czwartek, 18 marca 2021

Bogusław - odcinek 30

 Poprzedni odcinek


Odcinek 30

Pojechali tam we dwójkę, Bogusław i Leszek. Wybrali się w tą kilkusetkilometrową trasę, w mroźną i ciemną noc.  Pojechali maluchem Bogusława. Niestety po drodze pogoda się zmieniła.  Zaczęła się straszna śnieżyca.  Zrobiło się ślisko i bardzo  niebezpiecznie. Przed przednią szybą samochodu widać było tylko tumany płatków śniegu. Jazda stawała się prawie niemożliwa, widoczność sięgała ledwie kilkunastu metrów. Jednak jakoś udało się im dotrzeć do tego Radomia. Niestety przyjechali kilka godzin później niż planowali. Przyjechali dopiero około godziny dziesiątej zamiast jak chcieli o godzinie siódmej. O tej dziesiątej godzinie weszli do budynku Centroodlewu, ogólnopolskiej centrali, jedynego w Polsce dystrybutora rur, kształtek i zaworów wodociągowych.


Byli śpiący, zziębnięci, zmęczeni, a ich ubrania były całe wilgotne i koszmarnie wygniecione. Czuli się okropnie. W tej chwili uratować ich mogło tylko parę chwil odpoczynku i coś gorącego do picia. O tym jednak nie było mowy. Przecież byli mocno spóźnieni i musieli natychmiast podjąć, prawie dosłownie, walkę mającą na celu zdobycie upragnionych materiałów. 


Jednak tak wygnieceni i zmęczeni po tej koszmarnej podróży nie mogli pójść do eleganckich, jak na owe czasy, biur. Poszli więc najpierw, do szczęśliwie otwartej, biurowej toalety. Tam się umyli, spryskali obficie wodą kolońską Old Spice i przebrali się w zabrane ze sobą koszule, krawaty, spodnie i marynarki. Potem wpadli na chwilę do zakładowego baru, gdzie szybko zjedli swoje kanapki popijając jakże upragnioną gorącą herbatą. I dopiero wtedy wyruszyli na podbój biur. Po szerokich schodach weszli na piętro do obszernego i ładnego holu, gdzie na kilkunastu fotelach siedzieli zaopatrzeniowcy z różnych firm, z całej Polski. Przyjechali oni do centrali złożyć zamówienia na potrzebne im, często w odległej przyszłości, materiały. Trzech kierowników różnych działów przyjmowało poszczególnych interesantów w swoich biurach. Robili to powoli i z wielką celebracją. Większość tych interesantów była wieloletnimi znajomymi kierowników. Należało sobie pogadać o życiu, przyjąć drobne prezenty, głównie w postaci alkoholu, omówić co słychać we firmach. A czas płynął. Załatwianie jednego interesanta trwało minimum pół godziny. Ich sytuacja wydawała się beznadziejna.


Po około dwóch godzinach zorientowali się, że normalnie czekając na swoją kolej, nie mają najmniejszych szans, aby stanąć tego dnia przed obliczem kierownika działu armatury na której najbardziej im zależało. Należało zastosować jakiś wybieg. Dlatego ustalili między sobą, że jak tylko kolejny interesant wyjdzie od kierownika, to oni nie oglądając się na nic, wchodzą zaraz do niego. Po chwili wchodzili już do pokoju pana kierownika zanim kolejny kontrahent zdążył wstać z fotela. Na liczne i głośne protesty odpowiedzieli krótko - idziemy się tylko zapytać, czy pan kierownik nas dzisiaj przyjmie. Jak już jednak znaleźli się w środku, przed obliczem ważnego kierownika to nic nie byłoby w stanie ich stamtąd wyciągnąć przed przedstawieniem owemu kierownikowi swojej sprawy. Jednak zanim zdążyli cośkolwiek powiedzieć, kierownik uważnie spojrzał na nich, zza swoich zsuniętych na nos okularów i szybko oraz głośno zapytał - ja panów nie znam, panowie w jakiej sprawie? Bogusław z dużą pewnością siebie sporym refleksem odpowiedział panu kierownikowi  - my szanowny panie kierowniku potrzebujemy następujących materiałów, tutaj równie szybko, wymienił ich nazwy i ilości. Kierownik, otyły pan w średnim wieku, ze sporą łysiną i chytrymi oczkami spojrzał na nich jak na jakieś dziwolągi i zapytał - czy panowie urwali się z choinki, przecież święta dawno już minęły. Jeżeli pracujecie w naszej branży, a tak mówicie to na pewno wiecie, że takie materiały zamawia się z minimum rocznym wyprzedzeniem, a i to bez pewności ich otrzymania w tym terminie. Żegnam panów, nie mam dla was czasu.  Sami widzieliście ilu jeszcze dzisiaj mam interesantów. Niestety nie mogę panom nic pomóc. Proszę wyjść i nie przeszkadzać mi w pracy. 


Bogusław jednak nie zrażony, tym obcasowym potraktowaniem, powiedział - panie kierowniku my tutaj mamy takie dwa dobre koniaczki, przy nich być może będzie się nam lepiej rozmawiało. Mówiąc to postawił na biurku dwie butelki włoskiej brandy Stock opakowanej w eleganckie kartoniki. Po chwili milczenia, która zapadła w tym momencie, szybko dodał - możemy za te materiały zapłacić, powiedzmy, dwadzieścia procent drożej niż normalnie kosztują i te dwadzieścia procent zapłacimy teraz, tutaj i od razu gotówką, z góry.  Kierownik popatrzył najpierw na flaszki potem uważnie na nich i już wyraźnie łagodniejszym tonem zapytał skąd przyjechali i jak do niego trafili.  Odpowiedzieli, zgodnie z prawdą, że adres centrali i jego nazwisko podała im pani Mariola z Inowrocławia. Kierownik stwierdził, że nie zna pani Marioli, ale jak wspomnieli o kierowniczce pani Marioli i opowiedzieli trochę o współpracy z obu paniami to stwierdził - a może i spotkałem ją kilka razy na jakiś szkoleniach. Wyraźnie było widać, że się zastanawia co teraz zrobić. Po chwili powiedział - poczekajcie panowie na korytarzu, aż załatwię wszystkich dzisiejszych interesantów, a potem pomyślimy, czy uda się coś zrobić w waszej sprawie. 


Kartoniki z butelkami zostały na biurku. Potem siedzieli, na tym holu prawie cztery godziny. W ich stanie po tej paskudnej podróży było to coś okropnego. W końcu pan kierownik wyszedł ze swego biura popatrzył na pusty już o tej godzinie hol, na którym jeszcze tylko dwaj bydgoscy prywaciarze przebierali niecierpliwie nogami, spojrzał na nich i powiedział - zapraszam panów do biura. Uradowani weszli do środka. To o co panom konkretnie się rozchodzi – zapytał. Na to Leszek szybko podał druki zamówień na materiały, które były im najpilniej potrzebne. W czasie, gdy pan kierownik przyglądał się uważnie podanym mu kartkom, Bogusław położył na biurku plik szopenów, mówiąc - to jest panie kierowniku według naszych obliczeń dwadzieścia procent wartości tych właśnie materiałów. Pan kierownik szybko schował pieniądze do szuflady i bez zbędnych ceregieli, powiedział - proszę przysłać samochód po te kształtki i zawory, dokładnie za tydzień od dzisiejszego dnia. Podał im radomski adres ich magazynów oraz nazwisko magazyniera do którego miał się zgłosić kierowca. Ogromnie zadowoleni wychodzili w to zimowe późne popołudnie ze siedziby Centroodlewu. Powrotna podróż minęła w tak dobrych nastrojach, że nawet nie przeszkadzało im zimno w samochodzie i paskudne warunki na drodze. Był to naprawdę ogromny sukces w tej najtrudniejszej dziedzinie ich działalności, czyli w sztuce zdobywaniu materiałów bo o normalnym ich kupowaniu wówczas tylko pomarzyć było można.


Pod koniec stycznia ekonom Zgromadzenia misjonarzy, ojciec Piotr, zadowolony ze współpracy z nami, powiedział, że chce im zlecić kolejną dodatkową robotę na terenie parafii, ale ma jeden warunek, ten dodatkowy odcinek kanalizacji musi być bezwzględnie wykonany z rur kamionkowych, a nie z betonowych z jakich wykonywali dotychczasowe roboty. Rury kamionkowe tak jak te nieszczęsne kształtki i zawory wodociągowe były praktycznie nieosiągalne. Jedyna fabryka w Polsce, która produkowała tego typu rury znajdowała się w Suchedniowie w kieleckiem. Długo się zastanawiali, czy przyjąć to zlecenie.  W końcu uznali, że sobie poradzą i podpisali stosowną umowę na wykonanie rurociągu z rur kamionkowych. Nie mając innego wyjścia, a chcąc się podjąć wykonania tej  intratnej roboty, stwierdzili, że jedynym rozsądnym wyjściem jest wyjazdu do Suchedniowa. 


Tym razem padło na Leszka. Bogusław był akurat chory zaś sprawa była pilna. Michał także nie mógł jechać bo ktoś musiał pilnować ich wspólnych robót.  Tę podróż Leszek  odbył na początku lutego.  Był świeżym kierowcą, pogoda w tym czasie była paskudna, warunki do jazdy takie same. Nie zdecydował się na jazdę samochodem. Wybrał się w podróż pociągiem. Jechał w zimnych i zatłoczonych wagonach z koszmarnymi przesiadkami. Po kilkunastu godzinach tej podróży, z których większość stracił czekając na kolejną przesiadkę, dotarł wreszcie na miejsce. Suchedniów wywarł na nim smutne i przygnębiające wrażenie. Senne, nieduże, szare miasteczko ze starą i brzydką fabryką kamionki. I znowu jak w Radomiu, odświeżył się w fabrycznej toalecie po czym odważnie poszedł, od razu, do kierownika działu zbytu. Na szczęście było wcześnie rano i nie zdążyła się jeszcze uformować, codzienna kolejka liczna kolejka petentów pana dysponenta jakże deficytowych dóbr. 


Kierownik, starszy sympatyczny pan przyjął go nawet dosyć grzecznie, ale na wypowiedzianą prośbę o sprzedaż osiemdziesięciu metrów rur kamionkowych, najpierw się dziwnie uśmiechnął, potem zareagował podobnie jak radomski kierownik. Tym razem, z początku jednak Leszek postąpił inaczej. Niezrażony brakiem jakiegokolwiek zainteresowania ze strony pana kierownika, zaczął mówić, że rury są niezbędne do usunięcia awarii w dużej bydgoskiej parafii. Wyciągnął pismo z okrągłymi parafialnymi pieczątkami i masą podpisów. Widniały tam podpisy ojca prowincjała, ojca Piotra - ekonoma parafii, proboszcza parafii i Leszka. Kierownik przyjrzał się krótko i niedbale temu pismu, po czym rozłożył ręce i powiedział - bardzo bym chciał pomóc, ale niestety to jest firma państwowa, a ja mam, jak pan zapewne wie, również swoich szefów. Nic tutaj nie mogę zrobić. Osobiście to sprzedałbym panu, na ten cel, nawet dwa razy tyle rur, ale cóż, nie mogę. Aktualnie realizujemy zamówienia na rury sprzed dwóch lat i sam pan rozumie, co ja mogę? 


Leszek zaczął coś bąkać, że przejechał taki kawał Polski, a teraz mam odjeżdżać z niczym. Co ja powiem moim zleceniodawcom? Ale kierownik był nieugięty. Widząc jak sprawa wymyka mu się z rąk, wspomniał, mimochodem, o częściowej zapłacie z góry za potrzebne rury. Kierownik zaczął najpierw uważnie mu się przyglądać, a potem jeszcze uważniej słuchać. Po chwili ponownie zapytał - to ile właściwie  potrzeba tych rur i jakich. Słysząc odpowiedź, stwierdził - no coś może da się zrobić, ale o takiej ilości nie ma mowy. Po chwili dodał - może tak z pięćdziesiąt metrów kamionki to by się i znalazło. Leszek był przygotowany i na taką ewentualność. Wyjął drugie zamówienie z prawdziwą ilością potrzebnych rur, czyli podobną do tej, jaką pan kierownik przed chwilą wymienił. Kierownik wziął to drugie zamówienie i spojrzał na pytająco na Leszka. Leszek zaś zamiast wyjaśniać kierownikowi skąd ta różnica ilości rur zaczął wyjmować nieśmiało z teczki piętnaście tysięcy złotych i położył je do wysuniętej już przezornie szuflady biurka. Kierownik przejrzał już się teraz bardzo uważnie zamówieniu i powiedział - za trzy dni może pan przysłać samochód po rury, kierowca ma się zgłosić do mnie osobiście, a ja mu powiem co i jak. Do domu Leszek wracał z ogromnym zadowoleniem, nie czując tym razem chłodu w wagonach, ani nie denerwując się uciążliwymi przesiadkami. W taki i podobny sposób radziliśmy sobie ze zdobywaniem materiałów. Nie zawsze się udawało za pierwszym razem, a czasami wcale,  Jednak, ogólnie, szybko zdobywane doświadczenie pomagało i roboty szły nie najgorzej. A tych robót im przybywało. Jeszcze w styczniu przyjęliśmy do pracy kolejną grupę robotników i kierownika budowy. Wkrótce też okazało się, że bez samochodu, który będzie dowoził ludzi, drobny sprzęt i niektóre materiały, bezpośrednio na budowę, nie poradzą sobie. Korzystali co prawda, do tej pory, z bagażówek, ale były one bardzo drogie, zabierały im za dużo pieniędzy, zaś kierowcy byli mało dyspozycyjni, ciągle mieli jakieś uwagi, a wielu prac nie chcieli się, w ogóle, podejmować. Jeżeli, na przykład, trzeba było pilnie przywieźć trzy zawory z Radomia, to koszt ich przywozu był wyższy od ich ceny. W ostatnią lutową niedzielę Bogusław ich mocno zaskoczył. Poszedł sam na giełdę samochodową i kupił najnowszy model Tarpana „239D”. Był to samochód z silnikiem diesla, czyli jak to się mówi, na ropę. Wydał ogromne pieniądze, ale samochód był prawie nowy, miał tylko cztery miesiące i jak na tamten czas i nasze, polskie warunki, był nawet nowoczesny. Z tym Tarpanem było potem całe utrapienie. Okazało się, iż rolnik, który im go sprzedał, zaciągnął na niego rolniczy kredyt, otrzymał jakieś ulgi i nie miał prawo go sprzedawać przed spłaceniem tego kredytu, a kredyt był na trzy lata. Załatwianie wszystkich formalności ciągnęło się ponad rok, a do tego czasu samochód jeździł zarejestrowany na owego rolnika. Ze wszystkim musieli do niego jeździć, a mieszkał koło Gniezna, prawie sto kilometrów od Bydgoszczy. Trzeba jednak przyznać, że chociaż mieli na początku pretensje do Bogusława, że sam kupił ten samochód i jeszcze w tak skomplikowany sposób, to jednak ogólnie, był to udany zakup. Służył im dobrze przez kilka lat pomimo licznych i uciążliwych mankamentów.


W tym okresie wspólnicy balowali często i wystawnie i to nie tylko w restauracjach, ale także prywatnie.  Balowali w swoich mieszkaniach, u kolegów, znajomych, a czasami u poważniejszych kontrahentów.  Do tego, przeważnie po licznych kolacyjkach w restauracjach, gdzieś ich nosiło, a szczególnie Michała. Zresztą w przypadku Michała pewnie tak jest do dzisiaj. Jak tylko sobie popije, czy to w biurze, w restauracji, czy na jakiejś imprezie, to chce odwiedzać wszystkich swoich znajomych lub krewnych. Dalej u nich popija i śpiewa, trwa to chwili, aż nie uśnie, a jak się wkrótce przebudzi to zaczyna od nowa.  I tylko, gdy nie śpi to co chwilę słychać "hej tam kolejkę nalej, hej tam kielichy wznieście to zrobi doskonale morskim opowieściom......"


Następny odcinek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię