wtorek, 19 września 2017

Leszek - odcinek 43

A z tym Świeciem to było tak:  Pewnego dnia, wiosną 1978 roku, laborantka pracująca w Zakładach Celulozy i Papieru w Świeciu nad Wisłą poszła zbadać skład chemiczny ścieków odprowadzanych do zakładowej oczyszczalni ścieków i zbliżając się do punktu pomiaru zapadła się pod ziemię i dopiero po paru dniach wydobyto jej szczątki przetrawione przez, na przemian kwasy i zasady płynące w rurociągu, którego zawartość miała zbadać.  Po wstępnych dochodzeniach okazało się, że te zmienne ph ścieków doprowadziło do zniszczenia sporej części rurociągu.  Laborantka miała pecha bo trafiła na najbardziej zniszczony odcinek tej kanalizacji.  Po prostu grunt i kanalizacja się pod nią zapadła, a ona w to wpadła.  Okropna śmierć.

Po tym tragicznym wydarzeniu zapadły decyzje na szczeblu rządowym bo Zakłady Celulozy i Papieru w Świeciu nad Wisłą były strategicznym zakładem w skali kraju.  Naprawę tego rurociągu powierzono firmie, w której pracował Leszek.  A Leszka skierowano jako pełniącego obowiązki majstra na ten szczególnie wrażliwy odcinek robót. 

Oczywiście miał swojego kierownika budowy, a był nim Józef Józefowicz.  Niestety pan Józef miał także w swoim kierownictwie trzy inne budowy i zawsze tak jakoś się składało, że był na innych budowach niż na tej gdzie był potrzebny.  Krótko mówiąc Leszek został skazany sam na siebie, a pan kierownik tak naprawdę tylko przeszkadzał zamiast kierować. 

Na potrzeby budowy sprowadzono z Wielkiej Brytanii specjalną izolację o symbolu CX300, która miała zabezpieczać betonowe rury i studzienki rewizyjne przed korozją zmiennego ph.

Niestety pan kierownik miał rozliczne kontakty i spora część owej drogiej i unikatowej izolacji zaczęła znikać z budowy.  Izolacja była w beczkach z których Leszek musiał się szczegółowo rozliczać, ale pan kierownik budowy i na to znalazł sposób.  Polecił Leszkowi smarować ową izolacją ruty betonowe raz zamiast trzy razy jak to było przewidziane w projekcie zaś oszczędności na owej genialnej angielskiej izolacji wywoził w niewiadomym kierunku i miejscu.  Dopiero po kilku latach, gdy Leszek nie pracował już w Hydrobudowie, dowiedział się, że pan Józef z ogromnym zyskiem naprawiał przy pomocy owej izolacji, dachy, ściany i fundamenty domów budowanych na osiedlu powszechnie zwanym  złodziejowym w Świeciu.

Tutaj budowali swoje domy lokalni decydenci, wyższa kadra z ZCiP, prokuratorzy, sędziowie, znani lokalni lekarze i inni tego typu,według dzisiejszej nomenklatury, lokalni bonzowie i celebryci.

Leszek się oburzał i protestował, ale pan Józefowicz zaprosił go pewnego dnia do Wielonka położonego nad Zalewem Koronowskim, gdzie on był posiadał okazałą daczę i to tuż nad samą wodą. Urokiem miejsca przekupił Leszka, a do tego przekupił go swoją dobrocią oraz udawanym zrozumieniem i zbrataniem. Niestety, głupi Leszek to kupił i został  na czas jakiś wasalem tego kombinatora. 

Leszek chwalił się swojemu kierownikowi, że zdobył stopień żeglarza i, że pragnąłby pożeglować samodzielnie po Zalewie.  Pan Józef oświadczył, że nie ma problemu bo we Wielonku jest sporo żaglówek i jak tylko Leszek zapragnie to mu którąś z nich udostępni.  I tak się stało.  Pan Józef zabrał Leszka swoim nowym czerwonym Moskwiczem i zawiózł go na swoją daczę.  Tutaj pani Beata, atrakcyjna i postawna blondynka, żona pana Józefa, przyjęła ich wystawną kolacją, potem były różne trunki i ciekawe dyskusje, liczne toasty oraz zapewnienia o wzajemnej przyjaźni i braterstwie.

Następnego dnia Leszek wsiadł na żaglówkę Omegę, którą udostępnił mu pan Józef.  Chociaż po minionej nocy zwyczajny Józek, a nie pan Józef.   I Leszek popłynął po wodach Zalewu.  Piękne to były chwile, piękne widoki, niesamowite przeżycia.  Po tych paru godzinach żeglowania, w tym pięknym miejscu, przy sprzyjających wiatrach, Leszek zupełnie złapał bakcyla żeglowania, który od dawna w nim kiełkował. 

W końcu przypłynął do pomostu, wrócił na daczę pana kierownika i jak miał odmówić swojemu kierownikowi?  Przecież pan kierownik, a teraz Józek był taki uczynny, tak rozumiał Leszka pasje, tak dobrze rozmawiali i pili  A do tego pani Beata i pan Józef zapewniali go, że należy pomagać ludziom, a to tylko im wszystkim wyjdzie na dobre, zaś nikt na tym nie ucierpi. Przecież  tak ten socjalizm to tak naprawdę nic nie jest wart. 

Leszek zauroczony miejscem, żeglowaniem, ludźmi, czymś co było dla niego zupełnie nowe, sam już do końca nie wiedział co ma o tym myśleć. Postanowił zaufać swojemu swojemu kierownikowi

Po latach zrozumiał, że to była zwyczajna socjotechnika i to bezczelnie zastosowana na młodym, niedoświadczonym inżynierku.  Wtedy myślał zupełnie inaczej.

Pewnie żadne tłumaczenia nie mają tutaj sensu, ale czy wielu ostałoby się tak przebiegłym działaniom? 

Pan Józef, patrząc z dzisiejszej perspektywy, był klinicznym przykładem socjalistycznego załatwiacza i to załatwiacza wyższego szczebla bo załatwiał potrzeby tych co stali na najwyższym szczeblu ówczesnej regionalnej drabiny.  Przymilał się, pił z kim trzeba i ile trzeba, nadskakiwał, przekonywał, perorował i pięknie kłamał.  A, że miał do tego wrodzony dar to wszystko szło mu doskonale.  I pomimo, że miał obowiązek być na każdej budowie i pilnować robót jako kierownik budowy to ciągle był na tej, na której nie był.  I tak rok za rokiem udawało mu się to lawiranctwo i kombinatorstwo wyższego rzędu.  Dzisiaj Leszek z obrzydzeniem przypomina sobie tego kierownika, ale wówczas się uczył, starał się dostosować, starał się, jak to się wówczas mówiło, żyć z ludźmi, nie podpadać zwierzchnikom, a dzięki temu otrzymywał premie, podwyżki i korzystał z innych przywilejów.

Wtedy, na tej budowie, wpadł na jeden świetny pomysł dotyczący rekultywacji terenów po budowie.  Złożył tak zwany wniosek racjonalizatorski i czekał na rezultaty.  Pewnie nigdy by się nie doczekał jego realizacji, gdyby nie opowiedział przy biurowej popijawie, o tym projekcie swojemu kierownikowi.  Ten od razu bardzo się zainteresował, ale postawił jeden warunek - trzydzieści procent wynagrodzenia dla niego.  Cóż Leszkowi pozostało oprócz zgody na ten warunek.  Po paru tygodniach od zawarcia tego porozumienia okazało się, że jeszcze jeden z decydentów (pomińmy nazwisko) z dyrekcji we Włocławku, zażądał dwadzieścia procent wynagrodzenia za wniosek.  Pan kierownik zapewnił, że to już wszystkie warunki, a po ich przyjęciu wniosek zostanie rozpatrzony w dwa tygodnie.  Tak też się stało.  Leszek najpierw zrealizował swój pomysł, a potem zainkasował prawie półroczne pobory z jego wdrożenie, lecz niestety połowa z tego poszła na wspomniane wyżej dwa sępy.

Po zakończeniu robót w Świeciu, Leszka awansowano i przeniesiono na budowę do Fordonu. Dzięki temu nie musiał wstawać o czwartej trzydzieści, aby o piątej czterdzieści jechać autobusem PKS-u do Przechowa i wracać do domu około dwudziestej.  Na budowę w Łoskoniu, za Fordonem jechał z bazy sprzętowej w Łęgnowie.  Dzięki temu mógł wychodzić z domu ponad godzinę później.

W Fordonie trafił na budowę kolektora "F".  Był to betonowany w specjalnych formach rurociąg o przekroju 2,4 metra na 2,8 metra.   Miał to być główny rurociąg odprowadzający ścieki z planowanej na sto tysięcy mieszkańców dzielnicy Nowy Fordon do oczyszczalni ścieków w Łoskoniu. 

Na budowie pracowały dziesiątki ciężarówek, kilka Unikopów (takich dużych koparek zbierakowych), były popularne spycharki Stalińce i wielkie spycharki zwane Breżniewami, liczne dźwigi i cała masa innego sprzętu.  Wykopy miały ponad dziesięć metrów głębokości i odwadniane były całymi systemami tak zwanych igłofiltrów.   Była betoniarnia, gruszki do przewożenia betonu i pompy samochodowe tłoczące beton do wielkich stalowych szalunków.  

To była naprawdę wielka budowa.  Budowa jakie realizuje się tylko przy największych zadaniach. Budowa, która była wielkim inżynierskim wyzwaniem, a jednocześnie wielkim doświadczeniem. Pracowano na dwie zmiany, a ludzi, sprzętu i problemów było naprawdę sporo.  Do tego był plan i premie.

Nie będziemy tutaj więcej o tym pisać bo to tak samo jak w przypadku pobytu w wojsku, wymagałoby osobnego wielkiego opisania, a nie to, jak na wstępie zaznaczyliśmy, jest celem tej pisaniany.

Leszek nie umiał podpisywać trzydziestu kursów ciężarówek z urobkiem z wykopu, gdy faktycznie dokonywano ich około dziesięciu.  Nie umiał patrzeć przez palce na samowole operatorów ciężkiego sprzętu.  Nie mógł spokojnie patrzeć na marnotrawstwo paliwa, betonu, a także na lekceważenie sztuki inżynierskiej, na różne prowizorki i uproszczenia.  Nie umiał pić wódki na umór, pospolitować się z załogą.  Dlatego zaczęto o nim mówić, że nie potrafi żyć z ludźmi.  Nie potrafił się bratać z podwładnymi, grać z nimi w karty, pić czy dyskutować o wszystkim czyli o niczym.  Był wymagający, dokładny, upierdliwy i namolny w przestrzeganiu projektu, zasad i bezpieczeństwa. Te i inne jego cechy absolutnie nie pasujące do otaczającej go budowlanej rzeczywistości, coraz bardziej przekonywały Leszka, że budowa to nie miejsce dla niego.  A do tego ta socjalistyczna bylejakość, ta pogoń wszystkimi metodami za wykonaniem planu bo za to były spore premie, to omijanie reżimów technologicznych, a czasami nawet ich lekceważenie i wiele innych negatywnych zdarzeń i zjawisk zupełnie Leszka zniechęciły do kontynuowania budowlanej kariery.  

Szukał innej pracy i tutaj na pomoc przyszedł mu jego teść.  Znalazł mu pracę w Ośrodku Techniki i Racjonalizacji Wojewódzkiego Związku Spółdzielczości Pracy.

Po ponad trzech latach pracy w Hydrobudowie Leszek z wielką ulgą rozstawał się ze swoimi obowiązkami w tej firmie.

W nowym miejscu pracy dostał angaż, który był wyższy, aż o pięćdziesiąt procent od tego w Hydrobudowie.

Ale...   O tym w następnym odcinku.



Na budowie w Fordonie.


                        Poprzedni odcinek

                                     Następny odcinek



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię