niedziela, 8 grudnia 2013

Leszek - prawdziwa historia życia - odcinek 6


Poprzedni odcinek.

Leszek z dwoma kolegami - Zdzichem i Michałem - zbierali parę miesięcy różny złom, który znosili na podwórko Leszka i chowali w krzakach, pod płotem.  Chowali przed jego dziadkiem i rodzicami., którzy zresztą tylko udawali, że nie widzą.  Aż wreszcie jednego czerwcowego dnia 1962 roku pożyczyli od pana Martyńskiego nieduży wózek będący mniejszą kopią wozu konnego.  Pan Martyński - kowal, mechanik, miał swoją kuźnie dwa domy dalej i jeszcze wówczas podkuwał konie, a także naprawiał owe nieliczne samochody jeżdżące wówczas ulicami miasta.   Robił też wiele innych rzeczy i jako pierwszy w okolicy miał telewizor do którego odbioru musiał wystawić potężną antenę, wysoką na jakieś pięć do sześciu metrów nad poziom jego piętrowego domu.  Także jako pierwszy miał samochód, a była to Skoda Octavia combi, taka opływowa i z wykrzywionymi do środka kołami, które się prostowały dopiero przy znacznym obciążeniu samochodu i miała takie śmieszne tylne drzwi, które ciągle się panu Martyńskiemu psuły.  Pan Martyński był już starszym człowiekiem, pozornie bywał oschły i surowy, ale w rzeczywistości siedziała w nim dobrotliwa i uczynna dusza.   Dlatego też pożyczył trzem urwisom, jak sam to mówił, na parę godzin ten swój wózek, gdy przyszli go prosić opowiadając, że muszą sprzedać złom.

 Chłopaki załadowali na ten wózek tyle złomu, że nie mogli tego wózka uciągnąć i musieli trochę odłożyć na następny raz.  A skup złomu był daleko bo aż na ulicy Przemysłowej w pobliżu torów kolejowych biegnących do Poznania.   Dobre dwie godziny z licznymi postojami cała trójka ciągnęła i pchała ten wózek przez targowisko, mostek i przez ulicę Piaskową na ulicę Przemysłową.   W końcu zatargali ten swój drogocenny towar i ustawili wózek na wielkiej wadze, na której stawiano całe wozy konne lub samochody.   Po zładowaniu złomu i odliczeniu wagi wózka okazało się, że przywieźli tego złomu prawie dwieście kilo i otrzymali za to 120 złotych, gdyż kilo złomu stalowego kosztowało wówczas sześćdziesiąt groszy.  To była dla nich kwota olbrzymia, ale już wiedzieli na co chcą ją przeznaczyć.   Chcieli kupić piłkę do gry w nogę.  Jednak w sklepie się okazało, że taka piłka kosztuje prawie dwa razy tyle co oni mieli pieniędzy.  Byli zrozpaczeni.  Usiedli na deskach, na Leszka podwórku i zastanawiali się co teraz zrobić?   Szczęściem akurat z pracy wrócił pan Wacław Kempys, sąsiad Leszka, podszedł do nich i zapytał co tak siedzą smutni i bez zwyczajowego humoru?  Dlaczego zamiast tak jak zwykle dokazywać lub zajmować się innymi głupotami, jak on to określał, siedzą w taką ładną pogodę w kacie podwórza i nic nie robią?   Leszek opowiedział jak to było ze złomem i piłką, a pan Wacław zaczął ich pocieszać, że jak sprzedadzą więcej złomu to wreszcie piłkę sobie kupią.  Na co Michał odpowiedział, że nie wiadomo czy uda im się drugi raz zebrać tyle złomu bo wszystko co tylko było na okolicznych podwórkach i ogrodach już sprzedali.  I dodał, że chcieli w te wakacje, które rozpoczną się już za parę dni, wreszcie pograć w prawdziwą piłkę nożną, a nie ciągle tymi pękającymi gumowymi piłkami.  Nawet się już umówili z chłopakami z Targowiska na mecz i co teraz mają począć?  Pan Wacław usiadł koło nich i się zadumał, a po paru minutach powiedział, że może coś da się zrobić   Otóż pan Kempys - były lotnik z Dywizjonu 302, odznaczony wieloma medalami, które Leszkowi parokrotnie pokazywał, gdy jego surowej i nieuczynnej żony nie było w domu, od wielu lat był sędzią liniowym na meczach Nielby czyli  miejscowej drużyny piłki nożnej.  Dzięki temu znał doskonale wszystkich w klubie, a i sam był tam znanym i lubianym.   Powiedział, że zapyta się w klubie czy nie znajdą na sprzedaż jakiejś używanej piłki dla takich zapaleńców, którzy może kiedyś zasilą szeregi miejscowej drużyny.  Już za dwa dni pan Kempys przyniósł im całkiem jeszcze przyzwoitą fuchę sznurowaną skórzanym rzemieniem z pomarańczową dętka w środku i powiedział, że będzie to ich kosztować dziewięćdziesiąt złotych.   Cała trójka była zachwycona bo wreszcie zdobyli upragnioną piłkę i jeszcze każdemu zostawało po dziesięć złotych, a dziesięć deko landrynek kosztowało tylko złoty osiemdziesiąt.

Od tego czasu zaczęła się wielka miłość Leszka i jego kolegów do piłki nożnej.

W te wakacje grywali w nogę codziennie po kilka godzin.  Grywali głównie na Leszka podwórku, ale także na łąkach nad Nielbą, na Targowisku i na placu po spalonej bożnicy.  Piłkę przechowywał Leszek i w tajemnicy przed kolegami prawie codziennie ćwiczył operowanie ową piłką.  Odbijał od ściany sąsiedniego budynku, z kozłem i bez, na różnych wysokościach zaznaczonych kredą na ścianie, mocno, słabo, lewą i prawą nogą.  Całymi godzinami podbijał piłkę najpierw prawą, a potem lewą nogą, najpierw po dwa trzy razy, a potem dochodził nawet do dziesięciu podbić bez upadku piłki na ziemię.  Mecze bywały coraz bardziej zacięte i coraz więcej się kurzyło, a jednego dnia nawet wybili szybę w oknie i to akurat panu Kempysowi.  Na szczęście obyło się bez wielkiej awantury.  Tylko dziadek Leszka ciągle krzyczał na nich mówiąc:   Trawy już prawie nie ma, kurzy się jak diabli, a to podwórko niedługo będzie tam i pokazywał w stronę ogrodu.   Na szczęście i dziadek Stefan też bardziej tylko pokrzykiwał od czasu do czasu, niż konkretnie coś im zabraniał.

Ta miłość Leszka do piłki nożnej rozpoczęta od zakupu fuchy za pieniądze ze sprzedaży złomu trwa do dzisiaj.   I dopiero parę lat temu na skutek kontuzji odniesionej w czasie gry na sali sportowej w Świekatowie, Leszek musiał przestać grywać i zostało mu tylko kibicowanie tej dyscyplinie sportu.

Ta ich piłka nie wytrzymała nawet do końca roku.  Zużyła się, zdarła i pomimo licznych szyć i napraw oraz wymiany dętek, już pod koniec października nie nadawała się do gry.   Na szczęście dzięki tej pierwszej piłce zyskali nowych kolegów, z których jeden we wrześniu na urodziny dostał całkiem nowiutka fuchę.  Niestety tą nową piłką grywali tylko trochę i co parę dni, ale w następnym roku już ta piłka nie była nowa i grywali nią częściej, a w maju odkupili ją za sto złotych od tego kolegi, który nie za bardzo nadawał się na gracza i grali nią cały kolejny rok.  Dzisiaj takie opisywanie perypetii z piłką do gry wydawać się może śmieszne, ale wówczas był to dla całej podwórkowej paczki jeden z najważniejszych problemów.

Zresztą latem 1963 roku przyjechało na wakacje do Michalaków, Leszka sąsiadów, dwoje rówieśników z Warszawy.  Jeden z nich - Jacek był w wieku Leszka, a jego brat Aleksander był rok młodszy.  Przywieźli oni z sobą rakietki i lotki do badmintona, obecnie zwane kometką.  I w te wakacje był szał na grę w badmintona.   Chłopaki zrobili sobie siatkę ze sznurków, którą zamocowali na leszczynowych tyczkach wbitych w ziemię.  Granice boiska wysypali na czarnej ziemi, żółtym piaskiem i grali i grali.   Jacek był naprawdę dobry w tej grze, a przy tym, jak pewnie każdy warszawiak na prowincji, był okropnie zarozumiały i często aż denerwujący i obrażający innych.   Niestety miał badmintona i musieli mu wybaczać.  Przez dwa miesiące prawie codziennie po parę godzin grywali w tą grę.  Zrobili mistrzostwa podwórkowe z zapisywaniem i sędziowaniem.  Startowało dwunastu chłopaków i po tygodniowych zmaganiach, wygrał Jacek, ale tuż za nim był Leszek.  W następne wakacje wynik był odwrotny.   Piłka nożna, prawie na całe wakacje odeszła w kąt, ale zaraz następnego dnia po wyjeździe obu warszawiaków, zaczęły się jeszcze bardziej zacięte mecze bo przecież trzeba było odrobić te miesiące przerwy w graniu.

Następny odcinek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię