sobota, 30 sierpnia 2014

Leszek - odcinek 16


Poprzedni odcinek



Leszek - odcinek 16

Pierwszy rozdział nowego życia Leszka dobiegał końca.  Jeszcze tylko uczniowskie rozprężenie w trakcie trwania matur, jeszcze tylko szkolna wycieczka do Warszawy (patrz dwa marnej jakości zdjęcia), jeszcze tylko piękne, jakby nierzeczywiste, żółte wielkie połacie kwitnącego rzepaku, szczególnie w okolicach Kcyni, oglądane przez kolejowe okno otwierane za pomocą parcianej taśmy podczas cotygodniowych wyjazdów do domu i już pomalutku zbliżał się koniec pierwszego roku nauki.

A wyniki za pierwszy rok nauki w technikum?  Dobre.  Świadectwo można obejrzeć poniżej.

Zaczęły się wakacje i już na początku lipca Leszek pojechał do Ostrowa Wielkopolskiego na obóz przysposobienia wojskowego.  Był to obóz organizowany dla wszystkich dwunastu techników kolejowych w Polsce.  Z każdej szkoły było po kilkunastu uczniów.   Dla wytypowanych do uczestnictwa w tym obozie miało to być wielkie wyróżnienie, a zarazem patriotyczny obowiązek jak to określał nauczyciel, który kwalifikował uczniów na ten obóz.  Leszek nie miał żadnych planów wakacyjnych i pewnie musiałby znowu pójść do pracy, co zresztą w sierpniu uczynił  dlatego też z dużą ochotą pojechał na ten wojskowy turnus. Niestety ta wyprawa mogła zmienić całe jego życie i tylko sympatia jednego upartego człowieka doprowadziły do tego, że tak się nie stało.  Ale po kolei.

Do Ostrowa grupę uczniów z Leszka szkoły odwiózł wychowawca jego klasy, pan Antoni Szydłowski i już w trakcie tej podróży ujawniły się kawalarskie charaktery przyszłych uczestników wojskowego obozu. Zamiast siedzieć grzecznie w przedziałach to większa część grupy chodziła po pociągu, a po pewnym czasie usiedli sobie na stopniach wejściowych do wagonu przy otwartych w czasie jazdy drzwiach.  Siedzieli sobie i opowiadali kawały, wychylali się, machali i schodzili na najniższy schodek.  Po pewnym czasie pan Antoni zaniepokojony nieobecnością sporej grupy uczestników podróży w przedziałach tego dalekobieżnego pociągu relacji Gdynia - Mysłowice, zaczął ich szukać i odnalazł siedzących na stopniach przy otwartych drzwiach. Prawie nie dostał zawału na skutek tego co ujrzał, ale już po chwili się opanował, zarządził marsz do przedziałów, a tam dobrotliwy pan Antoni zaczął tym nieodpowiedzialnym młodzieńcom tłumaczyć, że tak nie można, że to zagrażało ich życiu, że on za nich odpowiada i żąda, aby zachowywali się tak jak na uczniów takiej dostojnej szkoły przystało.  Potem już spokojnie dojechali do celu.

Komendantem, w stopniu majora wojska polskiego, był nauczyciel z ich technikum, pan Bolesław Skrzypczak, powszechnie zwany Parasolem.  Na miejscu czyli w internacie Technikum Kolejowego w Ostrowie Wielkopolskim przybyłych uczniów umundurowano w żołnierskie mundury polowe i ulokowano w kilkunastoosobowych salach.  Obóz odbywał się w prawdziwym rygorze wojskowym czyli pobudka o szóstej rano potem gimnastyka, mycie, apel, śniadanie i tak dalej.   I tak codziennie przez trzy tygodnie. Leszek po raz pierwszy strzelał wówczas z broni palnej i czynił całe mnóstwo różnych przywojskowych rzeczy jak: marsz zwartym szykiem przez miasto do wspólnej kąpieli w łaźni Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego, warty wojskowe, dyżury w kuchni, sprzątanie toalet, zajęcia z udzielania pierwszej pomocy rannym i całe mnóstwo innych tego typu zajęć.

Pewnej nocy Leszek wraz z Romanem z Poznania zostali wyznaczeni do warty nocnej pomiędzy godzinami druga, a czwartą.  Ponieważ był lipiec ze swoimi krótkimi nocami to około trzeciej było już zupełnie jasno i dwaj koledzy zamiast krążyć wokół internatu z karabinkiem jednostrzałowym typu KBKS na plecach i całą masą innego wyposażenia przy pasie, postanowili odstawić owe karabinki, zdjąć to niewygodne wyposażenie typu maska przeciwgazowa, kabura na naboje oraz chlebak z manierką i udać się do pobliskiego sadu na soczyste wiśnie.  Jak to dwaj piętnastolatkowie skorzy do wygłupów, żartów i harendy nie zdawali sobie kompletnie sprawy z tego co miało nastąpić.  A mieli ogromnego pecha bo akurat tej nocy, Parasol postanowił sprawdzić wartowników i akurat podczas ich warty, a wiedzieli od kolegów, że do tej pory to się nie zdarzyło, aby nad ranem ktoś sprawdzał warty.   Wynikła z tego ogromna obozowa afera. Najpierw obaj zostali publicznie napiętnowani na porannym apelu, a po paru godzinach, gdy siedzieli zamknięci w izbie chorych, dowiedzieli się, że zostaną usunięci z obozu, a było to równoznaczne z usunięciem ze szkoły, gdyż ów obóz, a trwała jeszcze tak zwana zimna wojna, nie tylko obozowa kadra traktowała  z wielkim zadęciem i ogromną powagą.  Na szczęście tuż przed obiadem dowiedzieli się, że karę wyrzucenia z obozu zamieniono na oficjalną naganę wpisaną do akt ucznia oraz na trzy dodatkowe służby w kuchni i dwie przy sprzątaniu toalet.  Od kapitana Wojciecha Jasińskiego z Krakowa, który jakoś polubił Leszka, dowiedzieli się, że za wyrzuceniem z obozu najbardziej obstawał komendant czyli Bolesław Skrzypczak i paru innych oficerów z Warszawy i Olsztyna, ale zostali oni przegłosowani.  Dopiero po latach i to osobiście od Bolesława Skrzypczaka, Leszek dowiedział się, że głównym ich obrońcą był kapitan Jasiński z Krakowa i to on zaproponował głosowanie w sprawie ich wydalenia z obozu, a także mocno za nimi obstawał tłumacząc zdarzenie młodzieńczą głupotą.  Jednak do końca obozu Parasol prześladował ich i to do tego stopnia, że ostatniego dnia obozu kazał im iść do fryzjera i obciąć się tak jak rekrutom.  Leszek ciężko to przeżył, gdyż zamiast modnego wówczas bikiniarza wrócił do domu wyglądając jak dupa wołowa, jak nazwał go, żałując i współczując mu, ów sympatyczny kapitan z Krakowa (patrz zdjęcie poniżej).   Potem przez całą drugą klasę Parasol, pomimo starań i dobrych wyników Leszek był przez Parasola w najróżniejszy sposób szykanowany i prześladowany.  Na szczęście w trzeciej klasie przysposobienia wojskowego zaczął ich uczyć inny nauczyciel i szykany się skończyły.

Były też chwile przyjemne podczas trwania tego obozu.  W soboty i niedziele uczestnicy obozu mieli po kilka godzin wolnych i mogli wychodzić na miasto oczywiście wpisując się do księgi wyjść z podaniem godzin wyjścia i przyjścia.  Jednego dnia podczas takich wolnych godzin Leszek spotkał w pobliskim parku dziewczynę, która, jak mu się wydawało, wodziła za nim wzrokiem i uśmiechała się do niego.  Ośmielony takim zachowanie tej dziewczyny podszedł do niej, przedstawił.się i zapytał czy nie chciałaby z nim pospacerować.  Chciała.  Okazało się, że ma na imię Maria i mieszka w bloku sąsiadującym z internatem, a we wrześniu zaczyna ósmą klasę.  Spotykali się jeszcze wielokrotnie czasami na krótko w ciągu tygodnia, gdy Leszek nielegalnie przeskakiwał obozowy (internatowy) płot i przez przynajmniej pół godziny przebywał z Marysią, jak kazała do siebie mówić.   Marysia wpatrywała się w Leszka w taki sposób jaki nie czynił tego nikt do tej pory.  Leszek czuł  jej sympatię, a może i coś więcej co bardzo mu pochlebiało i był wręcz wniebowzięty.  Marysia była śliczną dziewczyną z ciętym języczkiem i burzą ciemnych kręconych włosów. Była ona jakby marzeniem Leszka i nawet nie mógł uwierzyć, że taka dziewczyna zwróciła na niego uwagę. Chodzili w wolne godziny na długie spacery po Ostrowie i opowiadali sobie najróżniejsze rzeczy.  Marysia tak podobała się Leszkowi, że bojąc się ją urazić, albo zniechęcić do siebie bał się nawet ją obejmować, nie mówiąc już o przytulaniu czy całowaniu.  Zresztą zazwyczaj chodził za nimi starszy o dwa lata brat Marysi, który pewnie miał jej pilnować.   Skończyło się na tych spacerach i rozmowach.  Potem pisywali jeszcze dwa lata do siebie i to dosyć regularnie i nawet Marysia zapraszała go parokrotnie na organizowane przez siebie imieniny czy urodziny, lecz nic z tego nie wyszło.  Po dwóch latach wszystko się skończyło i pozostało tylko wspomnienie i sentyment do imienia Marysia i do Ostrowa Wielkopolskiego.

Po powrocie z obozu Leszek poszedł razem z kolegą Grzegorzem, tak jak w poprzednie wakacje, do pracy przy korowaniu wikliny w Łęgowie.  Pracowali tylko dwa tygodnie, ale dzięki nabytym poprzednio umiejętnościom oraz znajomości tego jak postępować przy rozdzielaniu roboty, gdyż różne bywały te wikliny oraz różne zachowania pracownika przy wadze, bo płacono im za kilogram okorowanej wikliny, zarobili prawie tyle samo w te dwa tygodnie co w ciągu miesiąca rok wcześniej.   Tym razem jednak nie pili Ratafii Pomarańczowej, ale po wypłacie poszli kulturalnie do kawiarni na kruszon i na lody casatte z bitą śmietaną.

A w drugiej połowie sierpnia Leszek pojechał do swego kolegi Irka, do Czerlina odległego o kilkanaście kilometrów od jego rodzinnego miasta.  Przebywał tam przez tydzień i był przyjmowany jak ich drugi syn. Czuł się wśród rodziny Irka wspaniale.  Mieszkali oni w małej wsi, gdzie prawie wszyscy byli spokrewnieni. Jednak ojciec Irka nie był rolnikiem jak wszyscy pozostali, ale uznanym mistrzem ciesielskim, zaś mama zajmowała się domem i niewielkim gospodarzeniem, gdyż hodowali oni swoje kury, kaczki, gęsi i świnki, a także mieli kawałek ogrodu i pola.  Leszek poznał wtedy prawie całą rodzinę Irka zamieszkałą w Czerlinie i okolicy.  Poznał siostrę Irka, Danusię, najbliższych kuzynów Stefana i Grzegorza, a także wspaniałe kuzynki Teresę, ich rówieśniczkę i trochę starszą Halinkę oraz całą masę innych osób.   Na wsi wszystko było dla Leszka nieznane.  Ludzie byli inni niż w mieście, bardziej bezpośredni i bez udawania, obyczaje mieli mniej skrępowane, a tradycje znacznie silniejsze, inne też mieli postawy i zachowania.  Wszyscy odnosili się do Leszka z dużą sympatią i zainteresowaniem.  Rozmawiali godzinami przy prawdziwych wiejskich specjałach, których nie można było nabyć w mieście.  Tak doskonałych pieczonych kurczaków, swojej roboty salcesonu, wątrobianki, kaszanki czy kiełbasy, Leszek nie jadł nigdy dotąd oprócz tych chwil, gdy Irek dzielił się z nim na stancji tym co przywiózł z domu.   Ale odwiedzając różnych krewnych Irka wszędzie byli ugaszczani i to najróżniejszymi smakowitościami od kompotów zaczynając, a na wędzonych szynkach i kiełbasach kończąc.   Były to takie wspaniałości, że do dzisiaj Leszek nie jadł lepszych.

Z tym wspaniałym tygodniem na wielkopolskiej wsi wiąże się jeszcze inne cudowne wspomnienie, ale o nim w następnym odcinku.


Świadectwo Leszka z I klasy technikum.



Na szkolnej wycieczce w Warszawie - maj 1968 rok 

Warszawa maj 1968 rok.




Leszek i kapitan Wojciech Jasiński.
Ostrów Wielkopolski. -  lipiec 1968 roku




Następny odcinek.

1 komentarz:

  1. Trzeba mieć szczęcie w życiu, aby trafiać na takich ludzi jak ten pan kapitan.

    OdpowiedzUsuń

Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię