czwartek, 22 sierpnia 2013

Solidarnościowi bohaterowie - część - 1

Fragment wywiadu z Andrzejem Kołodziejem zamieszczony w Gazeta PL Trójmiasto 18.08 2013.

NAPRAWDĘ WARTO PRZECZYTAĆ

Dlatego nie zabiera pan głosu w sprawach publicznych?

- Coraz bardziej brzydzę się polską sceną polityczną. A że jest zabetonowana, bez szans na zmianę, to odpuściłem sobie, unikam jałowych sporów. Wolę działać lokalnie, tu jeszcze można rozwiązywać realne problemy.

Co jest obrzydliwego w politykach?

- Nasz establishment sprowadził politykę do poziomu rynsztoka. Ich retoryka jest próżna, niewnosząca niczego. Sprowadza się do wzajemnego opluwania, bo na pierwszym planie jest interes partii. Państwo, obywatele zeszli na daleki plan. Realne problemy ludzi dla polityków nie istnieją. Oni nawet nie widzą, że ich konflikt jest absurdalny i zabójczy dla demokracji.

To są pana koledzy. Tusk i Kaczyński też działali w opozycji.

- Znam ich dobrze. Stali się ludźmi władzy. A władza deprawuje. Ich celem jest wyłącznie posiadanie władzy. Dlatego zachowują się jak uzurpatorzy. Zarówno PO, jak i PiS zagwarantowały sobie nienaruszalny byt. Uważają, że mają prawo zrobić wszystko. Mają rację, bo przecież ludzie nie mają żadnej kontroli nad partiami. Dla partyjnych najważniejszy jest polityczny przeciwnik i w tym przekonaniu są wobec siebie całkowicie bezkrytyczni. Z nimi nie ma już o czym rozmawiać, to strata czasu. Często mam wrażenie, jakbym wrócił do końca lat 70., gdy panowała partyjna dyktatura.

Gdy szli po władzę jako PO-PiS, nikt tak nie myślał. Była obietnica i program zmian.

- Nie. Tylko wyborcom tak się wydawało, że chodzi o jakościowe zmiany. Co innego oczekiwania ludzi, co innego plan cynicznych polityków. Cała koncepcja PO-PiSu polegała na tym, żeby wykorzystując osłabienie postkomuny stworzyć dwubiegunową siłę, która trwale zdominuje scenę polityczną. I oni to osiągnęli.

Gorzkie to, co pan mówi.

- Realistyczne. My w Polsce wciąż mamy fałszywe wyobrażenie o politykach. Że chodzi im o jakieś idee, bo tak w kółko powtarzają w telewizji. Tymczasem polityka to dla nich zwykła praca, oni ją wykonują nie dla nas, tylko dla siebie. I co do zasady to nawet dobrze, zwykli ludzie nie powinni zajmować się polityką, ale ludzie muszą zrozumieć, że polityków, jak każdych pracowników, trzeba skrupulatnie rozliczać. Brak prawdziwej, skutecznej, społecznej kontroli nad politycznym establishmentem spowodował, że tym facetom poprzewracało się w głowach. Oni tak się wyalienowali, do tego stopnia stracili kontakt z rzeczywistością, że sami uwierzyli w różne mity. Np. że są reprezentantami narodu. No a przecież większość ludzi nie chodzi na wybory. Ale to ich nie obchodzi. Rozmawiałem ostatnio z Jankiem Rulewskim, wspaniały życiorys, od lat parlamentarzysta. Tłumaczę mu, podnieście chociaż płace minimalne, bo ludzie piszczą z biedy. On mi na to, że to niemożliwe, że budżet, a w końcu wypalił, że przecież politycy też mało zarabiają. Ci w europarlamencie, o, ci to dobrze zarabiają, i oni w Sejmie i w senacie uważają, że też im się tyle należy. Podstawowy fakt, że w Polsce jest przerażające rozwarstwienie społeczne, kompletnie do nich nie dociera. Pan polityk niby wie, że zarabia dwadzieścia razy więcej od prostego robotnika, ale uważa, że jak jemu wystarcza na życie, to im też wystarczy. Ci ludzie żyją w innym świecie, poza wszelką kontrolą, bezkarni.

Jakieś mechanizmy kontroli są...

- Niewystarczające. Co z tego, że są oświadczenia majątkowe. Minister oświadczy, że nosi zegarki, na które teoretycznie go nie stać, bo pożyczył od kolegi biznesmena i nic, partia go obroni. Inny narozrabia po pijanemu i partia też go obroni. Dla nich to normalne. Ale nie powinno być normalne dla ludzi, którzy ich utrzymują. I proszę zauważyć, że gdy dyskurs publiczny przenosi się z tych ich pozornych sporów na sprawy istotne, ustrojowe, dotyczące całego systemu politycznego, to nagle ich spory cichną, stają za sobą murem. Wspólnie bronią się przed jasnością, przejrzystością.

Mówi pan o finansowaniu partii z budżetu?

- To dobry przykład. Daliśmy sobie wmówić, że to dobry system, a niby dlaczego? Politycy tłumaczą, że gdy przestaną dostawać publiczne pieniądze, to zacznie się korupcja. Zastanówmy się, co to znaczy. Przecież oni nas informują, że gdy przestaniemy im płacić, to oni zaczną kraść. Paranoja. Tymczasem nie będzie żadnej korupcji pod warunkiem, że likwidując finansowanie partii z budżetu, zastosujemy realne mechanizmy kontroli. Choćby takie, jakie aparat państwa stosuje wobec zwykłych przedsiębiorców.

Jak to się skończy?

- Skończy się przesileniem, chociaż trudno mi powiedzieć, jaką przybierze ono formę. Ale przesłanki do przesilenia już są. Ludzie są strasznie rozgoryczeni. Z kolei politycy są tak zadufani, że nie widzą, jak zakładają sobie pętlę na szyję, i bardzo się zdziwią, gdy zostaną siłą wysadzeni z siodełka. Polskim politykom wydaje się na przykład, że to, co dzieje się w krajach arabskich, ich nie dotyczy, bo to przecież zupełnie inna kultura. Mylą się, bo symptomy takich ruchów mamy już w Hiszpanii, w Paryżu. Granica jest bardzo cienka. W końcu i u nas dojdzie do radykalnej zmiany systemu politycznego. Skończy się finansowanie partii z publicznych pieniędzy, będą okręgi jednomandatowe, ograniczony immunitet parlamentarzystów. Ja nawet nie oceniam, czy to będą zmiany na lepsze, ale dokonają się, bo obecny system jest już do tego stopnia nie do zniesienia, że muszą pojawić się rozwiązania przeciwne do obecnych.

Z deszczu pod rynnę?

- Niekoniecznie. Rozwiązania ustrojowe trzeba dopasować do rzeczywistości, jedne sprawdzają się tu, inne lepsze są tam. Nie ma przecież wzorca demokracji. Jest demokracja szwajcarska, gdzie niemal o wszystkim obywatele decydują w plebiscytach, i jest rosyjska. Tam też są wybory, tylko że zawsze wygrywa Putin. A u nas z demokracją jest źle, jest co poprawiać. Przykre, ale w moim odczuciu bliżej nam do modelu rosyjskiego.

Przez rewolucję? To już nie lata 70. Teraz mamy czasy, że czym uboższa rodzina, tym chętniej chłonie papkę z telewizji czy brukowców i nie w głowie im protestować.

- Dlatego ja nie wiem, jaką to przyjmie formę, ale do przesilenia dojdzie. Wszystkie rewolucje, również ta nasza z 1980 r., miały przyczyny ekonomiczne. Ludzie reagują, gdy jest już naprawdę źle. Gdy sięgają do kieszeni i wyjmują pusty portfel. Rewolucje zaczynają kobiety. Gdy zauważą, że nie ma pieniędzy na jedzenie dla dzieci, to wykopią swoich mężczyzn sprzed telewizorów prosto na ulice. Tak było zawsze.


Nie widzi pan żadnych jasnych stron III RP?

- Ależ widzę. Jednym z największych dramatów PRL był brak ciągłości majątkowej w rodzinie. Każde pokolenie musiało się dorabiać od zera. Teraz dzieci mogą już na coś liczyć, na jakieś mieszkanie po rodzicach choćby, bo na oszczędności to już rzadko. Ale wkurza mnie ta presja, że mamy siedzieć cicho, bo za komuny było gorzej. To jest gadka mojego pokolenia, pierwszej "Solidarności", okrągłego stołu. Być może przyjdzie nam czekać na zmiany aż naturalnie odejdzie pokolenie ludzi zniewolonych przez komunę. Bo przecież przez tę ćwierć wieku jakiś postęp cywilizacyjny i tak by się dokonał. Tymczasem nie dokonał się w taki sposób, jak marzyłem. Nie zapominajmy, że te wszystkie mieszkania, samochody, są na wieloletnie kredyty. Nasze życie sprowadza się do spłaty rat. No i są ogromne obszary biedy. Ludzie w starych butach przy kasie szukają drobnych. Robią zakupy w najtańszych sklepach, kupują najgorsze jedzenie. Kto tego nie widzi, jest ślepy. A politycy tego zupełnie nie widzą.

Nawet rewolucja ma przywódców. Na kogo pan liczy, nowa partia, związki zawodowe?

- Na żadne partie nie liczę, one potrafią tylko manipulować ludźmi. Związki już szybciej, ale one są strasznie słabe. Daleko im do siły związków z Francji, Włoch czy Niemiec. U nas związki zostały zohydzone, odmawia się im praw. Powstało przekonanie, że milionowy związek nie może być polityczny. Ale 10-tysięczna partia już może. Przecież to chore.

To przez AWS.

- AWS był zlepkiem przygotowanym przez polityków, którzy odwołali się do naiwnej i fałszywej tęsknoty ludzi za jednością. To był projekt polityczny, w który, mam nadzieję, związki już nigdy nie dadzą się wciągnąć. Piotr Duda, którego uważam za najlepszego przywódcę "Solidarności" po 1989 r., proponuje dziś ludziom coś zupełnie innego. On mówi, że politykom nie można ufać. Wszyscy, bez wyjątków, przed wyborami obiecują cuda, a po zdobyciu władzy rozkładają ręce, że nie da rady, bo się budżet nie spina. To dlaczego obiecywali, przecież to jest zwykłe oszustwo i kpina. Jednocześnie Duda deklaruje, że będzie współpracował z każdym, kto zgodzi się realizować postulaty pracownicze. To oczywiście budzi wściekłość polityków. Jeden z senatorów, Libicki, przygotował nawet projekt ustawy antyzwiązkowej, to już skrajna paranoja. Ale dobrze, nie ma się czym przejmować, w końcu "Solidarność" funkcjonuje jak prawdziwy związek zawodowy.

Co pan robi na co dzień?

- W Wielopolu byłem w radzie osiedla. Odkąd wróciłem do Gdyni, działam w Fundacji Pomorska Inicjatywa Historyczna. Robimy drobne, ale ważne rzeczy. Wydałem kilka książek o Wolnych Związkach Zawodowych, strajku w Gdyni, o Solidarności Walczącej w Trójmieście. Teraz razem z miastem będziemy przyznawać honorowe odznaczenia dla ludzi, którzy w Sierpniu strajkowali w Gdyni. Bo to byli odważni ludzie, teraz zapomniani, a warto ich choćby symbolicznie uhonorować. Wydaliśmy też, drugi już, gdyński album z tamtych lat. Mnóstwo zdjęć. Taka pamiątka dziadka dla wnuka, żeby się dowiedział, że dziadek nie siedział całe życie w kapciach, ale też robił ważne rzeczy dla Polski.

Nie kusi pana, żeby zająć się ogólnopolską polityką?

- Nie. Zbyt cenię sobie wolność, żeby zostać urzędnikiem partyjnym.

Na kogo zagłosuje pan w najbliższych wyborach?

- Mówi się, że głosowanie to obywatelski obowiązek, tymczasem coraz więcej znajomych mówi mi, że na najbliższe wybory nie pójdą. I ja ich doskonale rozumiem, bo też nie mam ochoty głosować na żadną z obecnych partii. Tak więc żadnej partii panu nie wymienię i do głosowania na żadną z nich nie mam prawa ludzi namawiać.

Andrzej Kołodziej

Rocznik 1959, robotnik wyrzucony ze Stoczni Gdańskiej za działalność w ROPCiO [Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela], Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża, drukowanie "Robotnika Wybrzeża". 14 sierpnia 1980 r. przyjęty do pracy w Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni, tego samego dnia zorganizował w niej strajk. Sygnatariusz Porozumień Sierpniowych, wiceprzewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego. W 1981 r. zrezygnował z funkcji wiceprzewodniczącego NSZZ "Solidarność", oskarżając Lecha Wałęsę o agenturalność. W stanie wojennym, za przerzut niezależnych wydawnictw do Czechosłowacji, skazany na rok i 9 miesięcy więzienia. W latach 80. działacz Solidarności Walczącej. Ponownie aresztowany w 1988 r. i zmuszony do wyjazdu na Zachód. Wrócił w 1992 r. do rodzinnego Wielopola, od 1999 r. mieszka w Gdyni. 


Cały tekst: http://trojmiasto.gazeta.pl/trojmiasto/1,35612,14449146,Bohater_Sierpnia_1980___Tusk_i_Kaczynski__Znam_ich.html?as=2#ixzz2ceGemBh2

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię