Tak wygląda dzisiaj wejście do kiedyś najbardziej eleganckiego kina w Bydgoszczy czyli Pomorzanina, które jak ktoś nie wie to mieściło się na ulicy 1-Maja (dawniej tak się nazywała Gdańska), prawie na przeciw domu towarowego Jedynak. To było, jak na siermiężne socjalistyczne czasy, super kino ze sporą widownią i z dużym balkonem. Tutaj odbywały się wszelkie premiery filmowe w Bydgoszczy. Przez wiele lat to kino jako jedyne w Bydgoszczy organizowało tak zwane maratony filmowe (w sobotni wieczór wyświetlano dwa atrakcyjne filmy) na których często bywałem, zazwyczaj siedząc na balkonie z przyjaciółmi i cichaczem popijając jakieś trunki, oczywiście w skromnych, kartkowych ilościach. Potem, przy złodziejskiej prywatyzacji, prawem kaduka i układów oraz siły politycznej, wszystkie bydgoskie kina w tym i Pomorzanin trafiły do gdańskiej firmy Neptun Film. gdzie znowu przeszły liczne przekształcenia i trafiły do rąk cwaniaków, którzy zarobili na tym niezłą kasę, a bydgoszczanom zostawili dziadostwo jak w przypadku Pomorzanina lub sprzedali developerom jak w przypadku kina Polonia. I tak to w ścisłym centrum miasta, przy głównej ulicy mamy jarmarczny stragan handlujący jakimiś lipnymi perfumami. Winnych brak, kasa przez cwaniaków zarobiona, a nam pozostaje wstyd. Poprzedni post z tego cyklu. |
Po latach uczestnictwa w różnych forach postanowiłem zostawić trochę inny, bardziej refleksyjny ślad moich przemyśleń, przemyśleń życiowego realisty z dużą dozą krytycyzmu i domieszką melancholii. Chciałbym także zaprezentować trochę różnych pamiątek z minionych lat, głównie związanych z Bydgoszczą, ale nie tylko. Ponadto pragnąłbym w trochę nietypowy sposób prezentować niektóre bieżące i minione wydarzenia oraz zaprezentować różne swoje uwagi i spostrzeżenia. Temu ma służyć ten blog.
czwartek, 30 października 2014
Bydgoski wstyd - 6
wtorek, 28 października 2014
Leszek - odcinek 19
Poprzedni odcinek.
Leszek - odcinek 19
W drugiej klasie, jak już wspomnieliśmy, doszły nowe przedmioty zawodowe i doszli nowi nauczyciele. Mechaniki budowli uczył ich najbarwniejszy nauczyciel jakiego Leszek spotkał w swoim życiu czyli Roman Romanowski zwany inżynierem lub czarodziejem. Zaś miernictwa uczył Tadeusz Błoński zwany dziadkiem. Już na jednej z pierwszych lekcji z inżynierem Leszek mu podpadł. A było to tak: - pan inżynier miał taki zwyczaj, że lubił wypytywać uczniów o wszystko i dlatego jednego razu zapytał Leszka kim jest jego ojciec. Leszek odpowiedział, że jest brygadzistą w nowoczesnej betoniarni i naciska guziki. Na to pan inżynier: a co ty będziesz robił jak skończysz szkołę? Ja panie profesorze będę produkował te guziki, które teraz naciska mój ojciec. I wówczas z niewiadomych powodów pan inżynier kazał Leszkowi przestać się mądrować i wyjść z klasy bo nie będzie takich przemądrzałych młodzieńców tolerować na swoich lekcjach. Leszek miał dużo starć w ciągu czterech lat podczas których uczył ich profesor Romanowski, ale z powodu dobrych ocen, przemądrzałości i zamiłowania do wszelakich dyskusji już niebawem został przez pana inżyniera okrzyknięty mistrzem i na co drugiej lekcji kazał mu pan inżynier przesiadać się z ostatniej ławki do pierwszej bo lubił on bardzo dyskusje z uczniami, które nieraz trwały ponad połowę lekcji, a potem pan inżynier gnał z programem i często, pod koniec lekcji zdążył jeszcze z krótkimi kartkówkami czyli sprawdzianami. Więcej o panu inżynierze później, gdyż jest ona naprawdę wart solidnego opisania.
Natomiast profesor Błoński zwany dziadkiem miał zwyczaj chodzić prawie przez całą lekcję między rzędami ławek, spożywając landrynkę i kręcąc młynka kciukami obu rąk. Były to niesamowicie zabawne przyzwyczajenia, ale uczniowie musieli zachowywać powagę, gdyż wówczas w szkole panowała prawdziwa dyscyplina i szacunek dla nauczycieli. Zresztą dziadek był super nauczycielem i wszyscy go lubili, a te drobne dziwactwa tylko w głowach uczniów szukających zawsze i wszędzie okazji do wygłupów, popisania się lub tematów do rozmów mających zaimponować kolegom, stawały się czymś więcej niż zwyczajnym przyzwyczajeniem tego lub innego nauczyciela. Tak czy inaczej lubili sobie, oczywiście nie na lekcjach, pokpiwać z owych nawyków i liczyli ile landrynek dziadek przeżuł w czasie dwóch lekcji, albo ile młynków robi na minutę lub też ile razy przeszedł tam i z powrotem wzdłuż ławek podczas jednej lekcji. Tacy już są uczniowie i pewnie, chociaż pewnie obecnie przyjmuje to coraz inne formy to się jednak nigdy nie zmieni.
Jednego razu, kręcąc owe młynki, żując landrynkę i chodząc między ławkami dziadek opowiedział im prawdziwą historię jak spotkała go w 1930 roku, gdy będąc młodym geodetą dokonywał pomiarów gruntów na dalekim polskim Polesiu. Najpierw pan profesor opowiadał o urokach Polesia i o wielkich problemach ze wszystkimi pomiarami z uwagi na ogromne połacie podmokłych, bagnistych i gęsto zalesionych terenów. Opowiadał jak wielokrotnie zapadał się w takich bagnach i jak trudno było poziomować sprzęt geodezyjny w tych warunkach. A po tym bardzo ciekawym wstępie przystąpił do właściwego opowiadania. Otóż latem owego roku on wraz z drugim geodetą i dwoma pomocnikami, przystąpili do tworzenia nowej geodezyjnej siatki triangulacyjnej na tym terenie. Taka siatka jest później podstawą do wszelkich pomiarów dotyczących lokalizacji budowli czy obmiarów gruntów. W narożnikach tej trójkątnej sieci wkopywali w ziemię kamienne słupki sytuacyjno-wysokościowe zwane reperami. Kończąc pracę na polu jednego z gospodarzy, po założeniu takiego repera na jego polu, poprosili gospodarza, aby do nich przyszedł. A gdy on podszedł, pokazali ów oznakowany słupek i nakazali mu pilnować go jak oka w głowie. Gospodarz przysiągł im na wszystkie swoje świętości, wszak geometra to był wówczas ktoś z kim należało się liczyć, że będzie tak robił jak mu nakazali. Po trzech latach wrócili do tego gospodarstwa i zaczęli szukać owego repera. Niestety szukali i szukali i nie znaleźli. W końcu poszli do domu owego gospodarza i zapytali dlaczego nie pilnował tego co mu kazali i co im przysięgał. A wówczas gospodarz mówiąc: - panocki kazali mi pilnować tego kamienia jak oka w głowie, to żem go wykopał i schował. Po czym zaprowadził ich do swojej stodoły i pokazał leżący na sianie pięknie oczyszczony ów kamienny słupek z geodezyjnymi znakami. W tym momencie swojego opowiadania pan profesor zaczął się głośno śmiać, a wszyscy uczniowie za nim. Dziadek śmiał się coraz głośniej i uczniowie także. I w końcu już nie było wiadomo z czego się wszyscy śmieją, ale śmiali się coraz bardziej i coraz głośniej. A jak sobie później opowiadali to nagromadziły się w tamtym momencie wszystkie czynniki, czyli opowiadanie dziadka, jego młynki, landrynki i chodzenie, jego opowiadanie czynione z dużym przejęciem i ogromną emfazą. A kulminacyjnym elementem był ów niespodziewany wybuch śmiechu i to u tak szacownego i poważnego nauczyciela. Śmiali się wszyscy chyba z dziesięć minut, a wielu z nich do przysłowiowych łez i była to jedna z najsympatyczniejszych chwil w szkolnym życiu Leszka. W końcu profesor Błoński opanował swój ogromny atak śmiechu i zaczął uciszać uczniów, a zaraz potem przeszedł do tematu lekcji, który przerwał swoim opowiadaniem Jednak często na lekcjach wspominali dziadkowi o tym reperze i jeszcze wiele razy, ale już w skróconej wersji, dawał się namówić na to samo opowiadanie, które ponownie wywoływało wesołość i śmiech, nigdy już jednak nie takie samo jak to pierwsze opowiadanie dziadka o reperze. Od tej pory repery kojarzyły im się często ze stodołą i żartom, przy najróżniejszych okazjach, na ten temat, nie było końca.
Pomimo, iż Leszek cały rok szkolny mieszkał u Grzegorza i pomimo, że prawie wszystko w tym czasie, oprócz sobót i niedziel, robił razem z Grzegorzem to jednak nie wytworzyła się pomiędzy Leszkiem i Grzegorzem taka nić sympatii, takie relacje i zrozumienie jakie wytworzyły się poprzedniego roku pomiędzy Leszkiem i Irkiem. Te relacje, byłych współlokatorów u państwa Brzozowskich, nadal się utrzymywały chociaż sytuacja uległa zasadniczej zmianie. Pomimo,że nawet nie siedzieli razem w ławce i nie mieli wielu wspólnych kolegów oraz wspólnych zainteresowań to jednak czuli do siebie dużą sympatię i wzajemną akceptację. Może wynikało to ze wspólnego, przynajmniej częściowo, miejsca pochodzenia, a może z ich charakterów, albo z przeżyć poprzedniego roku, albo z innych powodów. Faktem jest, że pozostali sobie bliscy i dzisiaj można nazwać to przyjaźnią, chociaż w tamtym czasie różnie o tym myśleli.
Irek w drugiej klasie zamieszkał także na stancji. Zamieszkał u swojej kuzynki na ulicy Skwarnej na Wilczaku. Nieopodal mieszkał inny kolega z ich klasy - Michał. I z czasem Irek zaczął się z nim kumplować. Michał był bydgoszczaninem z dziada pradziada i mieszkał w ślicznym jednorodzinnym domku, był miłym, uczynnym i bardzo sympatycznym chłopakiem. Dzięki Irkowi także Leszek bliżej poznał Michała. Irek był ambitny i gdy ojciec obiecał mu zakup motocykla, czyli ówczesnego cudu techniki polskiej, zwanego SHL to zapisał się na kurs prawo jazdy, który po paru miesiącach uczestniczenia w zajęciach i lekcjach jazdy, zdał i został jednym z ówczesnych królów szos, gdyż wtedy samochody były bardzo nieliczne, a motocykle coraz liczniejsze. Dzięki temu mógł ojca podwieźć, gdy był w domu, do bardziej odległej rodziny lub znajomych, mamę mógł zawieźć na zakupy do odległej o kilkanaście kilometrów Kcyni lub też z fasonem, w niedzielę podjechać pod kościół w Czeszewie, gdzie jego akcje gwałtownie rosły wraz z powodzeniem u miejscowych dziewczyn. Tym bardziej, że jeździł motocyklem SHL, a nie motocyklem WSK zwanym wtedy wiejskim sprzętem kaskaderskim.
Druga klasa minęła Leszkowi spokojnie. Wyniki znowu miał więcej niż dobre, a zamieszkiwanie u Grzegorza pokazało mu zupełnie inny świat, innych ludzi i inne życie. To były wielce pouczające przeżycia, zmuszające do refleksji, przemyśleń i mobilizacji..
A wakacje zaczęły się od dwutygodniowej praktyki geodezyjnej. Praktykę prowadził oczywiście profesor Błoński, a odbywała się ona po prawej stronie za torami kolejowymi stacji Bydgoszcz Wschód. Obecnie są tam ogródki działkowe, a wówczas, latem 1969 roku, były to nieużytki graniczące z potężnym wysypiskiem śmieci, a z oddali widać było potężne dźwigi-żurawie wyładowujące towary z barek rzecznych lub też ładujące na nie najróżniejsze towary, gdyż port Bydgoszcz-Wschód był wtedy tętniący życiem i wielkim ruchem ogromnym, jak na polskie warunki, portem rzecznym.
I to na tych nieużytkach, za portem i za torami czyli na polach zarośniętych chwastami, uczniowie po drugiej klasie Technikum Kolejowego o specjalności budowa dróg i mostów kolejowych musieli zaliczyć umiejętności posługiwania się sprzętem geodezyjnym. Przy pomocy teodolitów, niwelatorów, węgielnic z pionem i taśm mirniczych wytyczali w terenie odcinki proste i łuki kolejowe, krzywe przejściowe, przechyłki torów, punkty wysokościowe i dziesiątki innych elementów związanych z budową torów kolejowych i innych kolejowych budowli.
A tydzień po zaliczonej praktyce geodezyjnej Leszek, na zaproszenie Irka i jego rodziców, ponownie pojechał do Czerlina.
.
Następny odcinek.
Leszek - odcinek 19
W drugiej klasie, jak już wspomnieliśmy, doszły nowe przedmioty zawodowe i doszli nowi nauczyciele. Mechaniki budowli uczył ich najbarwniejszy nauczyciel jakiego Leszek spotkał w swoim życiu czyli Roman Romanowski zwany inżynierem lub czarodziejem. Zaś miernictwa uczył Tadeusz Błoński zwany dziadkiem. Już na jednej z pierwszych lekcji z inżynierem Leszek mu podpadł. A było to tak: - pan inżynier miał taki zwyczaj, że lubił wypytywać uczniów o wszystko i dlatego jednego razu zapytał Leszka kim jest jego ojciec. Leszek odpowiedział, że jest brygadzistą w nowoczesnej betoniarni i naciska guziki. Na to pan inżynier: a co ty będziesz robił jak skończysz szkołę? Ja panie profesorze będę produkował te guziki, które teraz naciska mój ojciec. I wówczas z niewiadomych powodów pan inżynier kazał Leszkowi przestać się mądrować i wyjść z klasy bo nie będzie takich przemądrzałych młodzieńców tolerować na swoich lekcjach. Leszek miał dużo starć w ciągu czterech lat podczas których uczył ich profesor Romanowski, ale z powodu dobrych ocen, przemądrzałości i zamiłowania do wszelakich dyskusji już niebawem został przez pana inżyniera okrzyknięty mistrzem i na co drugiej lekcji kazał mu pan inżynier przesiadać się z ostatniej ławki do pierwszej bo lubił on bardzo dyskusje z uczniami, które nieraz trwały ponad połowę lekcji, a potem pan inżynier gnał z programem i często, pod koniec lekcji zdążył jeszcze z krótkimi kartkówkami czyli sprawdzianami. Więcej o panu inżynierze później, gdyż jest ona naprawdę wart solidnego opisania.
Natomiast profesor Błoński zwany dziadkiem miał zwyczaj chodzić prawie przez całą lekcję między rzędami ławek, spożywając landrynkę i kręcąc młynka kciukami obu rąk. Były to niesamowicie zabawne przyzwyczajenia, ale uczniowie musieli zachowywać powagę, gdyż wówczas w szkole panowała prawdziwa dyscyplina i szacunek dla nauczycieli. Zresztą dziadek był super nauczycielem i wszyscy go lubili, a te drobne dziwactwa tylko w głowach uczniów szukających zawsze i wszędzie okazji do wygłupów, popisania się lub tematów do rozmów mających zaimponować kolegom, stawały się czymś więcej niż zwyczajnym przyzwyczajeniem tego lub innego nauczyciela. Tak czy inaczej lubili sobie, oczywiście nie na lekcjach, pokpiwać z owych nawyków i liczyli ile landrynek dziadek przeżuł w czasie dwóch lekcji, albo ile młynków robi na minutę lub też ile razy przeszedł tam i z powrotem wzdłuż ławek podczas jednej lekcji. Tacy już są uczniowie i pewnie, chociaż pewnie obecnie przyjmuje to coraz inne formy to się jednak nigdy nie zmieni.
Jednego razu, kręcąc owe młynki, żując landrynkę i chodząc między ławkami dziadek opowiedział im prawdziwą historię jak spotkała go w 1930 roku, gdy będąc młodym geodetą dokonywał pomiarów gruntów na dalekim polskim Polesiu. Najpierw pan profesor opowiadał o urokach Polesia i o wielkich problemach ze wszystkimi pomiarami z uwagi na ogromne połacie podmokłych, bagnistych i gęsto zalesionych terenów. Opowiadał jak wielokrotnie zapadał się w takich bagnach i jak trudno było poziomować sprzęt geodezyjny w tych warunkach. A po tym bardzo ciekawym wstępie przystąpił do właściwego opowiadania. Otóż latem owego roku on wraz z drugim geodetą i dwoma pomocnikami, przystąpili do tworzenia nowej geodezyjnej siatki triangulacyjnej na tym terenie. Taka siatka jest później podstawą do wszelkich pomiarów dotyczących lokalizacji budowli czy obmiarów gruntów. W narożnikach tej trójkątnej sieci wkopywali w ziemię kamienne słupki sytuacyjno-wysokościowe zwane reperami. Kończąc pracę na polu jednego z gospodarzy, po założeniu takiego repera na jego polu, poprosili gospodarza, aby do nich przyszedł. A gdy on podszedł, pokazali ów oznakowany słupek i nakazali mu pilnować go jak oka w głowie. Gospodarz przysiągł im na wszystkie swoje świętości, wszak geometra to był wówczas ktoś z kim należało się liczyć, że będzie tak robił jak mu nakazali. Po trzech latach wrócili do tego gospodarstwa i zaczęli szukać owego repera. Niestety szukali i szukali i nie znaleźli. W końcu poszli do domu owego gospodarza i zapytali dlaczego nie pilnował tego co mu kazali i co im przysięgał. A wówczas gospodarz mówiąc: - panocki kazali mi pilnować tego kamienia jak oka w głowie, to żem go wykopał i schował. Po czym zaprowadził ich do swojej stodoły i pokazał leżący na sianie pięknie oczyszczony ów kamienny słupek z geodezyjnymi znakami. W tym momencie swojego opowiadania pan profesor zaczął się głośno śmiać, a wszyscy uczniowie za nim. Dziadek śmiał się coraz głośniej i uczniowie także. I w końcu już nie było wiadomo z czego się wszyscy śmieją, ale śmiali się coraz bardziej i coraz głośniej. A jak sobie później opowiadali to nagromadziły się w tamtym momencie wszystkie czynniki, czyli opowiadanie dziadka, jego młynki, landrynki i chodzenie, jego opowiadanie czynione z dużym przejęciem i ogromną emfazą. A kulminacyjnym elementem był ów niespodziewany wybuch śmiechu i to u tak szacownego i poważnego nauczyciela. Śmiali się wszyscy chyba z dziesięć minut, a wielu z nich do przysłowiowych łez i była to jedna z najsympatyczniejszych chwil w szkolnym życiu Leszka. W końcu profesor Błoński opanował swój ogromny atak śmiechu i zaczął uciszać uczniów, a zaraz potem przeszedł do tematu lekcji, który przerwał swoim opowiadaniem Jednak często na lekcjach wspominali dziadkowi o tym reperze i jeszcze wiele razy, ale już w skróconej wersji, dawał się namówić na to samo opowiadanie, które ponownie wywoływało wesołość i śmiech, nigdy już jednak nie takie samo jak to pierwsze opowiadanie dziadka o reperze. Od tej pory repery kojarzyły im się często ze stodołą i żartom, przy najróżniejszych okazjach, na ten temat, nie było końca.
Pomimo, iż Leszek cały rok szkolny mieszkał u Grzegorza i pomimo, że prawie wszystko w tym czasie, oprócz sobót i niedziel, robił razem z Grzegorzem to jednak nie wytworzyła się pomiędzy Leszkiem i Grzegorzem taka nić sympatii, takie relacje i zrozumienie jakie wytworzyły się poprzedniego roku pomiędzy Leszkiem i Irkiem. Te relacje, byłych współlokatorów u państwa Brzozowskich, nadal się utrzymywały chociaż sytuacja uległa zasadniczej zmianie. Pomimo,że nawet nie siedzieli razem w ławce i nie mieli wielu wspólnych kolegów oraz wspólnych zainteresowań to jednak czuli do siebie dużą sympatię i wzajemną akceptację. Może wynikało to ze wspólnego, przynajmniej częściowo, miejsca pochodzenia, a może z ich charakterów, albo z przeżyć poprzedniego roku, albo z innych powodów. Faktem jest, że pozostali sobie bliscy i dzisiaj można nazwać to przyjaźnią, chociaż w tamtym czasie różnie o tym myśleli.
Irek w drugiej klasie zamieszkał także na stancji. Zamieszkał u swojej kuzynki na ulicy Skwarnej na Wilczaku. Nieopodal mieszkał inny kolega z ich klasy - Michał. I z czasem Irek zaczął się z nim kumplować. Michał był bydgoszczaninem z dziada pradziada i mieszkał w ślicznym jednorodzinnym domku, był miłym, uczynnym i bardzo sympatycznym chłopakiem. Dzięki Irkowi także Leszek bliżej poznał Michała. Irek był ambitny i gdy ojciec obiecał mu zakup motocykla, czyli ówczesnego cudu techniki polskiej, zwanego SHL to zapisał się na kurs prawo jazdy, który po paru miesiącach uczestniczenia w zajęciach i lekcjach jazdy, zdał i został jednym z ówczesnych królów szos, gdyż wtedy samochody były bardzo nieliczne, a motocykle coraz liczniejsze. Dzięki temu mógł ojca podwieźć, gdy był w domu, do bardziej odległej rodziny lub znajomych, mamę mógł zawieźć na zakupy do odległej o kilkanaście kilometrów Kcyni lub też z fasonem, w niedzielę podjechać pod kościół w Czeszewie, gdzie jego akcje gwałtownie rosły wraz z powodzeniem u miejscowych dziewczyn. Tym bardziej, że jeździł motocyklem SHL, a nie motocyklem WSK zwanym wtedy wiejskim sprzętem kaskaderskim.
Druga klasa minęła Leszkowi spokojnie. Wyniki znowu miał więcej niż dobre, a zamieszkiwanie u Grzegorza pokazało mu zupełnie inny świat, innych ludzi i inne życie. To były wielce pouczające przeżycia, zmuszające do refleksji, przemyśleń i mobilizacji..
A wakacje zaczęły się od dwutygodniowej praktyki geodezyjnej. Praktykę prowadził oczywiście profesor Błoński, a odbywała się ona po prawej stronie za torami kolejowymi stacji Bydgoszcz Wschód. Obecnie są tam ogródki działkowe, a wówczas, latem 1969 roku, były to nieużytki graniczące z potężnym wysypiskiem śmieci, a z oddali widać było potężne dźwigi-żurawie wyładowujące towary z barek rzecznych lub też ładujące na nie najróżniejsze towary, gdyż port Bydgoszcz-Wschód był wtedy tętniący życiem i wielkim ruchem ogromnym, jak na polskie warunki, portem rzecznym.
I to na tych nieużytkach, za portem i za torami czyli na polach zarośniętych chwastami, uczniowie po drugiej klasie Technikum Kolejowego o specjalności budowa dróg i mostów kolejowych musieli zaliczyć umiejętności posługiwania się sprzętem geodezyjnym. Przy pomocy teodolitów, niwelatorów, węgielnic z pionem i taśm mirniczych wytyczali w terenie odcinki proste i łuki kolejowe, krzywe przejściowe, przechyłki torów, punkty wysokościowe i dziesiątki innych elementów związanych z budową torów kolejowych i innych kolejowych budowli.
A tydzień po zaliczonej praktyce geodezyjnej Leszek, na zaproszenie Irka i jego rodziców, ponownie pojechał do Czerlina.
.
Następny odcinek.
niedziela, 26 października 2014
Kilka refleksji natury ogólnej 23 - czy grozi nam krach bankowy?
Na naszej zielonej wyspie coraz bardziej zielono. Odnotowujemy same sukcesy. A to wygramy z Niemcami, a to odniesiemy sukces w negocjacjach dotyczących emisji CO2, a to pani premier ustawi do pionu marszałka sejmu, który ma ją kontrolować, a to przeprowadziliśmy z ogromnym sukcesem reformę emerytalną, a to z wielkim powodzeniem reformujemy Polski Węgiel, a to................i tak dalej.
A jak jest naprawdę? Tego nie wiemy i się nie dowiemy z oficjalnych i poprawnych mediów. Tam wszystko jest sukcesem, a nawet jak coś nim nie jest to pan Niesiołowski lub inny pan Szejnfeld, wytłumaczy nam, że jest.
We wczorajszej (25.10.2014) GW ukazał się artykuł, w którym opisano wystąpienie pana Buzka na konwencji PO w Lublinie. A w tym wystąpieniu oczywiście same sukcesy z tym ze szczytu o CO2 włącznie. Jednak już w komentarzach czytamy wprost coś przeciwnego. Poniżej najlepiej oceniony komentarz pod tym artykułem..
"Oto Buzek - człowiek bez poglądów i bez zasad.
Popychadło Krzaklewskiego.
To Buzek oddał francuskiej PAŃSTWOWEJ firmie zmodernizowaną i wyposażoną w zachodni sprzęt Telekomunikację Polską. Polskiemu ludkowi tłumaczył, że to "prywatyzacja" ! Przy okazji oddał na wiele lat monopol telekomunikacyjny w Polsce.
To Buzek z Balcerowiczem wprowadzili przymusowe OFE. Wyłącznie po to, by obce banki bez inwestycji i bez ryzyka mogły - ZA NIC - brać miliardy !
To Buzek przeprowadził reformę administracyjną, która zaowocowała tysiącami stanowisk dla kolesiów. Bo o to w tej "reformie' chodziło !
To Buzek przeprowadził inne "reformy", po których Polska nie może się pozbierać.
To za Buzka sprzedawano najlepsze, WYŁĄCZNIE DOCHODOWE, przedsiębiorstwa. Lepszy był tylko od niego wyprzedawczyk Janusz Lewandowski (Telekomunikacja Polska , Orlen, PZU)
To Buzek kazał wyłączyć z eksploatacji (za pożyczone pieniądze) i zniszczyć ( zalać lub wysadzić) 23 kopalnie, aby nie można było do nich wrócić.
To rządy Buzka doporowadziły do rekordowego (20%) bezrobocia i za rządów Buzka powstała największa dziura budżetowa.
To Buzek odrzucił propozycję Rosji budowy przez Polskę gazociągu i ropociągu, co dawało Polsce ok. 3 mld dol. rocznie w ropie i gazie. Skorzystali na tym Niemcy, budując Nord Stream. Niemcy odwdzięczyli mu się dooobrze płatną fuchą w PE, fuchą bez znaczenia, ale mógł się puszyć i udawać "męża stanu"
Czytając o tych "sukcesach" z wielkim niepokojem, a nawet przestrachem (kredyt we frankach szwajcarskich) przeczytałem artykuł pana Janusza Szewczyka zamieszczony na portalu wPolityce.pl w dniu 25.10.2014 roku.
Poniżej ów artykuł.
A jak jest naprawdę? Tego nie wiemy i się nie dowiemy z oficjalnych i poprawnych mediów. Tam wszystko jest sukcesem, a nawet jak coś nim nie jest to pan Niesiołowski lub inny pan Szejnfeld, wytłumaczy nam, że jest.
We wczorajszej (25.10.2014) GW ukazał się artykuł, w którym opisano wystąpienie pana Buzka na konwencji PO w Lublinie. A w tym wystąpieniu oczywiście same sukcesy z tym ze szczytu o CO2 włącznie. Jednak już w komentarzach czytamy wprost coś przeciwnego. Poniżej najlepiej oceniony komentarz pod tym artykułem..
"Oto Buzek - człowiek bez poglądów i bez zasad.
Popychadło Krzaklewskiego.
To Buzek oddał francuskiej PAŃSTWOWEJ firmie zmodernizowaną i wyposażoną w zachodni sprzęt Telekomunikację Polską. Polskiemu ludkowi tłumaczył, że to "prywatyzacja" ! Przy okazji oddał na wiele lat monopol telekomunikacyjny w Polsce.
To Buzek z Balcerowiczem wprowadzili przymusowe OFE. Wyłącznie po to, by obce banki bez inwestycji i bez ryzyka mogły - ZA NIC - brać miliardy !
To Buzek przeprowadził reformę administracyjną, która zaowocowała tysiącami stanowisk dla kolesiów. Bo o to w tej "reformie' chodziło !
To Buzek przeprowadził inne "reformy", po których Polska nie może się pozbierać.
To za Buzka sprzedawano najlepsze, WYŁĄCZNIE DOCHODOWE, przedsiębiorstwa. Lepszy był tylko od niego wyprzedawczyk Janusz Lewandowski (Telekomunikacja Polska , Orlen, PZU)
To Buzek kazał wyłączyć z eksploatacji (za pożyczone pieniądze) i zniszczyć ( zalać lub wysadzić) 23 kopalnie, aby nie można było do nich wrócić.
To rządy Buzka doporowadziły do rekordowego (20%) bezrobocia i za rządów Buzka powstała największa dziura budżetowa.
To Buzek odrzucił propozycję Rosji budowy przez Polskę gazociągu i ropociągu, co dawało Polsce ok. 3 mld dol. rocznie w ropie i gazie. Skorzystali na tym Niemcy, budując Nord Stream. Niemcy odwdzięczyli mu się dooobrze płatną fuchą w PE, fuchą bez znaczenia, ale mógł się puszyć i udawać "męża stanu"
Czytając o tych "sukcesach" z wielkim niepokojem, a nawet przestrachem (kredyt we frankach szwajcarskich) przeczytałem artykuł pana Janusza Szewczyka zamieszczony na portalu wPolityce.pl w dniu 25.10.2014 roku.
Poniżej ów artykuł.
Niedziela może okazać się sądnym dniem dla części banków w Europie, w tym dla banków działających w Polsce
KNF - polski nadzorca finansowy, który cały wysiłek i uwagę poświęca obecnie próbie likwidacji w Polsce Spółdzielczych Kas - Oszczędnościowo - Kredytowych, może być mocno zaskoczony wynikami niedzielnych stress-testów banków europejskich, w tym również wynikami niektórych banków zagranicznych działających w Polsce. podobno chodzi o 2 takie banki. Okazuje się bowiem, że aż kilkanaście dużych banków europejskich oblało z kretesem swe stress-testy. Mówi się o 11-tu nawet 18-tu bankach, które nie przeszły pozytywnie badań jakości aktywów i symulacji potencjalnych zagrożeń i które mogą mieć kłopoty. Są to ponoć zarówno banki greckie, włoskie, portugalskie, z Cypru i Belgii, ale mówi się, że dotyczy to również banków z Hiszpanii, Austrii, a nawet Niemiec. To na razie przecieki i spekulacje, ale godzina zero nadchodzi. Wyraźnie widać, że do strefy euro i do Europy wraca kryzys, który może wyjątkowo mocno dotknąć, również sektor bankowy i to pomimo rozpaczliwych progów ratowania europejskich banków przez EBC.
Narasta też coraz wyraźniejszy konflikt pomiędzy niemieckim Bundesbankiem, a prezesem EBC M.Drahgim. A, że sytuacja w europejskich bankach nie jest tak różowa, jak malują to przedstawiciele polskiego nadzoru finansowego oraz mediów w Polsce świadczy też fakt, że wyniki owych ocen w ramach stress-testów zostały mocno utajnione aż do niedzieli czyli dnia ich publicznego ogłoszenia i nie zostały jeszcze nawet przesłane do badanych banków, by nie pozostawiać im zbyt wiele czasu na manipulacje. Zalakowane koperty czekają.
W tym samym czasie poznamy też wyniki przeglądu jakości 15-tu banków działających w Polsce przeprowadzonych przez KNF. Może się okazać, że banki matki, które posiadają banki w Polsce mogą mieć całkiem poważne problemy, które nie pozostaną bez wpływu na sytuacje ich banków - córek w Polsce. I będą to na pewno znacznie większe problemy niż histeria i nagonka jaka KNF prowadzi wobec polskich SKOK-ów. Zapewnienia o fantastycznej kondycji banków w Polsce, które w blisko 70 proc. są własnością banków zagranicznych, mogą okazać się mocno na wyrost.
W końcu listopada w sektor bankowy, również ten w Polsce, który był niezwykle mocno zaangażowany w udzielanie kredytów mieszkaniowych we FCH może trafić potężny cios. Otóż Szwajcarzy - bo tam obywatele mają prawo organizować referenda i rząd to szanuje - organizują referendum czy zwiększyć oparcie szwajcarskiego franka na złocie do 20 proc. rezerw walutowych z obecnych zaledwie 8 proc. Jeśli tak się stanie, co jest prawdopodobne kurs FCH może się bardzo wzmocnić, co uniemożliwi utrzymywanie jego sztucznego poziomu i relacji do euro na poziomie 1,20. Będzie to miało wtedy ogromny, negatywny wpływ dla polskich kredytobiorców mających kredyty hipoteczne w tej walucie w Polsce, na ogromną kwotę blisko 132 mld zł, ale też i na bilanse tych banków w Polsce, których cała pula kredytowa we FCH często sięga nawet 50 proc. wszystkich udzielonych kredytów. Może więc, niektóre banki w tej sytuacji czekać wręcz modelowa katastrofa. Być może dopiero wtedy, polski nadzór finansowy zajmie się tym, czym naprawdę należy się zająć, a nie głównie próbą likwidacji polskich SKOK-ów, które stanowią zaledwie 1 proc. polskiego rynku finansowego.
I niechaj każdy czytelnik powyższego tekstu sam osądzi czy nadal mieszka na zielonej wyspie, czy może po prostu jest źle poinformowany?
piątek, 24 października 2014
poniedziałek, 20 października 2014
Kilka zdań prawdy o "reformie" emerytalnej.
Za sprawą kampanii wyborczej do samorządów powrócił temat reformy emerytalnej. Pani premier parę dni temu pomimo nawoływań innych opcji politycznych o dalszą dyskusje w tej sprawie nie podjęła tej dyskusji i stwierdziła, że temat uważa za zamknięty.
A przecież ta niby reforma objęła tylko podwyższenie wieku emerytalnego i tak naprawdę to uderzyła w bezrobotnych i tych najsłabiej uposażonych. Nie dotknęła natomiast przywilejów emerytalnych, które kosztują polski budżet po kilkadziesiąt miliardów złotych roczne (różne są szacunki). Nie zlikwidowano krusu i nie wprowadzono żadnych z tak szumnie zapowiadanych działań osłonowych, szczególnie tych dla grup +50 i +60.
Rząd pod przywództwem pana Tuska przeforsował szybko i sprawnie radykalne podwyższenie wieku emerytalnego, a pomagał mu w tym PSL i Ruch Palikota i potem uznał sprawę za zamkniętą.
Jednak moim zdaniem sprawa nie jest zamknięta. Po pierwsze sankcjonuje ona nierówność obywateli wobec prawa i konstytucji (przywileje, krus), a także pozbawia tych, którzy nie mają pracy środków na życie na kolejne dodatkowe lata wegetacji w ubóstwie, a czasami i nędzy. Jak coś takiego może mieć miejsce w drugiej dekadzie XXI wieku w centrum zjednoczonej Europy?
Tak być nie powinno i być nie może.
Dlatego z dużą satysfakcją przeczytałem artykuł autorstwa pana Janusza Szewczaka pod tytułem
A przecież ta niby reforma objęła tylko podwyższenie wieku emerytalnego i tak naprawdę to uderzyła w bezrobotnych i tych najsłabiej uposażonych. Nie dotknęła natomiast przywilejów emerytalnych, które kosztują polski budżet po kilkadziesiąt miliardów złotych roczne (różne są szacunki). Nie zlikwidowano krusu i nie wprowadzono żadnych z tak szumnie zapowiadanych działań osłonowych, szczególnie tych dla grup +50 i +60.
Rząd pod przywództwem pana Tuska przeforsował szybko i sprawnie radykalne podwyższenie wieku emerytalnego, a pomagał mu w tym PSL i Ruch Palikota i potem uznał sprawę za zamkniętą.
Jednak moim zdaniem sprawa nie jest zamknięta. Po pierwsze sankcjonuje ona nierówność obywateli wobec prawa i konstytucji (przywileje, krus), a także pozbawia tych, którzy nie mają pracy środków na życie na kolejne dodatkowe lata wegetacji w ubóstwie, a czasami i nędzy. Jak coś takiego może mieć miejsce w drugiej dekadzie XXI wieku w centrum zjednoczonej Europy?
Tak być nie powinno i być nie może.
Dlatego z dużą satysfakcją przeczytałem artykuł autorstwa pana Janusza Szewczaka pod tytułem
Obywatelu, wcale nie musisz tyrać na sitwę do 67. roku życia
Zamieszczony w internetowym tygodniku wPolityce.pl w dniu 19.10.2014 roku i chciałbym się zawartymi w niej oczywistościami podzielić z czytelnikami tego bloga.
Poniżej treść tego artykułu.
Wbrew temu, co twierdzi premier Ewa Kopacz, sprawa 67-letniego, wieku emerytalnego jest, nie tyle zamknięta, co dzięki wyborom, właśnie na nowo otwarta. Ta władza PO-PSL ustami ministra rolnictwa Marka Sawickiego mówi nam już otwartym tekstem;
jesteście frajerami, a my szanujemy biznesmenów.
I wydaje się, że dotyczy to dziś już, nie tylko polskich sadowników. Deklaracja PiS cofnięcia tej złej, szkodliwej społecznie i absurdalnej ekonomicznie ustawy podwyższającej wiek emerytalny Polek i Polaków do 67-roku życia, nabiera więc nowego wymiaru i znaczącej szansy na jej wycofanie. To przecież rządząca koalicja PO-PSL podniosła wiek emerytalny dla kobiet w Polsce całkiem znienacka, nie uprzedzając o tym przed wyborami, aż o 7 lat, a dla mężczyzn o 2 lata. Jak słusznie stwierdza premier Kopacz, żeby cofnąć 67-letni wiek emerytalny, pomysłodawcy muszą tylko wygrać wybory. Mamy więc wszyscy realne szanse na zmianę. Z naszym poparciem i dzięki naszym głosom - tych zainteresowanych wyborców własnym losem - na starość, ta antyspołeczna i szkodliwa ustawa była wątpliwa, również z punktu widzenia prawa, czego wyrazem było niejednogłośne uznanie tej ustawy za zgodną z Konstytucją przez Trybunał Konstytucyjny, przy aż 6-ciu zdaniach odrębnych 6-ciu sędziów Trybunału co do ostatecznego wyroku.
Ustawa 67-lat jako wieku emerytalnego, oczywiście, nie rozwiązuje żadnego istotnego, polskiego problemu. Nie tworzy nowych miejsc pracy, wprost przeciwnie, konserwuje staruszków broniących do upadłego własnego stołka, negatywnie wpływa na wydajność pracy, zwiększa emigrację zarobkową ludzi młodych i wykształconych w Polsce. A, wszystko to tylko po to, by sztucznie utrzymać przy życiu jeszcze przez jakiś czasZUS, FUS, KRUS, nie mówiąc już o całkiem młodych, zdrowych emerytach służb mundurowych, prokuratorach, sędziach czy James Bondach. FUS i tak będzie miało 40-50mld zł deficytu.
Tym razem wszystko w naszych rękach i na naszych kartach do głosowaniach.Przecież nie można wykluczyć, że po kolejnych zwycięskich wyborach PO wraz z koalicjantem może uznać za stosowne kolejne podniesienie wieku emerytalnego np. do 71 lat. Nawet gdybyśmy tyrali do 87 lat to i tak emerytury w Polsce będą głodowe, dopóki tak nędzne będą nasze wynagrodzenia i płace. Sprawa jest więc dość prosta; jak sobie pościelimy tak się wyśpimy. Swego czasu były, już na szczęście minister finansów Jan Vincent Rostowski z rozbrajającą szczerością w imieniu rządu PO-PSL tłumaczył nam, że w podniesieniu wieku emerytalnego chodzi o to „by, emeryt zbyt długo nie przebywał na emeryturze” a, złotouści, rządowi eksperci i dobrze opłacane media udowadniały nam, jakie to góry pieniędzy i dobrodziejstwa, spłyną na przyszłych, polskich emerytów, za 30-40 lat - jak dobrze pójdzie. Tak naprawdę, od samego początku chodziło o realizację starego hasła, jeszcze z czasów PRL-u „Emerycie, popieraj rząd czynem i umieraj, przed terminem”.
Ta władza bardzo konsekwentnie od 7- lat realizuje zasadę ekonomicznej wojny z własnym narodem, uchwalając kolejne tego typu ustawy, jak choćby:
- odebranie darmowych leków dla 75-letnich emerytów, otrzymujących 844zł renty lub emerytury, z czego tak bardzo dumny był senator PO Jan Filip Libicki.
- ustawa o tzw. odwróconym kredycie hipotecznym dla osób starszych, która może skutecznie pozbawić 700 tyś Polaków, ostatniego majątku, jaki posiadają, na rzecz banków, czyli własnych mieszkań, za 200-300 zł dodatku, do i tak głodowych emerytur
- ustawa o tzw. elastycznym czasie pracy
- ustawa o przejęciu 150 mld zł w obligacjach z OFE i przeniesienie ich do ZUS-u
- zapowiedź min. Joanny Kluzik-Rostkowskiej likwidacji Karty Nauczyciela, jeśli tylko PO wygra wybory
- propozycja zmian w kodeksie pracy umożliwiającej 6-dniowy tydzień pracy i pracę w wolne soboty
Ten łańcuszek ustaw, niekompletny przecież, bezlitośnie wymierzony w polskiego pracownika czy emeryta, to wyraz wyjątkowej pogardy rządzących wobec najsłabszych i najbiedniejszych. To kwintesencja tego co słyszeliśmy na taśmach hańby o „polskim syfie, murzyńskości” czy państwie istniejącym teoretycznie. Już dziś Polacy są przecież jednym z najbardziej zapracowanych narodów ( 2 tysiące godzin rocznie ) często gęsto w soboty i niedziele czy w ramach nadgodzin, za które pracodawcy nie bardzo chcą płacić. Aktualnie pracodawcy w Polsce zalegają pracownikom z wypłatą należnych wynagrodzeń na kwotę ponad 150 mln zł. Ostatnio pracownicy krakowskiego PKS, by otrzymać zaległe wynagrodzenia musieli schować najnowszy autobus, by szefostwo zechciało wykonać przepisy prawa w kwestii wynagrodzeń.
Nawet przy dużej wyobraźni, trudno dziś sobie wyobrażać 67-letnią kelnerkę, pielęgniarkę, maszynistę kolejowego czy operatora dźwigu. Może się to okazać zbyt niebezpieczne i ekonomicznie całkowicie nieopłacalne. W przypadku wieku emerytalnego, świat zaczyna zmierzać w nieco innym kierunku i Niemcy są tu najlepszym przykładem. Tu sensowny może być tylko przymus ekonomiczny, bo niektórzy Polacy chcą dłużej pracować, ale za sensowne i godziwe wynagrodzenia. Nie godzą się zaś na patent; pracujcie dłużej i ciężej, niż Hiszpanie, Portugalczycy, Włosi czy nawet Grecy, ale i tak będziecie mieli 3-4-krotnie niższe płace, 10-krotnie niższe kwoty wolne od podatku, czy 3-krotnie niższe emerytury i renty. To po prostu jawny wyzysk, zwykłe oszustwo i wyjątkowa niegodziwość rządzących elit. Tym bardziej przecież, że ustawa o podwyższeniu wieku emerytalnego do 67 lat nie będzie przecież dotyczyć emerytury, ani Jana Vincenta Rostowskiego, ani Donalda Tuska, ani Jerzego Buzka. Dlatego propozycja ze strony aspirującego do władzy PIS-u, cofnięcia ustawy wprowadzającej 67-letni wiek emerytalny jest, jak najbardziej sensowna i może przynieść niespodziewanie, znaczące pozytywne efekty ekonomiczne i społeczne, o ile dokonane zostaną też inne posunięcia prawne w sferze pracy, płacy i systemu ubezpieczeń społecznych, w tym wielka reforma ZUS-u być może z jego likwidacją włącznie. Ten wybór należy do nas. Gest Kozakiewicza przy pomocy kartki wyborczej kosztuje niewiele wysiłku. W końcu żyje się tylko raz.
piątek, 17 października 2014
Kolejny odcinek "demokracji" po toruńsku.
Kłótnia w Platformie o kolejność na liście
Członkowie Platformy Obywatelskiej z Bydgoszczy sprzeciwili się decyzji zarządu województwa, który zmienił kolejność na liście kandydatów do sejmiku.
W wywiadzie udzielonym Radiu Pomorza i Kujaw poseł Paweł Olszewski przyznał, że lista kandydatów do sejmiku województwa, zatwierdzona przez władze powiatu bydgoskiego Platformy Obywatelskiej, była inna niż ta ogłoszona oficjalnie.
Olszewski stwierdził, że władza województwa, w tym marszałek Piotr Całbecki, zmienili kolejność kandydatów. Dzięki temu obecny zastępca Piotra Całbeckiego, wicemarszałek Edward Hartwich awansował z piątego na drugie miejsce. Decyzję podjętą w regionie podtrzymały władze krajowe partii. Rozłam Platformy na kilka już frakcji jest coraz bardziej widoczny, ponieważ na konwencji rozpoczynającej kampanię wyborczą nie było wszystkich kandydatów, w tym wicemarszałka Edwarda Hartwicha.
Olszewski stwierdził, że władza województwa, w tym marszałek Piotr Całbecki, zmienili kolejność kandydatów. Dzięki temu obecny zastępca Piotra Całbeckiego, wicemarszałek Edward Hartwich awansował z piątego na drugie miejsce. Decyzję podjętą w regionie podtrzymały władze krajowe partii. Rozłam Platformy na kilka już frakcji jest coraz bardziej widoczny, ponieważ na konwencji rozpoczynającej kampanię wyborczą nie było wszystkich kandydatów, w tym wicemarszałka Edwarda Hartwicha.
Rozmowa z Pawłem Olszewskim, bydgoskim posłem PO
Powiedział Pan w wywiadzie dla Radia PiK, że lista z wicemarszałkiem Edwardem Hartwichem na drugim miejscu nie jest bydgoska.Tak. Bydgoska lista Platformy Obywatelskiej miała nieco inny kształt. Na pierwszym miejscu była pani Dorota Jakuta, przewodnicząca sejmiku, a na drugim Zbigniew Pawłowicz, były senator, obecny dyrektor bydgoskiego Centrum Onkologii. Uznaliśmy, że Edward Hartwich źle reprezentował bydgoskie środowisko. W naszym przekonaniu nie dbał o interesy Bydgoszczy.
Pana wicemarszałka nie było wcale na liście?
Nie, był! Oczywiście, że był. O ile dobrze pamiętam, zajmował piąte miejsce.
Dzięki decyzji władz wojewódzkich, które zmieniły układ listy oraz krajowych, które utrzymały tę decyzję, Edward Hartwich pozostał na wysokim, drugim miejscu. Będzie go Pan teraz wspierał?
Każdy ma dwie ręce i dwie nogi, więc każdy będzie robił to, co uzna za stosowne. Moje wsparcie, jeśli oczywiście pan senator będzie tego chciał, otrzyma Zbigniew Pawłowicz, dyrektor Centrum Onkologii.
Wicemarszałek twierdzi, że jego zasługi dla Bydgoszczy są ogromne, np. dzięki jego działalności rozbudowano szpital dziecięcy, powstał Dom Jubileuszowy św. Jana Pawła II, że...
Po pierwsze, wszyscy wiemy, jak ten szpital wyglądał. Rozbudowa była po prostu konieczna. Najlepiej jest, nie tylko w czasie kampanii wyborczej, pozyskiwać głosy z różnych środowisk, nie tylko członków i sympatyków Platformy Obywatelskiej. Wicemarszałek Edward Hartwich ma złą opinię w większości z nich. Uważa się, że w czasie ostatniej kadencji nie działał na korzyść Bydgoszczy.
A na czyją?
W ciemno i na ślepo realizował oraz realizuje politykę prowadzoną przez marszałka województwa. Pan wicemarszałek Edward Hartwich nie jest reprezentantem mieszkańców tej części województwa.
Czwartek, 16 października 2014
Komentarz zbyteczny.
środa, 15 października 2014
Leszek - odcinek 18
Poprzedni odcinek.
Leszek - odcinek 18
Ojciec Grzegorza, u którego Leszek zamieszkał, był zawodowym stroicielem fortepianów, a przy tym był człowiekiem spokojnym i ugodowym, a jego mama jak już wspomnieliśmy, była bardzo dobrą gospodynią domową. Z jej jadłospisu Leszek najbardziej zapamiętał smak sznycli z młodej wołowiny, do dzisiaj nie wie jak wówczas zdobywanej, podawanej z warzywami, a także bardzo wówczas popularny tak zwany "eintopf" czyli jednodaniowy obiad składający się przeważnie z zupy warzywnej z wkładką w postaci kawałka kiełbasy lub boczku.
Co poniedziałek Leszek musiał wstawać przed czwartą bo o 4.50 miał pociąg do Bydgoszczy i "już" o 7.15 był na dworcu w Bydgoszczy. Przed poniedziałkowymi zajęciami w szkole odrabiali zadane w sobotę i piątek zadania domowe, zresztą tak samo było prawie każdego dnia, oprócz sobót.
Już we wrześniu, po kilku tygodniach od zamieszkania u kolegi, życie Leszka zaczęło się zmieniać. Zaczęło być bardziej urozmaicone niż w poprzednim roku szkolnym. Grzegorz zaczął go zabierać na spotkania do swoich kolegów mieszkających głównie w jego bloku, blokach sąsiednich i na przyległych ulicach. Wówczas na Osiedlu Leśnym prym wśród młodych wiodła grupa lub jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, nieformalna subkultura młodych chłopaków, która nazywała siebie "Saharą". I to na spotkania z niektórymi z tych chłopaków Grzegorz przeważnie zabierał Leszka. Byli to głównie młodzi ludzie, przeważnie uczniowie szkół zawodowych i średnich, lecz nie tylko. Tworzyli oni swoistą, zamkniętą, niewielką społeczność. Oczywiście nie było to tak wyraziste jak obecnie. Nie było takie jak różne od ówczesnej normy jak dzisiejsze subkultury, gdyż czasy i obyczaje były inne, a i socjalistyczny reżim robił swoje. Nie była to grupa osób agresywnych czy chamskich, nie byli też napastliwi, albo szczególnie uciążliwi, ale często na Osiedlu było ich widać lub słychać. Organizowali picie wina "Patykiem pisane" czy to w domach pod nieobecność rodziców, czy też na przyrodzie, zależnie od pogody, liczby osób i chęci. W czasie takich popijań składało się różne deklaracje, obietnice, omawiało się wspólne działania i dyskutowało na wiele, wiele różnych tematów. Grupy z tej "Sahary" wyprawiały się do miejscowych lasków lub parków, gdzie głównym ich zajęciem było popalić, popić, pozaczepiać innych, a także ciągle odgrażać się na tych ze śródmieścia i opowiadać co też to oni nie uczynią jak się z nimi spotkają. Jednak Leszek nigdy w takim spotkaniu "dzielnic" nie brał udziału, a opowieści, które na ten temat słyszał wydawały mu się mało mocno przesadzone.
W sąsiedniej klatce schodowej tego samego bloku mieszkał Zbyszek, jeden z najbliższych kolegów Grzegorza. Zbyszek sam uważał się za jednego z kilku przywódców "Sahary". Jednak jak się z czasem okazało był on nielichym bajerantem o wielkiej wyobraźni i przekonującym do siebie sposobie bycia. Był bardzo rozmowny, zawsze miał pełno pomysłów i dużo niepokoju w sobie. Leszek po paru miesiącach zaprzyjaźnił się z nim i chociaż Zbyszek chodził o klasę wyżej do ich szkoły to jednak zaczęli często razem jeździć ze szkoły i do szkoły oraz spotykać się po lekcjach. Dla Leszka był on nowym, nieznanym dotąd zjawiskiem i bardzo mu imponował chociaż czas zweryfikował te oceny i Zbyszek po jakimś czasie przestał być idolem Leszka.
W tym czasie czyli jesienią 1968 roku Leszek był po raz pierwszy na szalonym, koncercie rockowym. I od razu trafił na bardzo popularny wówczas zespół "Czerwone Gitary". Koncert odbywał się w amfiteatrze Zawiszy czyli kilkaset metrów od domu, w którym mieszkał na stancji. I wcale nie kupowali biletów, lecz za pośrednictwem chłopaków z "Sahary" wchodzili przeskakując ogrodzenie, płacąc pilnującym po pięć złotych za to, aby ich nie widzieli i nie gonili. Ten pierwszy koncert był nie lada przeżyciem dla Leszka. Czegoś takiego jeszcze nie widział i nie słyszał. Popularny zespół grający niesamowicie głośno i to największe ówczesne przeboje typu "Ładne oczy", "Moda i miłość", "Nie zadzieraj nosa", "Bo ty się boisz myszy" i inne popularne piosenki, wywoływał co chwilę niesamowity entuzjazm na widowni. To był istny szał. Cały amfiteatr liczący pięćdziesiąt rzędów, wszystkie przejścia dzielące sektory widowni, otaczające ją skarpy i korona amfiteatru, wprost oblepione były młodymi ludźmi. Marynarki, swetry, kurtki, bluzki fruwały wokół głów, piski, oklaski, krzyki, autentyczny entuzjazm wypełniał całą przestrzeń, a tysiące widzów, rzec można, wprost unosili się w ekstazie. To było coś wspaniałego, coś niepowtarzalnego, coś w rodzaju kawałeczka prawdziwej wolności, prawdziwego i cudownego przeżycia. A dla Grzegorza i Leszka było to jeszcze bardziej silne i jeszcze bardziej znamienne oraz niesamowite, gdyż akurat parę tygodni przed tym koncertem, ojciec Grzegorza kupił nowoczesne na tamte czasy radio o nazwie "Kankan", a to radio posiadało UKF i chłopaki zaczęli od razu słuchać powstałego niedawno programu Trzeciego Polskiego Radia, a w tym programie prawie codziennie słuchali tych piosenek, których teraz słuchali na żywo. Leszek wprost nie mógł w to uwierzyć, a jednak to się działo i brał w tym udział.
Jeszcze tej jesieni byli na koncercie Czerwono-Czarnych z Kasią Sobczyk, Henrykiem Fabianem, Jackiem Lechem, Toni Keczerem i Karin Stanek w rolach głównych. To był także wspaniały i niezapomniany koncert, a "Małego Księcia" czyli piosenkę pochodzącą z niedawno wydanego nowego albumu Czerwono-Czarnych pod tytułem "Zakochani są sami nas świecie", Kasia Sobczyk musiała zaśpiewać, aż trzy razy, gdyż publiczność tak długo biła brawo i wiwatowała, że ta piękna dziewczyna nie miała wprost innego wyjścia.
Późną wiosną i wczesnym latem byli na kolejnych koncertach. Najpierw był Czesław Niemen i to był szał absolutny. A ponieważ Leszek zawsze uważał Czesława Niemena za najlepszego polskiego artystę estradowego i teksty wszystkich piosenek z trzech pierwszych płyt tego artysty ( "Dziwny jest ten świat", "Sukces" i " Czy mnie jeszcze pamiętasz") znał na pamięć i zna je do dzisiaj to prawie wykrzykiwał je jak głupi w trakcie śpiewania utworów z tych płyt podczas owego koncertu. I to tak krzyczał, darł się i śpiewał, że potem przez trzy dni nie mógł prawie wcale mówić. Ale przeżycie było niezapomniane i ten koncert zrobił na nim największe wrażenie. Potem byli jeszcze Trubadurzy, a tuż przed wakacjami, Skaldowie.
Już późną jesienią, gdy Grzegorz przekonał się do Leszka zaczął go czasami zabierać ze sobą na prywatki do swoich blokowych kolegów i koleżanek. I tutaj także wszystko było dla Leszka inne i nowe. Zobaczył jak zamożnie niektórzy żyli. Na tych spotkaniach, głównie swoich rówieśników i rówieśniczek, poznał spore grono tak zwanej złotej młodzieży. Wszyscy oni byli doskonale ubrani, przeważnie w pewksowskie dżinsy, takież same koszulki, koszule czy sukienki, a zachowaniem, mową, obyciem i wielką pewnością siebie peszyli Leszka, który czuł się początkowo wśród nich jak ubogi krewny i tak samo był zresztą traktowany. Jednak z czasem, może dzięki swoim różnym cechom, które widocznie się spodobały, coraz bardziej był akceptowany, lecz nigdy nie został jednym z nich. Na takich prywatkach głównie się tańczyło przy gramofonowych płytach z najnowszymi przebojami, prowadziło niekończące się dyskusje, paliło się i piło. To wtedy po raz pierwszy w życiu Leszek spróbował Martini i Johnny Walkera. Ojciec jednego z kolegów Grzegorza od kilku lat pracował za granicą, dobrze zarabiał i w jego domu zawsze bywało wszystkiego w bród. Było sporo najróżniejszych alkoholi, wielkie ilości różnych słodyczy, dużo niespotykanych w normalnym handlu, towarów delikatesowych przywożonych z za granicy i całe mnóstwo innych niespotykanych na co dzień rzeczy. Ten kolega o imieniu Marek posiadał także cenne i drogie niemieckie przenośne tranzystorowe radio marki Stern. Często zabierali je ze sobą chodząc po osiedlu, a ono grało bardzo głośno wzbudzając duże zainteresowanie i podziw. Warto dodać, że szpanem wtedy było już marne w porównaniu z tym niemieckim cudem techniki radio Szarotka, a Stern to był zupełnie inny świat. Ojca Marka przeważnie nie było bo pracował w innym kraju i przyjeżdżał tylko do domu parę razy do roku, jego matki także nie było często w domu dlatego Marek miał wielka swobodę i wielkie możliwości. To u Marka odbywały się najlepsze imprezy i nigdy niczego na nich nie brakowało. A jak już popili tych słodkich wermutów, czy innych Porto, albo wspomnianej whisky to i tak zawsze kończyli na tanim winie bo było tanie i było go dużo. Nie żeby się upijali i wariowali, ale humory zazwyczaj mieli świetne i imprezy toczyły się w doskonałym nastroju i powszechnej komitywie. Dziewczyny całowały chłopaków, a ci ściskali je i bajerowali w tańcu i poza nim. Wszyscy bawili się super, ale zazwyczaj przed dwudziestą drugą kończyli imprezy bo bloki były bardzo akustyczne i czasami dochodziło do różnych starć, a nawet awantur ze sąsiadami, którzy w dużej części byli wojskowymi i ściśle przestrzegali różnych zasad i regulaminów.
W szkole szło Leszkowi dobrze, a także dodatkowo zaczął działać społecznie. Najpierw w Związku Młodzieży Socjalistycznej, a później w samorządzie szkolnym. Koledzy klasowi zaczęli się coraz bardziej zżywać ze sobą i organizować wspólnie wiele zajęć nie związanych z lekcjami. Między innymi w każdą środę przed lekcjami, które rozpoczynały się o 13.15, grali w piłkę nożną na stadionie Brdy. Boje były zawzięte i wymęczające. Po takim meczu trwającym zazwyczaj ponad dwie godziny, szli całą kilkunastoosobową grupą do tramwaju, wysiadali przy radiu i pieszo prawie biegli, aby nie spóźnić się na chemię, która była ich pierwszą lekcją. Pan Czesław Bukowski nauczyciel chemii był bardzo przyzwoitym i tolerancyjnym, młodym nauczycielem, ale gdy wypadał ze swojego kantorka i widział, że część uczniów zamiast robić zadane doświadczenia to pokładało głowy na stołach do ćwiczeń i chowając się za przyrządami zaczynało spać to już od progu wołał donośnym głosem; - co jest ojcowie z wami? Nie spać mi tutaj. Do roboty, robić doświadczenia i przygotować karteczki bo za piętnaście minut będzie sprawdzianik z tego co zrobiliście i jakie otrzymaliście wyniki. Był on jednak dosyć pobłażliwy i tak naprawdę nie był zbyt groźny, ale swoje wymagał chociaż czynił to w bardzo sympatyczny sposób.
Druga klasa była całkiem inna niż pierwsza. Przybyło zawodowych przedmiotów i nastali nowi nauczyciele. A przede wszystkim skończyły się te okropne warsztaty, których tak Leszek nie lubił.
Ciąg dalszy w następnym odcinku.
Następny odcinek.
poniedziałek, 13 października 2014
czwartek, 9 października 2014
Znani i nieznani bydgoszczanie - 74
Wiesław Śledziński. Zdjęcie wykonano w lutym 1979 roku. Poprzedni post z tego cyklu. |
poniedziałek, 6 października 2014
Arboretum w bydgoskim Myślęcinku - odsłona 5
Dzisiaj, przy pięknej pogodzie i w dobrym nastroju, po prawie półrocznej przerwie, udałem się do ogrodu botanicznego w Myślęcinku. Poszedłem obejrzeć postępy i rozwój roślin w unikatowym miejscu jakim miało być arboretum. Już na samym początku dochodząc do tego miejsca, które ma cieszyć naszych następców, humor mi się od razu popsuł, gdyż nawet tablica, która informuje o tym miejscu okazała się nieczytelna, a potem było już tylko znacznie gorzej.
Poniżej parę przykładów "dbania" o młode drzewka i krzewy. A przecież wystarczyłoby parę godzin w tygodniu poświęcić temu miejscu - podlać drzewka i krzewy, wyprostować, usunąć uschnięte gałęzie, wbić przekrzywione lub obalone paliki, założyć osłonki i usunąć chwasty w najbliższym sąsiedztwie często bardzo cennych i unikatowych roślin.
Niestety wygląda to źle, a żadnej dbałości o rośliny w tym arboretum, absolutnie nie widać.
Pisałem już o tym na moim blogu kilkakrotnie, a raz nawet byłem w tej sprawie z wizytą u pana prezesa Myślęcińskiego Parku. Niestety widać, że te moje starania, oprócz chwilowej poprawy, niczego nie zmieniły na lepsze. A szkoda.
Poniżej parę przykładów "dbania" o młode drzewka i krzewy. A przecież wystarczyłoby parę godzin w tygodniu poświęcić temu miejscu - podlać drzewka i krzewy, wyprostować, usunąć uschnięte gałęzie, wbić przekrzywione lub obalone paliki, założyć osłonki i usunąć chwasty w najbliższym sąsiedztwie często bardzo cennych i unikatowych roślin.
Niestety wygląda to źle, a żadnej dbałości o rośliny w tym arboretum, absolutnie nie widać.
Pisałem już o tym na moim blogu kilkakrotnie, a raz nawet byłem w tej sprawie z wizytą u pana prezesa Myślęcińskiego Parku. Niestety widać, że te moje starania, oprócz chwilowej poprawy, niczego nie zmieniły na lepsze. A szkoda.
Wspomniana tablica. |
Nawet hydrant cały zardzewiały, a z tabliczki informacyjnej pozostał tylko żałosny słupek. |
A przecież jest tutaj tak pięknie. Arboretum - odsłona 4 Po mojej wspomnianej wizycie u prezesa parku sporo zrobiono, lecz po kolejnych dwóch latach wszystko wróciło do "normy". Arboretum - odsłona 3 Arboretum - odsłona 2 Arboretum - odsłona 1 |
sobota, 4 października 2014
piątek, 3 października 2014
Bydgoskie murale - 14
Ulica Nowodworska ( narożnik z Podgórną) Zdjęcie wykonano w sierpniu 2014 roku. Poprzedni post z tego cyklu: |
Subskrybuj:
Posty (Atom)