Leszek - odcinek 24
Trzecia klasa technikum przeminęła szybko i dobrze, już była za Leszkiem i wreszcie wakacje i to jakie wakacje? Pod koniec lipca Leszek pojechał na obóz wędrowny w Bieszczady. Obóz był organizowany przez Ministerstwo Komunikacji, trwał dwa tygodnie i brali w nim udział przewodniczący i wiceprzewodniczący samorządów szkolnych wszystkich Techników Kolejowych w Polsce. Z bydgoskiego technikum pojechał Heniu - przewodniczący samorządu i Leszek, który jak już wspomnieliśmy, kilka miesięcy wcześniej został wybrany na wiceprzewodniczącego szkolnego samorządu. Najpierw pojechali z wychowawcą Leszka panem Antonim do Warszawy, a tutaj dołączyli do większej grupy uczniów z innych techników kolejowych i pociągiem relacji Warszawa - Zagórz dojechali do stacji końcowej. Pod Zagórzem na wysokim, ale łagodnym brzegu Sanu czekało na nich przygotowane obozowisko. Rozbite namioty wojskowe i kuchnia polowa oraz prymitywna drewniana konstrukcja umywalni, w której było dziesięć metalowych misek, wodę należało przynosić z czystej bystrej rzeki uważając, aby nie wpaść do wody stając na śliskich kamieniach w celu jej nabrania do metalowych wiader. W obozie uczestniczyło dwudziestu jeden uczniów, gdyż nie wszyscy przyjechali oraz dwójka nauczycieli z Technikum Kolejowego z Krakowa, którzy byli ich opiekunami i przewodnikami i którzy dzięki swojej sympatii i zaangażowaniu szybko zostali nazwani obozową mamą i obozowym tatą.
Z tej bazy wypadowej położonej nad Sanem, prawie na przeciw ruin starej twierdzy, codziennie odbywali długie marsze. Codziennie chodzili innymi szlakami, dojeżdżając do punktów rozpoczynających te szlaki, autobusami PKS. W tym czasie budowano dopiero wielką pętlę bieszczadzką i te autobusowe wyprawy odbywały się częściowo po drogach gruntowych.
To wtedy rozpoczęła się wielka miłość Leszka do Bieszczad, która trwa do dzisiaj. Wtedy poznał jeszcze całkiem dzikie Bieszczady. Zdarzało się, że szli około piętnastu kilometrów i nie spotykali nikogo oprócz drobnej, a czasami i grubszej zwierzyny. Napotykali także wiele opuszczonych i spalonych lub zrujnowanych domostw otoczonych zdziczałymi sadami. Robiło to na nich ogromnie przygnębiające wrażenie. Byli także nad niedawno utworzonym Zalewem Solińskim i chodzili po imponującej tamie. Byli na tamie w Myczkowcach i w miejscu gdzie schodziły się trzy granice, czyli polska, czechosłowacka i radziecka (ZSRR).
Posiłki robili sobie sami z tego co przywozili im organizatorzy obozu. Każdego dnia dwójka dyżurnych uczestników pod nadzorem miejscowego kucharza przygotowywała jedzenie dla wszystkich, a ci gdy wracali z trasy zmęczeni i wygłodniali to zjadali ogromne ilości tego jedzenia.
Obozowi mama i tata byli świetnie przygotowani i opowiadali im o dawnej i najnowszej historii tego regionu. Byli w Jabłonkach przy pomniku ówczesnego bohatera narodowego generała Waltera Świerczewskiego, byli w starych cerkwiach, byli w Lesku i Sanoku, Ustrzykach Górnych i Dolnych, Baligrodzie, Lutowiskach i we Wołosatym, a także przemierzyli szlaki turystyczne jakie wtedy istniały. Byli na Połoninie Wetlińskiej i Caryńskiej, na Rozsypańcu, Haliczu i Krzemieńcu, na Rawce Wielkiej i Małej, byli w Komańczy i Wetlinie. Zaś wieczorami, przy ognisku i pieczonych w ogniu ziemniakach, które posypywali solą, śpiewali harcerskie i obozowe piosenki, snuli opowiadania, a obozowa mama na każdy wieczór miała przygotowaną inną ciekawą lokalną opowieść, klechdę lub legendę. O dwudziestej drugiej na polowe łóżka do namiotów, a o szóstej pobudka, gimnastyka, własnoręcznie przygotowywane śniadanie, suchy prowiant w plecaki i w trasę.
To były wspaniałe chwile i to był najlepszy obóz w całym Leszka życiu. Pozostało po nim trochę znajomości w różnych miastach Polski i cudowne przeżycia oraz wspomniana trwała miłość do tego polskiego zakątka.
W drugiej połowie sierpnia Leszek ponownie pojechał na tydzień do swojego kolegi Irka. I znowu odwiedzali jego krewnych i znowu byli wyśmienicie goszczeni, znowu się objadali, a nawet zdarzyło się wychylić kieliszeczek bo przecież niebawem obaj mieli być pełnoletni. Leszek zawsze świetnie się czuł w Czerlinie, a tym razem było jeszcze lepiej, gdyż w trzecim dniu jego pobytu z pobliskiego Wapna przyjechała w odwiedziny Ania, kuzynka Irka. I tak jak poprzednio Leszek od razu poczuł się nią zauroczony, gdyż była wesoła, pełna uśmiechów, pomysłów, żartów, lubiła dyskutować, spierać się, a także potrafiła być złośliwa co jak wiemy jest cechą ludzi inteligentnych. Pomimo swoich piętnastu lat miała piękna kobiecą figurkę ze wszystkimi jej urokami, wspaniały uśmiech i masę energii. Była śliczną dziewczyną. Leszek od razu poczuł dla niej ogromną sympatię tym bardziej, że był po paru przykrych rozmowach z Ewą i potrzebował chociaż trochę sympatii i akceptacji od innej dziewczyny. Ania ogromnie mu się spodobała. Niestety była tylko trzy dni, a potem musiała wracać do swojego domu. Przez te trzy dni dużo czasu spędzili wspólnie i znowu byli na kilku spacerach, tańczyli na wieczorku u Teresy i Haliny, całowali się, przekomarzali, a nawet parę razy udało się Leszkowi dotknąć wspaniałych piersi Ani. Cóż to były za przeżycia? Obecnie kiedy znacznie młodsi organizują "kółeczka seksualne" to nikt nawet nie potrafi sobie wyobrazić co wtedy Leszek przeżywał, ale to było piękne, proste, pełne uniesienia i szczęścia.
Niestety Ania wyjechała, a następnego dnia, autobusem PKS o 11.30 wyjechał także Leszek. Przyjechał do domu, a tutaj środek wielkiego prania. Wtedy wielkie pranie dla ich pięcioosobowej rodziny to było całodzienne wydarzenie i mogło się odbywać tylko wtedy, gdy mama miała wolne za pracę w niedzielę. Już poprzedniego dnia wszystkie rzeczy przewidziane do prania moczyły się w dwóch wielkich metalowych wannach i rano następnego dnia niewielkimi partiami wkładano pranie do pralki Frania i po kilkunastu minutach wykładano wyprane rzeczy do wypłukania do tych samych metalowych wanien. A to i tak było znacznie lepiej niż parę lat wcześniej, gdy jeszcze nie mieli Frani bo wówczas prano wszystko na metalowych tarkach umieszczonych w metalowych wannach, a była to ciężka i długotrwała praca. Teraz przynajmniej nie musieli używać tarek. Ale dziesiątki wiader wody musieli przynieść z podwórka z pompy oddalonej od domu o około dwudziestu metrów, a potem także po płukaniu wynieść tą wodę częściowo wiadrami, a resztę we wannach. I Leszek trafił akurat na wielkie płukanie wypranych już w dużej części rzeczy. Od razu mama zagoniła go do noszenia wody i wyżymania rzeczy po płukaniu. A potem musiał rozwiesić linki na podwórku, pomóc w rozwieszaniu prania i na koniec podeprzeć linki sztycami, tak aby na podwórku można było pod nimi przejść. Zaś wieczorem zdejmowali pranie, naciągali, składali, a następnego dnia do magla, gdzie Leszek przez dobre dwie godziny kręcił ogromną korbą i za jej pomocą poruszał wielki ciężki drewniany prostopadłościan skrzyni magla wałkujący nawinięte na drewniane wałki różne, wczoraj wyprane, rzeczy, wymagające maglowania. Musiał uważać bo gdyby się rozpędził i pudło spadłoby z prowadnic to wtedy była nielicha bieda i do ponownego uruchomienia urządzenia potrzeba by było dwóch tęgich mężczyzn. Na szczęście jemu się to nie zdarzyło, ale się zdarzało.
I tak to właśnie bywa, że z wielkich chwil szczęścia i uniesień często musimy szybko wracać do prozy życia. Tutaj ten kontrast był tak duży, że zapadł Leszkowi mocno w pamięci.
A potem jeszcze parę dni z podwórkowymi kumplami i ponowny wyjazd do Bydgoszczy, do nauki w czwartej klasie.
Nad Sanem, na przeciw ruin klasztoru - twierdzy, tutaj obozowali w sierpniu 1970 roku. |
Na Wielkiej Rawce w sierpniu 1970 roku. Następny odcinek |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię