Odcinek 31
W tym jakże świetnym dla Leszka i jego dwóch wspólników okresie miało miejsce kilka istotnych zdarzeń, które dzisiaj mogą się wydawać nieistotnymi, a nawet śmiesznymi lecz wówczas na pewno takimi nie były.
Pierwsze szczególnie zapamiętane przez Leszka wydarzenie miało miejsce w zimowy, jeszcze tego roku, poniedziałek, czternastego marca 1988 roku.
Leszek miał grypę i od paru dni nie wychodził z domu, a Karolinka korzystając z okazji także nie poszła przez parę dni do szkoły, gdzie zresztą również szalała grypa i nauczyciele zalecali rodzicom, żeby jak tylko mogą to niech nie przysyłają w te dni dzieci do szkoły. Akurat skończyli jeść późne śniadanie, gdy około godziny jedenastej rozległ się niespodziewany dzwonek u drzwi. To był listonosz, który przyniósł ogromna paczkę. W tej paczce był był przedmiot na który cała rodzina Leszka czekała z utęsknieniem od kilku miesięcy. Było to ówczesne cudo techniki, czyli magnetowid.
Na to nowoczesne i jakże pożądane przez wielu, "cudowne" urządzenie, marki Sanyo, Leszek wpłacił w Pewexie, ponad trzy miesiące wcześniej, aż czterysta trzydzieści dziewięć dolarów (ówczesna przeciętna miesięczna pensja to było około 20 dolarów). Przez owe trzy miesiące wielokrotnie dzwonił do centrali Peweksu w Warszawie z zapytaniem kiedy wreszcie otrzyma ten magnetowid, który według zapewnień ekspedientki ze sklepu Pewexu na ulicy Dworcowej, miał dotrzeć do niego najpóźniej do dziesiątego stycznia, czyli w przeciągu miesiąca od zapłaty i miał być, dla całej rodziny, trochę spóźnionym, ale najlepszym prezentem gwiazdkowym. Od pań z Warszawy, co dwa tygodnie, nieodmiennie słyszał, iż należy czekać i tyle. Już zwątpił, czy w ogóle otrzyma ten magnetowid i nawet chciał wystąpić o zwrot pieniędzy. Dlatego, gdy listowy wniósł paczkę, jego zaskoczenie było ogromne.
Już otwierając ten misternie zapakowany karton, Leszek na równi z Karolinką, cieszyli się jak małe dzieci po otrzymaniu, bardzo upragnionej, wymarzonej, zabawki. Ponieważ Leszek prawie dwa lata wcześniej kupił, z pieniędzy uzyskanych za wniosek racjonalizatorski, węgierski telewizor marki Videoton posiadający jako jedyny na polskim rynku, system telewizyjny PAL, potrzebny do odbioru kolorowego sygnału z magnetowidu, dlatego teraz, już po kilkunastu minutach od rozpakowania, oglądali jedyną kasetę jaką posiadali, czyli bajki z Kaczorem Donaldem. I wtedy ich radość była naprawdę pełna. Obecnie chyba mało kto potrafiłby się tak cieszyć po otrzymaniu jakiegoś elektronicznego prezentu, jak oni wtedy się cieszyli i to zarówno z tego cuda techniki i jak i z oglądania tych bajek. Pewnie z tej wielkiej radości, zaśmiewali się z przygód Kaczora do łez, a niektóre z nich oglądali, jeszcze tego dnia, wielokrotnie. Jakże piękne to były chwile.
Drugim, godnym odnotowania wydarzeniem, z tego okresu, była niezwykła, barwna i pełna zaskakujących zdarzeń, podróż służbowa Leszka i Bogusława. Podróż do Jasła. Pod koniec lutego firma Jemar zawarła w końcu umowę na wykonanie drugiej części sieci wodociągowej w Inowrocławiu. Zlecenie było ogromnie korzystne. Miało jednak jeden wielki feler. Tym ogromnym mankamentem była konieczność posiadania do jego realizacji, około kilometra rur z PCV i kilkuset różnych kształtek, niezbędnych do wykonania robót. Dwutygodniowe, najróżniejsze próby zakupienia chociażby części tych materiałów, zakończyły się kompletną porażką. Głównym powodem takiej sytuacji był fakt, iż Bogusław wykonując pierwszy etap wodociągu w Rąbinku, oczyścił do cna z tych rur i kształtek, wszystkie możliwe centrale budowlane i magazyny licznych firm w regionie. Pozostawała tylko jedna, jedyna droga dla osiągnięcia celu. Tą ostatnią nadzieją był wyjazd do fabryki produkującej te rury i kształtki i zakupienie potrzebnych materiałów bezpośrednio u producenta. Jedyna taka fabryka mieściła się na południowo-wschodnim krańcu Polski, w Jaśle. Wielokrotne próby rozmów telefonicznych z działem zbytu Gamratu, bo tak nazywała się ta firma, nie przyniosły żadnych efektów.
Pozostawało tylko wsiąść w owego niedawno zakupionego w skomplikowany sposób, Tarpana i pojechać do tego Jasła, a to prawie Bieszczady. I tak to w paskudnej marcowej pogodzie wyruszyli w podróż wynoszącą około siedemset kilometrów do owego Jasła. Cała trójka zgodnie ustaliła, iż nie ma co jechać tylko na wycieczkę, ale trzeba zaryzykować i od razu wynająć z PKS-u ciężarówkę z przyczepą, aby jechała razem z nimi i od razu przywiozła zakupione rury. Jak uradzili tak też zrobili. Leszek z Bogusławem wyjechali z Bydgoszczy około siódmej wieczorem. Chcieli rano być na miejscu w fabryce. Samochód ciężarowy miał wyjechać w nocy, aby przyjechać parę godzin później. Tych dwanaście godzin jazdy, pokazało wreszcie jakie nabyli cudo polskiej myśli technicznej. Trudno opisać wrażenia z tej podróży odbytej w paskudnych, zimowych jeszcze, warunkach. Kto takiej siedemset kilometrowej jazdy, „wspaniałym” Tarpanem, sam nie doświadczył ten chyba nie będzie w stanie zrozumieć ich przeżyć. Wspomnieć warto tylko o kilku, delikatnie mówiąc, niedogodnościach. W czasie jazdy w szoferce dokuczliwie wiało i to praktycznie z każdego miejsca w kabinie. Wiało przez nieszczelne szyby, spod maski, z obudowy tablicy rozdzielczej i czort wie skąd tam jeszcze. Ogrzewanie działało iluzorycznie, wycieraczki bardzo marnie zbierały wodę, a reflektory kiepsko oświetlały drogę. Do tego dochodziła głośna praca silnika, zaś jego drgania czyniły, przy pewnych prędkościach, z całego samochodu swoisty wibrator, a przy dłuższej jeździe do kabiny, zamiast ciepłego powietrza, dostawał się smród spalin. Tych kilka przytoczonych cech, przybliża trochę obraz warunków tamtej jazdy. O ile poprzednio, w czasie wyprawy maluchem do Radomia, wydawało się im, że do celu dojechali zmęczeni, to w tym przypadku nie wiadomo co powiedzieć. W każdym razie do fabryki Gamrat w Jaśle przyjechali parę godzin później niż planowali, gdyż dotarli do bram fabryki dopiero około godziny jedenastej.
Tradycyjnie już dokonali zmiany swojego zewnętrznego wizerunku, w szczęśliwie otwartej, biurowej toalecie. Potem posilili się trochę kanapkami i pomimo ogromnego zmęczenia w bojowych nastrojach, ruszyli do "ataku". Ruszyli walczyć o rury i kształtki. Weszli na pierwsze piętro biurowca i na korytarzu, zaraz z brzegu, po lewej stronie, ujrzeli drzwi z napisem „dział zbytu”. Grzecznie zapukali i nie słysząc żadnej odpowiedzi weszli do środka. W pomieszczeniu, przy biurkach zawalonych stertami papierów, siedziały trzy panie. W głębi pokoju przez otwarte drzwi widać było drugie biuro. Jedna z pań, niechętnie spojrzawszy na nich, niezbyt grzecznie zapytała - a panowie do kogo i w jakiej sprawie? My do pana kierownika działu zbytu – szybko odpowiedział Bogusław. Kierownik jest zajęty i nikogo nie przyjmuje, proszę przyjść jutro o godzinie ósmej rano, może wówczas znajdzie dla panów trochę czasu – stanowczym, nie znoszącym sprzeciwu, głosem, oświadczyła ta sama pani. Bogusław jednak nie zrażony, uśmiechając się szeroko, powiedział swoim tubalnym i najmilszym, jak tylko potrafił, głosem - ależ kochana pani my zajmiemy kierownikowi najwyżej pięć minut, a jechaliśmy ponad piętnaście godzin z bardzo daleka w tych zimowych, okropnych warunkach i jeszcze teraz jesteśmy tą jazdą potwornie zmęczeni. Może jednak pani będzie tak miła i zapyta pana kierownika, czy wyjątkowo nie znalazłby, chociaż paru minut, dla nas. Zapewniam panią, że naprawdę nie zajmiemy panu kierownikowi dużo czasu. Pani, jeszcze raz, uważnie popatrzyła na nich, a potem, już trochę grzeczniej, zapytała - to skąd panowie przyjechali i w jakiej sprawie. Po usłyszeniu odpowiedzi z wyraźną niechęcią wstała z krzesła i weszła przez otwarte w głębi drzwi, do pokoju kierownika. Po chwili wyszła i oschle powiedziała - proszę, wejdźcie, pan kierownik jednak poświęci panom parę minut. Weszli do pokoju kierownika i znaleźli się przed obliczem niskiego, łysiejącego mężczyzny z wydatnym brzuszkiem i o bystrym przenikliwym spojrzeniu oraz postawie mówiącej - ja tutaj rządzę. Stał on przy swoim wielkim biurku, zawalonym różnymi papierami i uważnie przyglądał się wchodzącym dwóm nieznajomym panom. Chwila milczenia przeciągała się i dwaj biznesmeni z Bydgoszczy poczuli się niezręcznie, ale w końcu pan kierownik zapytał - słucham o co chodzi. Na to Bogusław prosto z mostu powiedział - przyjechaliśmy z Bydgoszczy i potrzebujemy na dzisiaj osiemset metrów rur o średnicy sto sześćdziesiąt milimetrów. Pana kierownika chyba zamurowało bo przez dłuższą chwilę nic nie odpowiedział. Dosyć szybko jednak ochłonął, po czym ostrym i nieprzyjemnym tonem, powiedział - niepotrzebnie się panowie trudziliście, przejeżdżając taki kawał Polski. Należało przysłać pocztą zamówienie i poczekać na odpowiedź z wyznaczoną datą odbioru rur, ale na pewno nie byłoby to w tym roku. Leszek zaczął opowiadać kierownikowi jaką to ważną dla kolei i narodu inwestycję muszą wykonać. Mówił, iż podpisali umowę i muszą się z niej wywiązać, gdyż inaczej nie dostaną już nigdy żadnego zlecenia. Niestety po paru minutach wygłaszania przez niego tych tekstów, szef działu zbytu oświadczył - przykro mi, ale nie mam dla panów więcej czasu, jeżeli chcecie panowie zostawić zamówienie to proszę to załatwić u pań w pokoju obok. Ja tutaj mam tylko same ważne i pilne zamówienia, które powinienem zrealizować już parę miesięcy wcześniej, niestety z powodu braku komponentów nie produkujemy tyle rur ile potrzeba. Przykro mi bardzo, ale nie mogę panom pomóc. Żegnam panów. Po czym wstał, wziął do ręki słuchawkę telefonu, dając do zrozumienia, że ich wizyta dobiegła końca. Nie pozostawało im nic innego jak tylko opuścić pokój kierownika. Wyszli załamani na korytarz i zaczęli się naradzać co dalej. Leszek stwierdził, że nie ma co się poddawać, należy jeszcze raz wejść do kierownika, dać mu ze dwa koniaki, których parę wraz z innymi flaszkami, przywieźli ze sobą, a jak będzie możliwość to pogadać również o jakiejś gratyfikacji. Tym razem, po około pół godzinie, zapukali do drugich drzwi po lewej stronie, wiedząc, że prowadzą one wprost do biura kierownika. Kierownik, chyba nie przypuszczając, że to znowu oni, powiedział głośno - proszę. I tym sposobem ponownie znaleźli się przed jego obliczem. Jak tylko weszli, zanim kierownik zdążył cokolwiek powiedzieć, Bogusław postawiał na biurku dwie flaszki tej samej co w Radomiu, dobrej, włoskiej brandy Stock, mówiąc przy tym - to panie kierowniku, aby nam się lepiej rozmawiało, a jak uda się, chociaż częściowo, załatwić nasz problem to na pewno odwdzięczymy się dużo lepiej. Kierownik wyraźnie zaskoczony takim obrotem sprawy, postawił brandy na podłodze obok biurka, ruchem głowy wskazując otwarte drzwi, po czym wstał i zamknął te drzwi, a potem powiedział - no co ja mam z wami zrobić. Naprawdę chciałbym pomóc, ale nie mogę. Na magazynie nie mamy ani metra potrzebnych wam rur, a w produkcji do końca tygodnia są tylko rury o średnicy sto dziesięć milimetrów. Akurat musimy zrealizować jedno bardzo ważne zamówienie rządowe. Co prawda czasami zdarzają się awarie i wtedy zastępczo, uruchamiamy linię produkującą te większe rury, które są wam potrzebne, ale na to dzisiaj, na pewno, nie ma co na to liczyć. Mogę zrobić najwyżej tyle, że postaram się przyspieszyć, w drodze wyjątku, termin odbioru rur, powiedzmy, że skrócę, specjalnie dla panów, termin realizacji do dwóch miesięcy.
Na dzisiaj, naprawdę wierzcie mi panowie, nie mogę nic więcej dla was zrobić. Dajcie mi to zamówienie i zadzwońcie do mnie po około dwóch tygodniach – dodał. Po czym wstał od biurka, dając ponownie do zrozumienia, że ich czas się skończył. Znowu znaleźli się na korytarzu i kolejny raz zaczęli kombinować - co dalej. Bogusław, po długiej chwili głębokiego zastanawiania się, stwierdził - wygląda na to, że dzisiaj już więcej nie zdziałamy, nie ma co wkurzać kierownika, bo w ogóle nam nic nie załatwi. Ale Leszek, tym razem, był bardziej uparty i powiedział - mamy jeszcze parę flaszek i nic nie wspominaliśmy dotąd o żadnych pieniądzach. Rozmawiali na tym korytarzu jeszcze kilkanaście minut, zastanawiając się się jak postąpić. Jednak, po długim wahaniu, postanowili jeszcze raz spróbować stanąć przed obliczem szefa działu zbytu. Żeby go jednak, swoim natręctwem, za bardzo nie zdenerwować, uznali, że zapukają do niego za jakieś dwie godziny. Po tych dwóch godzinach, które przesiedzieli w zimnym Tarpanie, z wielkim niepokojem i zdenerwowaniem zapukali znowu do drzwi pana kierownika zbytu. Już wchodząc do biura zauważyli, iż kierownik jest mocno poirytowany, ale jak postawili na biurku, tym razem, butelkę whisky Johnnie Walker, to pomaleńku twarz mu się wypogodziła i nawet dosyć grzecznie zapytał - i co znowu panów do mnie sprowadza, przecież już wszystko sobie dzisiaj powiedzieliśmy. Pierwszy odezwał się Bogusław - panie Bogdanie, gdyż takie imię było wypisane na tabliczce, na drzwiach biura, może znajdzie się w magazynie chociaż tych, powiedzmy, trzysta metrów rur sto sześćdziesiątek? Może leżą gdzieś na placu? Może jakieś wybrakowane? Wie pan jak to jest. W nocy wyprodukują, a do kartotek magazynowych nie wciągną. Pan Bogdan spokojnie odpowiedział - ależ nie ma mowy, to jest niemożliwe, ale ponieważ dzisiaj jest już za późno, i pewnie magazyniera już nie ma, dlatego jutro postaram się dokładnie sprawdzić, czy gdzieś się ich trochę nie leży. A jeżeli na przykład dzisiaj w nocy byłaby awaria i zaczęliby produkować te potrzebne rury, to czy pan kierownik sprzedałby nam to co w nocy wyprodukują – zapytał Leszek. Trudno tak kalkulować, takie sytuacje zdarzają się naprawdę rzadko, powiedzmy raz w miesiącu i jest wręcz niemożliwe, aby zdarzyło się to akurat dzisiaj. Ponieważ my przyjechaliśmy od razu z dużym ciężarowym samochodem i tak ponieśliśmy już spore koszty, to poczekamy w Jaśle do jutra, może coś da się jednak załatwić - dodał Leszek. To już panów ryzyko. Niczego nie obiecuję, ale się rozejrzę i jutro, powiedzmy tak po ósmej, odpowiem panom co i jak. Po tej krótkiej rozmowie pożegnali grzecznie pana Bogdana i wyszli na plac przed zakładem, gdzie czekała już na nich ciężarówka z Bydgoszczy. Grzecznie powiedzieli kierowcy ciężarówki, że niestety musi czekać do jutra, gdyż dzisiaj byli za późno i niczego nie załatwili. Kierowca mocno się oburzył, ale jak mu obiecali dodatkowe wynagrodzenie , to się uspokoił. Potem wsiedli do Tarpana i pojechali szukać noclegu. Przejechali dwukrotnie, całe Jasło, później pojechali do Krosna, zatrzymując się po drodze w kilku mniejszych miejscowościach, ale wszędzie słyszeli tylko jedno - miejsc do spania brak. Zjedli tylko późny obiad w marnej knajpie na przedmieściach Jasła i zniechęceni oraz mocno zmęczeni przyjechali późnym wieczorem na parking, pod „Gamratem". Siedzieli w zimnej kabinie i kombinowali co dalej robić. Po dwóch godzinach zauważyli jakiś ruch w niewielkim budynku położonym obok biurowca. Podeszli do wejścia i zagadnęli mężczyznę wychodzącego z budynku. Okazało się, iż jest to zakładowa straż pożarna, a przed chwilą, ten ruch co widzieli to właśnie nowa zmiana obejmowała służbę. Zapukali do drzwi, przedstawili się i zapytali, czy mogą się trochę ogrzać? Dyżurny strażak zaczął ich wypytywać co tutaj robią o tak późnej godzinie, a na odpowiedź popartą dokładnymi informacjami wraz z nazwiskiem pana kierownika działu zbytu, wpuścił ich do niewielkiej świetlicy położonej na parterze budynku. Po chwili dyżurny zawołał dowódcę zmiany, a ten jeszcze jednego ze strażaków. Rozpoczęła się ożywiona dyskusja na różne tematy. Prym w rozmowie, oczywiście, wiódł Bogusław. Strażacy, którzy normalnie okropnie się nudzili to radzi byli temu sympatycznemu spotkaniu, a gdy Bogusław wspomniał o swoich kolegach ze straży pożarnej z Bydgoszczy i Inowrocławia i gdy opowiedział o różnych kontaktach z nimi, wymienił wiele funkcji i nazwisk, chwaląc ich jacy to super goście, a potem wspomniał o wykonywanych, dla nich, robotach, to atmosfera zrobiła się jeszcze sympatyczniejsza. Strażacy poczęstowali Bogusława i Leszka herbatą i papierosami. Już po pół godzinie byli w pełnej komitywie i padło z ust Leszka, sakramentalne hasło - a może tak coś na ząb? Ależ oczywiście, w taką pogodę, to tylko dobra seta rozgrzeje człowieka, od razu stwierdził, dowódca. Wówczas Bogusław poszedł do samochodu po dwie flaszki żytniej wódki. Rozmowa od razu nabrała rumieńców. Bogusław szczegółowo opowiedział o ich problemie z rurami oraz wspomniał o nocnej produkcji. Przy drugiej butelce szef zmiany strażaków sam zaproponował - a może tak pójść do do majstra, który rządzi nocną zmianą i z nim pogadać, a nuż coś wymyśli.
Już po kilkunastu minutach od tej luźnej propozycji, znaleźli się w trójkę w kanciapie majstra. Majster w pierwszej chwili, usłyszawszy o co chodzi, nie chciał nawet z nimi rozmawiać, ale strażak pogadał z nim na boku i po tej rozmowie zmienił zdanie. Strażak wyszedł z kanciapy mówiąc, że musi iść zobaczyć co tam u niego na służbie się dzieje. Wtedy majster zaczął wypytywać o co im właściwie chodzi. Bogusław nie zrażony jego ostrożnym podejściem, zapytał wprost - ile pan tutaj wyciąga miesięcznie panie majster? majster mocno zaskoczony, odpowiedział - no tak ze wszystkim to mam te trzydzieści tysięcy. A gdyby tak dzisiejszej nocy zarobił pan połowę swojej miesięcznej pensji to co by pan powiedział - zapytał Bogusław. No tak, ale za co? Nic wielkiego. Musiałby pan zamiast tych małych rur przestawić produkcję na trochę większe. Przecież z tego co wiemy, awarie się zdarzają i wtedy tak robicie, prawda? No tak, czasami tak jest, ale bardzo rzadko. No to może akurat dzisiejszej nocy może zdarzyć się taka awaria, co panie majster - drążył Bogusław. No nie wiem, musiałbym pogadać z chłopakami na produkcji. To niech pan idzie z nimi pogadać, może da się coś załatwić - dodał Leszek. Majster wyszedł i wrócił po dziesięciu minutach, mówiąc - coś może da się zrobić, ale chłopakom z produkcji też trzeba będzie coś odpalić. Bogusław jeszcze chwilę przekonywał majstra do swojego pomysłu i zapewniał, że solidnie się rozliczy. W końcu majster powiedział - przyjdźcie panowie przed szóstą, czyli przed końcem zmiany to wtedy powiem co i jak. Coś tam chyba wymyślimy, ale pamiętajcie, że o tym co stanie się z tymi rurami to zadecyduje kierownik zbytu, ja nie mam na to żadnego wpływu. Po chwili wrócił strażak i poszli z powrotem do jego świetlicy. Tam dokończyli drugą flaszkę, opowiadając sobie kawały i różne życiowe historyjki, a potem szef zmiany zaproponował im nocleg na służbowych pryczach. Na co bardzo chętnie przystali, prosząc, żeby ich zbudzić przed szóstą i zaprowadzić do majstra. Strasznie zmęczeni i lekko zamroczeni alkoholem spali sobie smacznie na twardych drewnianych pryczach, przykryci służbowymi kocami z napisami "Zawodowa Straż Pożarna w Jaśle". O wpół szóstej szef strażaków zbudził ich i jeszcze rozespanych zaprowadził do majstra. Majster długo i zawile coś tłumaczył, a potem skinął na Bogusława i razem poszli na halę. Wrócili już po paru minutach, po czym panowie pożegnali się wylewnie i każdy poszedł w swoja stronę. Majster na halę produkcyjną, strażak na służbę, a Leszek z Bogusławem do zimnego Tarpana. Jak tylko wsiedli Bogusław powiedział - dwie dychy poszły, ale wyprodukowali, aż osiemset sześćdziesiąt metrów tych cholernych rur. Potem włączyli silnik, żeby się ogrzać, ale bardziej śmierdziało niż grzało. Jednak byli tak zadowoleni, że im to za bardzo nie przeszkadzało. Niecierpliwie czekali na ósmą, żeby pójść do kierownika działu zbytu. Ten przyjął ich dopiero przed dziewiątą. Minę miał kwaśną i jakąś niepewną, widać było, że coś jest nie tak. Jednak Bogusław zaraz po wejściu wypalił - panie Bogdanie dowiedzieliśmy się od majstra, który schodził z nocnej zmiany, że produkowali w nocy te interesujące nas rury i zrobili ich, jak powiedział majster, ponad osiemset metrów. Kierownik z niedowierzaniem pokiwał głową, sięgnął po słuchawkę telefoniczną i gdzieś zadzwonił. Po chwili powiedział - faktycznie jest tak jak panowie mówicie, w nocy wyprodukowali osiemset sześćdziesiąt metrów tych rur. A to dziwna historia, ale niestety te rury są przeznaczone na inny cel i nie mogę ich panom sprzedać. Przecież nikt jeszcze nie wiedział, że je wyprodukowano, to jak mógł ktoś je zadysponować - zapytał Leszek. A Bogusław szybko dodał - ale my panie kierowniku chcemy zapłacić za te rury piętnaście procent drożej niż one normalnie kosztują i te piętnaście procent zapłacimy teraz, jeszcze przed wystawieniem faktury. Pan kierownik popatrzył jakoś dziwnie na nich i stwierdził - wszystko to ładnie i pięknie, ale nie wiem, czy wciągnięto je na kartoteki, bo jeżeli tak to nic się nie da zrobić. Kolejka oczekujących jest tak wielka i tyle na niej ważnych firm, że naprawdę nie mogę dzisiaj panom sprzedać tych rur. Tak jak mówiłem mogę w drodze wyjątku przyspieszyć termin sprzedaży, ale o dniu dzisiejszym nie ma mowy. Jednak panowie tyle się natrudzili, że czuję się zobowiązany sprawdzić jak to jest z tymi nocnymi rurami. Poczekajcie na korytarzu, a ja pójdę do magazynu zobaczyć jak sprawy stoją. Poszedł i wrócił po pół godzinie. Zaprosił ich do siebie i powiedział - ale macie niesamowite szczęście, faktycznie w magazynie jest tych osiemset sześćdziesiąt metrów rur i nikt nie wypisał jeszcze do żadnej dyspozycji. O całości to nawet nie ma mowy, ale powiedzmy połowę z tych rur mogę panom sprzedać. Bogusław nie czekając co będzie dalej wyjął zwitek banknotów i położył na biurko. Pan Bogdan, nie licząc, schował je do szuflady, po czym głośno zawołał - pani Kasiu, proszę wypisać panom fakturę i dyspozycję wydania z magazynu na czterysta metrów rur o średnicy sto sześćdziesiąt i ciszej dodał - jak wszystko panowie załatwicie to wpadnijcie jeszcze przed odjazdem do mnie. Najpierw zapłacili w kasie należność za rury, gdzie stwierdzili, iż kierownik dostał prawie dwadzieścia procent ich wartości. Potem przypilnowali załadunku rur na wynajęty z PKS-u samochód i wyprawili go w drogę. A później w znakomitych humorach wrócili do pana kierownika. Tym razem i humor pana kierownika był wyraźnie inny od tego z rana. Widzę, że mam do czynienia z poważnymi i solidnymi kontrahentami dlatego jeżeli jeszcze panowie będziecie potrzebować rur z naszej fabryki to śmiało dzwońcie, najlepiej na ten numer bezpośrednio do mnie, który wam tutaj zapisałem, powiedział, podając karteczkę z danymi. Jak tylko będę mógł to zawsze jakoś pomogę - dodał. Na pewno będziemy dzwonić i to już za parę tygodni, gdyż te kupione rury wystarczą nam na jakieś dwa miesiące roboty, a potem będziemy potrzebowali następne - odpowiedział Bogusław. Po chwili pożegnali się serdecznie z panem kierownikiem, wsiedli do swojego Tarpana i ruszyli w drogę powrotną do Bydgoszczy. Humory im dopisywały. Po drodze zatrzymali się na obiad w restauracji położonej obok pięknego pałacu w Nieborowie, gdzie już wstępnie, ale niezbyt hucznie z uwagi na czekającą ich dalszą podróż, świętowali ten niesamowity sukces. Okazało się jednak, że nie był to koniec przygód podczas tego wyjazdu. Gdzieś tak piętnaście kilometrów przed Włocławkiem, w szczerym polu, samochód, prowadzony przez Bogusława, nagle, z niewiadomego powodu zaczął zwalniać, a po chwili się zatrzymał. Bogusław zdziwiony powiedział - co kurwa jest, przecież cisnę na gaz, a ten cholerny grat nie jedzie. Wysiedli we dwójkę z samochodu na przenikliwie zacinający śnieg z deszczem i mocno poirytowani zaczęli oglądać co też mogło się stać. Najpierw obeszli kilka razy samochód wkoło, potem zaczęli oglądać go od spodu, aż wreszcie otworzyli maskę i z piętnaście minut oglądali szczegółowo poszczególne mechanizmy. Na ich oko, wszystko było w porządku, silnik włączał się normalnie, ale niestety po chwili gasł. Wreszcie Bogusław, ciągnąc za jakąś metalową linkę, oznajmił - już wiem co się stało. W tej cholernej padlinie urwała się linka od gazu. Nich szlag trafi tych palantów co robili to padło. My tu stoimy na takim wydmuchowie, gdzie psy dupami szczekają, a te gnojki co zrobili to gówno, grzeją sobie dupy w ciepełku. Powinno być odwrotnie. Co my kurwa teraz zrobimy? Leszek, mocno poirytowany, niezbyt bystro, stwierdził - no, coś musimy wykombinować. Jak jesteś taki mądry to kombinuj. Po kolejnej godzinie dłubania, w czasie której kompletnie zmarzli, udało im się wreszcie, przełożyć urwaną końcówkę linki, przez otwór w spodzie obudowy do środka kabiny. Teraz końcówka metalowej linki wystawała jakieś dwadzieścia centymetrów z podłogi, tuż przy pedale gazu.
O jakimkolwiek jej zamocowaniu nie było mowy, gdyż oryginalnie była ona przyspawana do tego pedału. Dlatego przez kolejne, ponad cztery godziny jazdy, Leszek klęczał w strasznie niewygodnej pozycji obok fotela pasażera i ciągnął z całych sił, przy pomocy kombinerek, tę końcówkę stalowej linki, dodając gazu, natomiast Bogusław jadąc na drugim, a w porywach na trzecim biegu, kierował pojazdem. W ten sposób, robiąc po drodze wiele przerw na, tak zwane, rozprostowanie kości i jadąc z zawrotną prędkością około 20 do 30 kilometrów na godzinę, gdyż więcej Leszek nie miał siły wyciągnąć, dojechali do Bydgoszczy. Ale pomimo tej paskudnej przygody, do biura, gdzie czekał na nich Michał, weszli uradowani i szczęśliwi. Chociaż była już późna noc, to z wielką ochotą, wypili sporo kolejek, opowiadając szczegółowo Michałowi, niesamowite wydarzenia z tej podróży. Po czym mocno zmęczeni, ale w wyśmienitych humorach pojechali, po drugiej w nocy, każdy swoim samochodem, do domów. I na pewno nie mieli więcej niż owe obowiązujące 0,2 promila. Ale to tylko taki żart.
Następny odcinek
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię