasz, ale w jesienne wieczory warte są one, moim zdaniem, przynajmniej refleksji:


"Męczeństwo to szlachetna profesja, przyjacielu, ale tylko wtedy, gdy ją wykonujesz przy świadkach"

Kate Elliott "Królewski smok"  strona 180


"Ten co przechodzi przez życie pospiesznie, szybciej dociera do grobu"

Martin George "Starcie królów" strona 114


"Nic się nie zmieniło, ale wszystko wygląda inaczej"

jak wyżej strona 135 


"Strach tnie głębiej niż miecze"


"Zwięzłość jest siostrą talentu"  -  A.  Czechow. 


"Pewność siebie to cecha zamkniętego umysłu"


"Często człowiek ciężko pracuje nad zniewoleniem samego siebie"


Poprzedni post z tego cyklu


 




czwartek, 8 października 2020

Wtorek 06.10.2020 w Myślęcinku

We wtorkowe popołudnie pojechaliśmy do parku w Myślęcinku.   Odbyliśmy ponad dwugodzinny marsz kontemplując i podziwiając parkową przyrodę.   Wracając do samochodu zaparkowanego na  parkingu przy ulicy Jeździeckiej, wykonałem kilka zdjęć z chmurami, wodą i przyrodą.  Światło zachodzącego Słońca uplastyczniło całe otoczenie, ułaskawiło kolory i wydobyło różnorakie cienie.

Poniżej kilka zdjęć z tego marszowego spaceru.

Kolorowe marcinki






poniedziałek, 5 października 2020

Moje oblicza - 2

Czasami trzeba o sobie przypomnieć  i jak napisałem w pierwszym poście z tego cyklu: 

Pamięć jest zawodna, wdzięczność przeradza się w nienawiść, a wszystko jest względne.  Zaś internet jest bezwzględny i zawsze pozostaje jakiś ślad chociażby na maleńkim marginesie.

Dlatego prezentuję kolejny taki ślad.

W porcie w Cartagenie (Murcia) w lutową niedzielę 2020 rok

A to zdjęcie wykonałem, kilkanaście minut później i około 100 m od tego powyżej.  Ktoś postawił sprzęt nagłaśniający (na dole, po lewej), a ludzie spontanicznie zaczęli tańczyć.


Poprzedni post z tego cyklu


czwartek, 1 października 2020

Bogusław - odcinek 24

 Poprzedni odcinek


Odcinek - 24

W końcu Leszek w tej euforii, rzec można, „dofrunął” do domu.   Z wielkim podnieceniem emocjonalnym, nerwowo i chaotycznie opowiedział swoim paniom  o tym co się niedawno wydarzyło.  Najpierw nie chciały mu uwierzyć, lecz  po długiej chwili, gdy Leszek zapewniał, że to prawda, wielka radość zapanowała w ich trzyosobowej rodzinie.  Radość ogromna i niepowszechna.  Potem długo rozmawiali o tym jak się Leszkowi ów sukces udało osiągnąć.   On nie chciał zdradzać wszystkiego zbyt dokładnie bo przecież akcja z panem docentem również i jego zaskoczyła.  Nie chciał opowiadać o tak dziwnych także dla niego działaniach, a co dopiero dziwnych dla jego żony i córki.  Tym bardziej, że panie cieszyły się ogromnie z sukcesu swojego męża i tatusia.  W tej wielkiej radości postanowili  po długich rozmowach spełnić przynajmniej kilka swoich przyziemnych marzeń. 

Dlatego dnia następnego wybrali się do Pewexu czyli do socjalistycznej  namiastki wielkiego bogatego zachodniego świata.  Pewex-y to były sklepy tak zwanego eksportu wewnętrznego, jak je wówczas oficjalnie nazywano.   

W tym miejscu trzeba wspomnieć, że wówczas w normalnych sklepach półki z towarami były zazwyczaj puste i trwało wieczne polowanie na wszelkiego rodzaju dobra.  Normalnością były kartki na reglamentowane towary.  Do tego królowały różne asygnaty i bony  Jednak przy wszystkich zakupach liczyły się wszelakiego rodzaju znajomości.  Jak to się wówczas mówiło - największą karą dla człowieka było dożywotnie pozbawienie go „pleców” i „chodów”.

Długo w noc dyskutował Leszek ze swoją żoną co najpierw zrobić, aby wykorzystać ten uśmiech losu.  Wreszcie postanowili, że najpierw musza spełnić swoje małe, ale może i trochę większe marzenia.  Dlatego też następnego dnia, po pracy, późnym popołudniem cała rodzina udała się na bydgoski Stary Rynek, czyli do królestwa składającego się z tak zwanych „koników” i dwóch sklepów dewizowych.  Od jednego z owych natarczywych handlarzy walutą, powszechnie zwanych cinkciarzami lub ładniej konikami, zaś obecnie będącymi przeważnie wielkimi i szanowanymi biznesmenami, którzy wówczas na swoim starcie do wielkiej kariery przez cały dzień powtarzali  - bony kupię, marki i dolary kupię, bony sprzedam, dolary, marki sprzedam, a także - dolary dla szanownego pana  i tak dalej i tym podobnie natarczywie zaczepiali potencjalnych klientów -  kupili sto bonów Pekao.  Ich wartość była równa w owym eksporcie wewnętrznym stu dolarom, ale były one trochę tańsze od samych dolarów.  Leszek zapłacił za te bony jedną piątą otrzymanej wczoraj kwoty.  Z tymi bonami cała trójka weszła do ówczesnego „raju”.  Mnogość, kształty i kolory wszelkich towarów wprost kuły w oczy.  Oczy przywykłe na co dzień do pustych półek i najczęstszych odzywek pań sklepowych brzmiących – nie ma.  Leszek co prawda bywał już w tym sklepie, ale przeważnie miał w kieszeni  jeden lub dwa bony i kupował określony towar, na przykład czekoladę lub pół litra żytniej.  A tutaj nagle do wydania trzy dobre jego poprzednie pensje.  Kilkanaście minut oswajali się z towarami i ich cenami, a potem zaczęli kupować.  Karolinka dostała wymarzone klocki Lego i mnóstwo różnych słodyczy.  Potem pierwszy raz jedli Snikersy,  Merci,  trójkątną czekoladę Tablerone,  Marsy, ananasy w plastrach, pili sok Donald z kartonika i próbowali jeszcze wielu innych, dzisiaj już powszechnie znanych i ogólnie dostępnych towarów, zaś wówczas uważanych przez zdecydowaną większość, za szczyt luksusu.  Joanna dostała wymarzoną wodę toaletową Chanel nr 5, kolorowe mydła, wielki pojemnik, szczególnie wówczas deficytowego szamponu i wiele różnych artykułów spożywczych.  Sobie Leszek kupił wodę toaletową Boss, dwie butelki ulubionego białego słodkiego Martini, gin Gordons i butelkę pięciogwiazdkowej brandy, popularnie zwanej wtedy koniakiem.  Po tych zakupach, których nie mieli nawet we trójkę jak unieść,  wynajęli taksówkę i pojechali na swoje Szwederowo.  W domu, okazało się, że  zostało im jeszcze około 30 bonów. 

 Taki był pierwszy kontakt Leszka z tak zwanym lepszym, oczywiście materialnie, światem.  Dzisiaj to się może wydawać śmieszne, ale wówczas było to dla nich nie lada przeżycie.  

Gdy to piszemy minęło od tamtego czasu raptem kilkadziesiąt lat, a jak zmieniła się w tym czasie nasza mentalność?  Dla kogo teraz marzeniem jest woda kolońska, czy puszka ananasów, albo sok w kartoniku? 

Można by tak długo opisywać jak to było, ale tylko ci co to przeżyli wiedzą, a ci co nie przeżyli pojęcia nie maja i mieć nie będą.  Dlatego, albo uwierzą w to co piszemy, albo pozostaną w swojej niewiedzy. 

Dalej prace u zakonników potoczyły się już bez większych sensacji.  Najgorsze mieli za sobą, a i ojciec Piotr zrobił się jakby łagodniejszy i jakby bardziej wyrozumiały.  Parę faktów z tego okresu warto jednak odnotować. 

Jednego dnia, już pod koniec  prac w parafii, spotkały Leszka dwa dziwne i zarazem groźne wydarzenia.  Mogły one nawet pozbawić go życia i pewnie były jakiegoś rodzaju ostrzeżeniem.  Sygnałem do opamiętania się, po tych pierwszych zachłyśnięciach się  dużym sukcesem.  Ale wówczas Leszek ich tak nie odebrał.   Te refleksje naszły go dopiero po latach. 

Otóż późnym popołudniem, kiedy na budowie już nikogo nie było, chcąc sobie skrócić drogę do domu, Leszek przechodził po resztce betonowego fundamentu bramy.  Ten szeroki na jakieś trzydzieści centymetrów, a długi na pięć metrów fundament wisiał nad głębokim i szerokim wykopem, w którym był już ułożony rurociąg.  Brama rozebrano w trakcie robót przy kanalizacji, ale pozostał z niej, tylko  ów  fundament przebiegający w powietrzu nad wykopem i jeden betonowy filar wystający z tego fundamentu, a znajdujący się na skraju wykopu.  Po tym betonie lekkomyślny Leszek przechodził na drugą stronę wykopu bo nie chciało mu się iść kilkaset metrów dookoła.  W pewnym momencie, będąc już prawie u celu, stracił równowagę i spadłby tyłem na głowę, na betonowe rury, ułożone na dnie wykopu, ale udało mu się w ostatniej chwili wykonać jakiś dziwny ruch całym ciałem i wręcz cudem, złapać za niewielki kamień wystający ze wspomnianego filara bramy.   Dzięki temu ruchowi odzyskał na chwilę równowagę, zrobił rozpaczliwy balans całym ciałem i skoczył z całych sił na skarpę wykopu, łapiąc się jego krawędzi.   Potem pomału podciągnął się na rękach i wczołgał się na powierzchnię terenu otaczającego wykop.  Nic mu się nie stało i pewnie nigdy by do tego wydarzenia nie powrócił, ale było inaczej.  Jak się wygrzebał z tego wykopu to ruszył na skos przez pole do budynku zakonu, żeby się umyć.  Przeszedł  połowę drogi i nagle zapadł się, prawie po szyję, pod ziemię.  W ostatniej chwili łokciami wsparłem się o murawę i z trudem wydostał się  na powierzchnię.  Stanął na nogi i ostrożnie zajrzał w co też wpadł, ale oprócz głębokiej dziury nic więcej nie widział.  Dopiero później okazało się, że było to stare szambo, a Leszek wpadł do jednego z jego włazów.  Ten właz był nakryty zgniłymi już teraz deskami do tego zarosłymi trawą i chwastami i dlatego był niewidoczny.  Te dwa przypadki, które nastąpiły tak krótko po sobie ogromnie Leszka wówczas przestraszyły.  Niestety nie wyciągnął z nich żadnego wniosku i szybko o nich zapomniał.  Dopiero później, po latach zaczął o nich inaczej myśleć.  Ale co z tego?  


Następny odcinek