Odcinek - 24
W końcu Leszek w tej euforii, rzec można, „dofrunął” do domu. Z wielkim podnieceniem emocjonalnym, nerwowo i chaotycznie opowiedział swoim paniom o tym co się niedawno wydarzyło. Najpierw nie chciały mu uwierzyć, lecz po długiej chwili, gdy Leszek zapewniał, że to prawda, wielka radość zapanowała w ich trzyosobowej rodzinie. Radość ogromna i niepowszechna. Potem długo rozmawiali o tym jak się Leszkowi ów sukces udało osiągnąć. On nie chciał zdradzać wszystkiego zbyt dokładnie bo przecież akcja z panem docentem również i jego zaskoczyła. Nie chciał opowiadać o tak dziwnych także dla niego działaniach, a co dopiero dziwnych dla jego żony i córki. Tym bardziej, że panie cieszyły się ogromnie z sukcesu swojego męża i tatusia. W tej wielkiej radości postanowili po długich rozmowach spełnić przynajmniej kilka swoich przyziemnych marzeń.
Dlatego dnia następnego wybrali się do Pewexu czyli do socjalistycznej namiastki wielkiego bogatego zachodniego świata. Pewex-y to były sklepy tak zwanego eksportu wewnętrznego, jak je wówczas oficjalnie nazywano.
W tym miejscu trzeba wspomnieć, że wówczas w normalnych sklepach półki z towarami były zazwyczaj puste i trwało wieczne polowanie na wszelkiego rodzaju dobra. Normalnością były kartki na reglamentowane towary. Do tego królowały różne asygnaty i bony Jednak przy wszystkich zakupach liczyły się wszelakiego rodzaju znajomości. Jak to się wówczas mówiło - największą karą dla człowieka było dożywotnie pozbawienie go „pleców” i „chodów”.
Długo w noc dyskutował Leszek ze swoją żoną co najpierw zrobić, aby wykorzystać ten uśmiech losu. Wreszcie postanowili, że najpierw musza spełnić swoje małe, ale może i trochę większe marzenia. Dlatego też następnego dnia, po pracy, późnym popołudniem cała rodzina udała się na bydgoski Stary Rynek, czyli do królestwa składającego się z tak zwanych „koników” i dwóch sklepów dewizowych. Od jednego z owych natarczywych handlarzy walutą, powszechnie zwanych cinkciarzami lub ładniej konikami, zaś obecnie będącymi przeważnie wielkimi i szanowanymi biznesmenami, którzy wówczas na swoim starcie do wielkiej kariery przez cały dzień powtarzali - bony kupię, marki i dolary kupię, bony sprzedam, dolary, marki sprzedam, a także - dolary dla szanownego pana i tak dalej i tym podobnie natarczywie zaczepiali potencjalnych klientów - kupili sto bonów Pekao. Ich wartość była równa w owym eksporcie wewnętrznym stu dolarom, ale były one trochę tańsze od samych dolarów. Leszek zapłacił za te bony jedną piątą otrzymanej wczoraj kwoty. Z tymi bonami cała trójka weszła do ówczesnego „raju”. Mnogość, kształty i kolory wszelkich towarów wprost kuły w oczy. Oczy przywykłe na co dzień do pustych półek i najczęstszych odzywek pań sklepowych brzmiących – nie ma. Leszek co prawda bywał już w tym sklepie, ale przeważnie miał w kieszeni jeden lub dwa bony i kupował określony towar, na przykład czekoladę lub pół litra żytniej. A tutaj nagle do wydania trzy dobre jego poprzednie pensje. Kilkanaście minut oswajali się z towarami i ich cenami, a potem zaczęli kupować. Karolinka dostała wymarzone klocki Lego i mnóstwo różnych słodyczy. Potem pierwszy raz jedli Snikersy, Merci, trójkątną czekoladę Tablerone, Marsy, ananasy w plastrach, pili sok Donald z kartonika i próbowali jeszcze wielu innych, dzisiaj już powszechnie znanych i ogólnie dostępnych towarów, zaś wówczas uważanych przez zdecydowaną większość, za szczyt luksusu. Joanna dostała wymarzoną wodę toaletową Chanel nr 5, kolorowe mydła, wielki pojemnik, szczególnie wówczas deficytowego szamponu i wiele różnych artykułów spożywczych. Sobie Leszek kupił wodę toaletową Boss, dwie butelki ulubionego białego słodkiego Martini, gin Gordons i butelkę pięciogwiazdkowej brandy, popularnie zwanej wtedy koniakiem. Po tych zakupach, których nie mieli nawet we trójkę jak unieść, wynajęli taksówkę i pojechali na swoje Szwederowo. W domu, okazało się, że zostało im jeszcze około 30 bonów.
Taki był pierwszy kontakt Leszka z tak zwanym lepszym, oczywiście materialnie, światem. Dzisiaj to się może wydawać śmieszne, ale wówczas było to dla nich nie lada przeżycie.
Gdy to piszemy minęło od tamtego czasu raptem kilkadziesiąt lat, a jak zmieniła się w tym czasie nasza mentalność? Dla kogo teraz marzeniem jest woda kolońska, czy puszka ananasów, albo sok w kartoniku?
Można by tak długo opisywać jak to było, ale tylko ci co to przeżyli wiedzą, a ci co nie przeżyli pojęcia nie maja i mieć nie będą. Dlatego, albo uwierzą w to co piszemy, albo pozostaną w swojej niewiedzy.
Dalej prace u zakonników potoczyły się już bez większych sensacji. Najgorsze mieli za sobą, a i ojciec Piotr zrobił się jakby łagodniejszy i jakby bardziej wyrozumiały. Parę faktów z tego okresu warto jednak odnotować.
Jednego dnia, już pod koniec prac w parafii, spotkały Leszka dwa dziwne i zarazem groźne wydarzenia. Mogły one nawet pozbawić go życia i pewnie były jakiegoś rodzaju ostrzeżeniem. Sygnałem do opamiętania się, po tych pierwszych zachłyśnięciach się dużym sukcesem. Ale wówczas Leszek ich tak nie odebrał. Te refleksje naszły go dopiero po latach.
Otóż późnym popołudniem, kiedy na budowie już nikogo nie było, chcąc sobie skrócić drogę do domu, Leszek przechodził po resztce betonowego fundamentu bramy. Ten szeroki na jakieś trzydzieści centymetrów, a długi na pięć metrów fundament wisiał nad głębokim i szerokim wykopem, w którym był już ułożony rurociąg. Brama rozebrano w trakcie robót przy kanalizacji, ale pozostał z niej, tylko ów fundament przebiegający w powietrzu nad wykopem i jeden betonowy filar wystający z tego fundamentu, a znajdujący się na skraju wykopu. Po tym betonie lekkomyślny Leszek przechodził na drugą stronę wykopu bo nie chciało mu się iść kilkaset metrów dookoła. W pewnym momencie, będąc już prawie u celu, stracił równowagę i spadłby tyłem na głowę, na betonowe rury, ułożone na dnie wykopu, ale udało mu się w ostatniej chwili wykonać jakiś dziwny ruch całym ciałem i wręcz cudem, złapać za niewielki kamień wystający ze wspomnianego filara bramy. Dzięki temu ruchowi odzyskał na chwilę równowagę, zrobił rozpaczliwy balans całym ciałem i skoczył z całych sił na skarpę wykopu, łapiąc się jego krawędzi. Potem pomału podciągnął się na rękach i wczołgał się na powierzchnię terenu otaczającego wykop. Nic mu się nie stało i pewnie nigdy by do tego wydarzenia nie powrócił, ale było inaczej. Jak się wygrzebał z tego wykopu to ruszył na skos przez pole do budynku zakonu, żeby się umyć. Przeszedł połowę drogi i nagle zapadł się, prawie po szyję, pod ziemię. W ostatniej chwili łokciami wsparłem się o murawę i z trudem wydostał się na powierzchnię. Stanął na nogi i ostrożnie zajrzał w co też wpadł, ale oprócz głębokiej dziury nic więcej nie widział. Dopiero później okazało się, że było to stare szambo, a Leszek wpadł do jednego z jego włazów. Ten właz był nakryty zgniłymi już teraz deskami do tego zarosłymi trawą i chwastami i dlatego był niewidoczny. Te dwa przypadki, które nastąpiły tak krótko po sobie ogromnie Leszka wówczas przestraszyły. Niestety nie wyciągnął z nich żadnego wniosku i szybko o nich zapomniał. Dopiero później, po latach zaczął o nich inaczej myśleć. Ale co z tego?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię