czwartek, 27 lipca 2017

Leszek - odcinek 38

Czwarty rok studiów minął spokojnie, a stylem życia był bardzo podobny do roku poprzedniego. Od stycznia Leszek wraz ze wspomnianym Rochem przystąpili do wykonywania pracy dyplomowej.  Ta praca to było konkretne zamówienie z przemysłu i polegała na zbadaniu czy do produkcji asfaltobetonu (tego z czego buduje się nawierzchnie dróg i ulic) w zamian za część mineralnego wypełniacza (mączki mineralnej) można użyć pyłów pozostających jako odpad przy produkcji w Kombinacie Cementowo - Wapienniczym w Bielawach.

Mączki brakowało, a odpadów były ogromne hałdy.  Zaczęli od wykonywania bardzo licznych próbek masy z różną zawartością tych pyłów pocementowych.   Potem je wielokrotnie zamrażali i odmrażali, poddawali długotrwałym działaniom wody, soli i innych czynników.  Potem badali wytrzymałość takich próbek po przejściach, a potem opracowali wyniki.   Po wykonaniu około tysiąca takich różnych badań, wyszło im, że w jednej czwartej wypełniacz można zastąpić owymi pyłami.

Za pracę dostali oceny bardzo dobre, a po paru miesiącach otrzymali dyplomy uznania od KCW Kujawy w Bielawie.  Czy jednak zastosowano wyniki ich badań w praktyce to tego, ani Leszek, ani Roch nigdy się nie dowiedzieli.

Potem był egzamin dyplomowy zdany na piątkę, a potem Leszek otrzymał dyplom ukończenia studiów z oceną bardzo dobrą.

Znajomość z Joanną trwała już prawie pięć i pół roku.  Była to znajomość pełna uczucia, zrozumienia, akceptacji i przyjaźni.  Na wiosnę 1976 roku podjęli decyzję o małżeństwie i w połowie czerwca odbył się ich ślub.  Najpierw cywilny w Urzędzie Stanu Cywilnego mieszczącym się na ulicy Sielanka w Bydgoszczy, a po paru godzinach odbył się ślub kościelny w bydgoskiej Bazylice.  Potem było huczne wesele, następnego dnia poprawiny.

Po paru dniach pojechali w podróż poślubną do Sopotu.  Krewni Leszka mieli tutaj ładną działkę blisko centrum i pozwolili Joannie i Leszkowi rozbić na niej namiot.  I tak przez dwa tygodnie mieszkali w dużym ładnym namiocie w najmodniejszym polskim kąpielisku.  Było wspaniale.

Potem pojechali pod namiot nad jezioro Kobyleckie koło Wągrowca i tutaj także spędzili dziesięć wspaniałych dni.  Niestety potem Joanna w ramach obowiązkowej praktyki musiała jako wychowawczyni pojechać  na kolonie.  Po powrocie z kolonii spędzili razem jeszcze kilkanaście dni, a trzeciego września 1976 roku Leszek poszedł do wojska do tak zwanej Szkoły Oficerów Rezerwy.

W tym wojsku pięć miesięcy Leszek spędził w Inowrocławiu.  Tutaj, w jednostce numer  3086, mieli obowiązkowe codzienne wykłady z różnych dziedzin, mieli musztry, strzelania, ćwiczenia, alarmy i najbardziej nielubiane, wielogodzinne dyżury w kuchni.  Mieli także w wolnych chwilach dostęp do kasyna oficerskiego, a to wtedy dużo znaczyło. Bo w kasynie można było nabyć wiele wówczas bardzo deficytowych towarów.

Podczas przerw w wykładach podchorążowie udawali się do owego kasyna, gdzie spędzali niezbyt długie, ale, naprawdę przyjemne, jak na owe czasy, chwile.  Mogli w kasynie kupić sobie, doskonale parzoną, i jakże deficytową wówczas, kawę, kawę wspaniale pachnącą i cudownie smakującą, z czym trudno było spotkać się gdziekolwiek, no może oprócz najlepszych i najdroższych gastronomicznych lokali.

Leszek do tej kawy kupował sobie zawsze dwie wedlowskie czekoladowe beczułki z nadzieniem alkoholowym.  Oczywiście ten alkohol w owym nadzieniu był w symbolicznych ilościach, ale smak owych beczułek do dzisiaj pozostaje dla niego niepowtarzalny.  Wtedy produkowano takich słodyczy niewiele. Wszystkiego dobrego wówczas było niewiele, lecz tym bardziej, im czego było mniej, to tym bardziej to smakowało.  A do tego przy bufecie gdzie zamawiano kawę i beczułki, stała pięknie mrugająca kolorowymi światełkami, oryginalna grająca szafa.   Po zamówieniu wspaniale pachnącej kawy i po zakupieniu dwóch beczułek (na przykład jedna z rumem, a druga z i likierem pomarańczowym) Leszek lub któryś z jego kolegów, racząc się ową kawą, paląc papierosy i zajadając wspomniane beczułki lub inne słodycze, wrzucali dwa złote do owej grającej szafy, słuchali różnych piosenek. Przebojem tamtych chwil była piosenka Elżbiety Wojnowskiej  pod tytułem : "Zaproście mnie do stołu". Wówczas był to mało znany przebój, ale z nieokreślonych powodów najbardziej trafiał w gusta, tęsknoty i nastroje podchorążych szkoły oficerskiej w Inowrocławiu.

Czas pobytu w pułku drogowo ekspoloatacyjnym, czyli w jednostce numer 3086, był w zasadzie dobrym czasem. Nikt nie chciał po studiach iść do wojska, ale jak już szedł to mógł trafić znacznie gorzej.

Był tam taki sierżant, który praktycznie sprawował władzę w kompanii, który miał wiele życiowych i praktycznych odzywek.  Na przykład mówił do podchorążego Pantkowskiego: - wy jesteście tkowski bo żaden z was pan.

Ten prawie pięciomiesięczny okres szkolenia, Leszek wspomina dzisiaj dobrze, chociaż wtedy tak nie myślał. Podchorążowie bywali bardzo odmienni, pochodzili także z różnych stron  Polski. I chociaż spali na tej samej sali, jedli te same posiłki i wszystko robili tak samo, to jednak jeden z nich wstawał pół godziny przed pobudką i budząc innych czyścił nos chrząkając przy tym okrutnie, drugi politykował do imentu będąc już członkiem jedynej słusznej partii, trzeci był milkliwy i nic nie mówił, nic dopóki nie dostał rozkazu, aby odpowiedzieć na zadane przez pana sierżanta pytanie.  Czwarty opowiadał, nie wiadomo po co, bez przerwy swój życiorys, piąty wszystko krytykował i tak dalej.  Jednak gdy siedząc na drewnianych ławkach na pace popularnego Stara, jechali na strzelanie lub inne ćwiczenia na poligon do Sławęcinka to wówczas wszyscy, jak jeden mąż, zdzierali gardła, śpiewając "Hej, hej Polonia Ty dzielny narodzie" i śpiewali inne wojskowe i patriotyczne piosenki.  Wówczas czuli więź. Czuli coś więcej niż tylko odbywanie obowiązkowego wojska.
Byli ponad swoimi codziennymi problemami, przekonaniami i poglądami.  Niosła się ta pieśń głośno i szeroko i wiedzieli, że to ich ojczyzna, ich obowiązek i ich przyszłość.  To podobnie, jak wówczas ludzie wychodzący z kościoła, śpiewali "Boże coś Polskę" i niosła się ta pieśń i słów nie było trzeba bo wszyscy czuli to uniesienie i wszyscy byli wspólnotą.  Chociaż na chwilę, ale byli i tworzyli to co teraz nie jest możliwe. Dlaczego?   Tego nikt nie wie.

Powyższe słowa (o owej wspólnocie) wydają się w dzisiejszym świecie jakąś głupotą lub przynajmniej czymś nietaktownym, ale wówczas, te podniosłe chwile, łączyły, tak różniących się podchorążych, czyniły ich innymi, lepszymi i śpiewając na owej pace tamtej ciężarówki, wznosili się ponad wszystko, tworzyli wspólnotę i umacniali się w miłości do swojej ojczyzny.

Ten szkoleniowy inowrocławski okres nie był taki zły.  Idąc do wojska Leszek obawiał się czegoś znacznie gorszego.  Warunki były dobre, wyniki osiągał znakomite i parokrotnie dzięki nim dostał dodatkowy urlop.

Wreszcie przyszedł koniec grudnia i podchorążych, już teraz kaprali lub nawet plutonowych, zaczęto rozdzielać do różnych jednostek rozsianych po całej Polsce.  Leszek mając najlepsze wyniki mógł wybierać, ale kolego z Łodzi poprosił go, aby to jemu oddał swoje miejsce.  Ten kolego miał już jedno dziecko, a drugiego spodziewał się niebawem i Leszek po uzgodnieniach z Joanną odstąpił mu owo pierwszeństwo. Tym sposobem Leszek trafił do twierdzy Modlin.





                                    Poprzedni odcinek


                                                   Następny odcinek.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię