Po latach uczestnictwa w różnych forach postanowiłem zostawić trochę inny, bardziej refleksyjny ślad moich przemyśleń, przemyśleń życiowego realisty z dużą dozą krytycyzmu i domieszką melancholii. Chciałbym także zaprezentować trochę różnych pamiątek z minionych lat, głównie związanych z Bydgoszczą, ale nie tylko. Ponadto pragnąłbym w trochę nietypowy sposób prezentować niektóre bieżące i minione wydarzenia oraz zaprezentować różne swoje uwagi i spostrzeżenia. Temu ma służyć ten blog.
środa, 15 października 2014
Leszek - odcinek 18
Poprzedni odcinek.
Leszek - odcinek 18
Ojciec Grzegorza, u którego Leszek zamieszkał, był zawodowym stroicielem fortepianów, a przy tym był człowiekiem spokojnym i ugodowym, a jego mama jak już wspomnieliśmy, była bardzo dobrą gospodynią domową. Z jej jadłospisu Leszek najbardziej zapamiętał smak sznycli z młodej wołowiny, do dzisiaj nie wie jak wówczas zdobywanej, podawanej z warzywami, a także bardzo wówczas popularny tak zwany "eintopf" czyli jednodaniowy obiad składający się przeważnie z zupy warzywnej z wkładką w postaci kawałka kiełbasy lub boczku.
Co poniedziałek Leszek musiał wstawać przed czwartą bo o 4.50 miał pociąg do Bydgoszczy i "już" o 7.15 był na dworcu w Bydgoszczy. Przed poniedziałkowymi zajęciami w szkole odrabiali zadane w sobotę i piątek zadania domowe, zresztą tak samo było prawie każdego dnia, oprócz sobót.
Już we wrześniu, po kilku tygodniach od zamieszkania u kolegi, życie Leszka zaczęło się zmieniać. Zaczęło być bardziej urozmaicone niż w poprzednim roku szkolnym. Grzegorz zaczął go zabierać na spotkania do swoich kolegów mieszkających głównie w jego bloku, blokach sąsiednich i na przyległych ulicach. Wówczas na Osiedlu Leśnym prym wśród młodych wiodła grupa lub jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, nieformalna subkultura młodych chłopaków, która nazywała siebie "Saharą". I to na spotkania z niektórymi z tych chłopaków Grzegorz przeważnie zabierał Leszka. Byli to głównie młodzi ludzie, przeważnie uczniowie szkół zawodowych i średnich, lecz nie tylko. Tworzyli oni swoistą, zamkniętą, niewielką społeczność. Oczywiście nie było to tak wyraziste jak obecnie. Nie było takie jak różne od ówczesnej normy jak dzisiejsze subkultury, gdyż czasy i obyczaje były inne, a i socjalistyczny reżim robił swoje. Nie była to grupa osób agresywnych czy chamskich, nie byli też napastliwi, albo szczególnie uciążliwi, ale często na Osiedlu było ich widać lub słychać. Organizowali picie wina "Patykiem pisane" czy to w domach pod nieobecność rodziców, czy też na przyrodzie, zależnie od pogody, liczby osób i chęci. W czasie takich popijań składało się różne deklaracje, obietnice, omawiało się wspólne działania i dyskutowało na wiele, wiele różnych tematów. Grupy z tej "Sahary" wyprawiały się do miejscowych lasków lub parków, gdzie głównym ich zajęciem było popalić, popić, pozaczepiać innych, a także ciągle odgrażać się na tych ze śródmieścia i opowiadać co też to oni nie uczynią jak się z nimi spotkają. Jednak Leszek nigdy w takim spotkaniu "dzielnic" nie brał udziału, a opowieści, które na ten temat słyszał wydawały mu się mało mocno przesadzone.
W sąsiedniej klatce schodowej tego samego bloku mieszkał Zbyszek, jeden z najbliższych kolegów Grzegorza. Zbyszek sam uważał się za jednego z kilku przywódców "Sahary". Jednak jak się z czasem okazało był on nielichym bajerantem o wielkiej wyobraźni i przekonującym do siebie sposobie bycia. Był bardzo rozmowny, zawsze miał pełno pomysłów i dużo niepokoju w sobie. Leszek po paru miesiącach zaprzyjaźnił się z nim i chociaż Zbyszek chodził o klasę wyżej do ich szkoły to jednak zaczęli często razem jeździć ze szkoły i do szkoły oraz spotykać się po lekcjach. Dla Leszka był on nowym, nieznanym dotąd zjawiskiem i bardzo mu imponował chociaż czas zweryfikował te oceny i Zbyszek po jakimś czasie przestał być idolem Leszka.
W tym czasie czyli jesienią 1968 roku Leszek był po raz pierwszy na szalonym, koncercie rockowym. I od razu trafił na bardzo popularny wówczas zespół "Czerwone Gitary". Koncert odbywał się w amfiteatrze Zawiszy czyli kilkaset metrów od domu, w którym mieszkał na stancji. I wcale nie kupowali biletów, lecz za pośrednictwem chłopaków z "Sahary" wchodzili przeskakując ogrodzenie, płacąc pilnującym po pięć złotych za to, aby ich nie widzieli i nie gonili. Ten pierwszy koncert był nie lada przeżyciem dla Leszka. Czegoś takiego jeszcze nie widział i nie słyszał. Popularny zespół grający niesamowicie głośno i to największe ówczesne przeboje typu "Ładne oczy", "Moda i miłość", "Nie zadzieraj nosa", "Bo ty się boisz myszy" i inne popularne piosenki, wywoływał co chwilę niesamowity entuzjazm na widowni. To był istny szał. Cały amfiteatr liczący pięćdziesiąt rzędów, wszystkie przejścia dzielące sektory widowni, otaczające ją skarpy i korona amfiteatru, wprost oblepione były młodymi ludźmi. Marynarki, swetry, kurtki, bluzki fruwały wokół głów, piski, oklaski, krzyki, autentyczny entuzjazm wypełniał całą przestrzeń, a tysiące widzów, rzec można, wprost unosili się w ekstazie. To było coś wspaniałego, coś niepowtarzalnego, coś w rodzaju kawałeczka prawdziwej wolności, prawdziwego i cudownego przeżycia. A dla Grzegorza i Leszka było to jeszcze bardziej silne i jeszcze bardziej znamienne oraz niesamowite, gdyż akurat parę tygodni przed tym koncertem, ojciec Grzegorza kupił nowoczesne na tamte czasy radio o nazwie "Kankan", a to radio posiadało UKF i chłopaki zaczęli od razu słuchać powstałego niedawno programu Trzeciego Polskiego Radia, a w tym programie prawie codziennie słuchali tych piosenek, których teraz słuchali na żywo. Leszek wprost nie mógł w to uwierzyć, a jednak to się działo i brał w tym udział.
Jeszcze tej jesieni byli na koncercie Czerwono-Czarnych z Kasią Sobczyk, Henrykiem Fabianem, Jackiem Lechem, Toni Keczerem i Karin Stanek w rolach głównych. To był także wspaniały i niezapomniany koncert, a "Małego Księcia" czyli piosenkę pochodzącą z niedawno wydanego nowego albumu Czerwono-Czarnych pod tytułem "Zakochani są sami nas świecie", Kasia Sobczyk musiała zaśpiewać, aż trzy razy, gdyż publiczność tak długo biła brawo i wiwatowała, że ta piękna dziewczyna nie miała wprost innego wyjścia.
Późną wiosną i wczesnym latem byli na kolejnych koncertach. Najpierw był Czesław Niemen i to był szał absolutny. A ponieważ Leszek zawsze uważał Czesława Niemena za najlepszego polskiego artystę estradowego i teksty wszystkich piosenek z trzech pierwszych płyt tego artysty ( "Dziwny jest ten świat", "Sukces" i " Czy mnie jeszcze pamiętasz") znał na pamięć i zna je do dzisiaj to prawie wykrzykiwał je jak głupi w trakcie śpiewania utworów z tych płyt podczas owego koncertu. I to tak krzyczał, darł się i śpiewał, że potem przez trzy dni nie mógł prawie wcale mówić. Ale przeżycie było niezapomniane i ten koncert zrobił na nim największe wrażenie. Potem byli jeszcze Trubadurzy, a tuż przed wakacjami, Skaldowie.
Już późną jesienią, gdy Grzegorz przekonał się do Leszka zaczął go czasami zabierać ze sobą na prywatki do swoich blokowych kolegów i koleżanek. I tutaj także wszystko było dla Leszka inne i nowe. Zobaczył jak zamożnie niektórzy żyli. Na tych spotkaniach, głównie swoich rówieśników i rówieśniczek, poznał spore grono tak zwanej złotej młodzieży. Wszyscy oni byli doskonale ubrani, przeważnie w pewksowskie dżinsy, takież same koszulki, koszule czy sukienki, a zachowaniem, mową, obyciem i wielką pewnością siebie peszyli Leszka, który czuł się początkowo wśród nich jak ubogi krewny i tak samo był zresztą traktowany. Jednak z czasem, może dzięki swoim różnym cechom, które widocznie się spodobały, coraz bardziej był akceptowany, lecz nigdy nie został jednym z nich. Na takich prywatkach głównie się tańczyło przy gramofonowych płytach z najnowszymi przebojami, prowadziło niekończące się dyskusje, paliło się i piło. To wtedy po raz pierwszy w życiu Leszek spróbował Martini i Johnny Walkera. Ojciec jednego z kolegów Grzegorza od kilku lat pracował za granicą, dobrze zarabiał i w jego domu zawsze bywało wszystkiego w bród. Było sporo najróżniejszych alkoholi, wielkie ilości różnych słodyczy, dużo niespotykanych w normalnym handlu, towarów delikatesowych przywożonych z za granicy i całe mnóstwo innych niespotykanych na co dzień rzeczy. Ten kolega o imieniu Marek posiadał także cenne i drogie niemieckie przenośne tranzystorowe radio marki Stern. Często zabierali je ze sobą chodząc po osiedlu, a ono grało bardzo głośno wzbudzając duże zainteresowanie i podziw. Warto dodać, że szpanem wtedy było już marne w porównaniu z tym niemieckim cudem techniki radio Szarotka, a Stern to był zupełnie inny świat. Ojca Marka przeważnie nie było bo pracował w innym kraju i przyjeżdżał tylko do domu parę razy do roku, jego matki także nie było często w domu dlatego Marek miał wielka swobodę i wielkie możliwości. To u Marka odbywały się najlepsze imprezy i nigdy niczego na nich nie brakowało. A jak już popili tych słodkich wermutów, czy innych Porto, albo wspomnianej whisky to i tak zawsze kończyli na tanim winie bo było tanie i było go dużo. Nie żeby się upijali i wariowali, ale humory zazwyczaj mieli świetne i imprezy toczyły się w doskonałym nastroju i powszechnej komitywie. Dziewczyny całowały chłopaków, a ci ściskali je i bajerowali w tańcu i poza nim. Wszyscy bawili się super, ale zazwyczaj przed dwudziestą drugą kończyli imprezy bo bloki były bardzo akustyczne i czasami dochodziło do różnych starć, a nawet awantur ze sąsiadami, którzy w dużej części byli wojskowymi i ściśle przestrzegali różnych zasad i regulaminów.
W szkole szło Leszkowi dobrze, a także dodatkowo zaczął działać społecznie. Najpierw w Związku Młodzieży Socjalistycznej, a później w samorządzie szkolnym. Koledzy klasowi zaczęli się coraz bardziej zżywać ze sobą i organizować wspólnie wiele zajęć nie związanych z lekcjami. Między innymi w każdą środę przed lekcjami, które rozpoczynały się o 13.15, grali w piłkę nożną na stadionie Brdy. Boje były zawzięte i wymęczające. Po takim meczu trwającym zazwyczaj ponad dwie godziny, szli całą kilkunastoosobową grupą do tramwaju, wysiadali przy radiu i pieszo prawie biegli, aby nie spóźnić się na chemię, która była ich pierwszą lekcją. Pan Czesław Bukowski nauczyciel chemii był bardzo przyzwoitym i tolerancyjnym, młodym nauczycielem, ale gdy wypadał ze swojego kantorka i widział, że część uczniów zamiast robić zadane doświadczenia to pokładało głowy na stołach do ćwiczeń i chowając się za przyrządami zaczynało spać to już od progu wołał donośnym głosem; - co jest ojcowie z wami? Nie spać mi tutaj. Do roboty, robić doświadczenia i przygotować karteczki bo za piętnaście minut będzie sprawdzianik z tego co zrobiliście i jakie otrzymaliście wyniki. Był on jednak dosyć pobłażliwy i tak naprawdę nie był zbyt groźny, ale swoje wymagał chociaż czynił to w bardzo sympatyczny sposób.
Druga klasa była całkiem inna niż pierwsza. Przybyło zawodowych przedmiotów i nastali nowi nauczyciele. A przede wszystkim skończyły się te okropne warsztaty, których tak Leszek nie lubił.
Ciąg dalszy w następnym odcinku.
Następny odcinek.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię