czwartek, 22 sierpnia 2013

Solidarnościowi bohaterowie - część - 2





Niestety to nie będzie bajka, lecz rzeczywistość sprzed lat i rzeczywistość współczesna

Otóż w latach 80-tych pracowałem w Gdańsku jako inspektor nadzoru.  Do
tego fachu wprowadzał mnie pan Bogdan - przedwojenny inżynier,
niespokojny duch, który mając już 70 lat mógł dawno zażywać spokoju na
emeryturze, ale on pracując jeszcze na pół etatu także jako inspektor
nadzoru, pracował faktycznie na dwóch etatach.  Ten absolwent
Politechniki Lwowskiej był jednym z najwspanialszych ludzi jakich w swoim 
życiu spotkałem.  Jego zyciowa postawa, osiągnięcia, przypowiastki, kawały, niesamowicie pozytywny stosunek do bliźnich, żywotność, zawsze dobry humor i wiele innych pozytywnych cech jest tematem na obszerne, osobne opowiadanie.  Tutaj jednak występuje on jako właściciel przyzwoitej, okazałej daczy pod
Bydgoszczą, co w początkach lat 80-tych nie było tak powszechne jak
obecnie.   Pragnę przy tym zaznaczyć, iż to co piszę to jest relacja
pana Bogdana, którą osobiście mi przekazał pod koniec roku 1983, podczas
jednej z naszych służbowych podróży.

Otóż pewnego chłodnego, wczesnowiosennego dnia roku 1983 użyczył pan
Bogdan klucza do owej daczy swojemu bratankowi Tadeuszowi.
Tadeusz, wtedy mający około 40 lat, zebrał na nocne granie w brydża
trójkę swoich kolegów i przy kartkowej kawie i dwóch kartkowych
połówkach wódki, panowie zasiedli do gry.  Ponieważ znali się jeszcze
ze studiów, a grywali dla większych emocji na pieniądze, co prawda na
niewielkie stawki, ale zawsze na pieniądze to też gra szła im
raźnie i ciekawie.  Nagle około północy do tego domku położonego w
lesie nad jeziorem, ale w kompleksie także innych domków, ktoś
ostrożnie zapukał.  Panowi podochoceni juz wypitym
alkoholem, ogromnie zaskoczeni i zdziwieni, otworzyli drzwi.  Ich oczom ukazał się szczupły
trzydziestolatek trzymający pod pachą jakąś paczkę zawiniętą w szary
papier.  Zapytał czy może wejść się ogrzać, gdyż od 21.00 czeka na
kolegę siedząc w swoim zimnym maluchu.  Niestety kolego nie wiadomo dlaczego
nie przyjeżdża.   A on ma właśnie dla niego tą paczkę.  Zmarzł już
kompletnie, gdyż na dworze było raptem 2-3 stopnie, a jedyne oznaki
życia jakie zauważył w tej okolicy to światło w ich domku.  Panowie
zrobili przypadkowemu znajomemu gorącej herbaty, nalali kieliszek
wódki i już mieli go zacząć wypytywać co i jak, gdy nagle  do drzwi
domku ktoś gwałtownie zapukał i nie czekając na odpowiedź do środka
weszło czterech rosłych mężczyzn, którzy pokazując legitymacje
oświadczyli, że są z SB  (służba bezpieczeństwa) i szukają agitatorów
i kolporterów ulotek antyrządowych i antysocjalistycznych.
Podchmieleni brydżyści zaczęli się dziwić, żartować i wygłaszać jakieś
prawdy, czym mocno zdenerwowali ubeków.  A oni w tej złości, szybko i sprawnie zakuli całą piątkę w kajdanki, zabrali paczkę owiniętą w szary papier i wpakowali
wszystkich do dwóch dużych Fiatów, stojących nieopodal domku.  Po czym
zawieźli ich do swojego biura na ulicy Poniatowskiego.  Tutaj 
zatrzymali ich na 48 godzin, a po wypuszczeniu jeszcze ich parokrotnie wzywali celem udzielenia kolejnych wyjaśnień.

Niby nic ciekawego.  Zwyczajny przypadek, pech, dziwne zdarzenie.  Co się jednak
okazało?  Otóż trzydziestolatek był autentycznym działaczem solidarnościowym od dawna poszukiwanym przez UB.  To on drukował ulotki, które miał przy sobie w chwili ich zatrzymania.  Oczywiście ulotki solidarnościowe, które potem  przekazywał dalej innym, do kolportażu.
Zanim cała czwórka brydżystów zdołała się wytłumaczyć z tego co zaszło
to przesiedzieli w miejscowym areszcie owe 48 godzin.   Potem wypuszczono ich do domów,
nakazując niczego nie ujawniać, na co zresztą podpisali stosowne oświadczenia.

Sprawa dla nich na tym się zakończyła.

Przyszedł jednak rok 1989, okrągły stół i zaczęła się "demokracja".
Jeden z kolegów zaczął się piąć po solidarnościowej drabinie i zaczął
windować za sobą kumpli od brydża.  Przypomnieli sobie o swoich
"prześladowaniach", o owym zatrzymaniu i o domniemanym kolportażu ulotek.  Dzięki
nowym znajomościom w nowej policji, wydobyli jakieś dokumenty o ich przesłuchiwaniach oraz o  tym ich zatrzymaniu na 48 godzin.   Potem dorobili do tego super historię, jak to drukowali
ulotki, kolportowali je, jak walczyli z komuną i inne takie.  Przyszło
to im tym łatwiej, że ów prawdziwy drukarz wyjechał w 1985 roku do
Niemiec i do dzisiaj się nie ujawnił.

Panowie zostali "bohaterami" solidarnościowymi, otrzymali medale,
dyplomy, znaleźli się w różnych opracowaniach z tamtego okresu, a
potem zaczęli się wspinać po szczeblach państwowej i samorządowej
kariery.  Sporo osiągnęli, a nawet dostali jakieś odszkodowania za
walkę z komuną.  Dzisiaj, mając już ponad 70 lat są poważanymi,
zasłużonymi działaczami, bohaterami walki o wolność i demokrację, obwozi ich się
po różnych spotkaniach, akademiach i uroczystościach z okazji, imienia,
rocznicy i tym podobne.

Niby nic, ale sądzę, że to dosyć typowa droga sporej grupy owych
"bohaterów"  i rację miał filozof (nie pomnę już który), gdy mówił, iż

dyskrecja to lepsza strona bohaterstwa.


Można próbować ośmieszać lub kompromitować takie osoby, ale tak
naprawdę jest to niemożliwe.  Brak dowodów, a ta "prawda" o nich tak
się zakorzeniła, iż mało kto uwierzy w coś innego.

To jedna ze ślepych ścieżek naszej, jakże jeszcze lichej, demokracji.


Poprzedni post z tego cyklu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię