środa, 12 czerwca 2019

Bogusław - odcinek 13

Poprzedni odcinek (12)

Odcinek - 13

Pierwsza wizyta Leszka w cechu dobiegała końca.  Po dopiciu kawy i trunków, panowie Janusz i Leszek pożegnali się ze Starszym i wyszli z biura cechu.  Zatrzymali się na krótko pod budynkiem cechu, gdzie pan Janusz powiedział - teraz mam sporo spraw do załatwienia i muszę iść do swojej firmy.  Niech pan skombinuje te dwie flaszki i czeka na mnie tak za dziesięć szósta pod fryzjerem na Sowińskiego, wie pan gdzie to jest?   Tak, tak oczywiście wiem .  Będę tam o tej porze i postaram się odpowiednio przygotować do tego spotkania - odpowiedział  Leszek.  Po czym kolejny raz tego dnia poszedł na Stary Rynek.  Nabył dwa bony PKO i kupił dwie połówki żytniej.  Potem idąc ulicami Podgórną, Małgorzaty Fornalskiej i Bielicką doszedł do swojego domu.  Zjadł obiad, porozmawiał ze swoimi paniami i   pozytywnie naładowany poszedł pieszo do fryzjera na ulicę Sowińskiego.  Szedł wolno bo miał spory zapas czasu i chciał jeszcze sobie to wszystko co się ostatnio wydarzyło, spokojnie przemyśleć.   Za piętnaście szósta wieczorem przecinał na skos Plac Piastowski idąc od ulicy Śniadeckich w stronę zakładu fryzjerskiego pana Pająka.  Pod starym jednopiętrowym, odrapanym budynkiem, przy obskurnym wejściu do "Fryzjera",  jak głosił dumnie spory napis, czekał już na niego pan Janusz.  Panowie zamienili kilka zdawkowych zdań po czym weszli do środka.   Zaraz po przekroczeniu progu Leszek poczuł się jakby żywcem przeniesiony do połowy lat sześćdziesiątych, kiedy, to w jego rodzinnym Wągrowcu, mama zmuszała go do comiesięcznych wizyt w zakładzie fryzjerskim pana Martyńskiego mieszczącym się przy ulicy Armii Czerwonej. 

Przy oknie zaraz obok drzwi wejściowych, w obszernym przyciemnionym pomieszczeniu, na archaicznym fotelu fryzjerskim siedział jakiś klient, którego ledwo co było widać  spoza owijającego jego szyję ręcznika.   Wokół tego klienta uwijał się łysawy grubasek średniego wzrostu i wieku, ubrany w,  jak byśmy to określili, parafrazując Bułhakowa, biały fartuch drugiej świeżości.    Cześć Zdzichu, powiedział głośno pan Janusz, przekraczając próg, zwracając się w stronę mistrza fryzjerskiego, po czym zaraz dodał - dzień dobry panu, mając pewnie na myśli klienta na fotelu.  Leszek równie głośno powiedział - dobry wieczór panom.  Pan Zdzichu spojrzał na przybyłych i odpowiedział - cześć, witam, siadajcie panowie tam na krzesłach pod ścianą.  Ja muszę skończyć strzyżenie, a potem pogadamy.  Bogdan dzwonił, że się spóźni parę minut no to nawet dobrze się składa.  Panowie usiedli na wskazanych im przez pana Zdzisława, prostych drewnianych krzesłach.  Pan Janusz wziął do ręki jakąś starą gazetę leżącą na jednym z krzeseł i zaczął ją przeglądać, a Leszek, jak to miał w zwyczaju, zaczął ciekawie rozglądać się po zakładzie.  Wszystko co zobaczył utwierdziło go w pierwszym wrażeniu jakie odniósł zaraz po przekroczeniu progu tego zakładu usługowego.  Jak się później okazało był to zakład z dużymi tradycjami.  Istniał w tym miejscu już od trzech pokoleń.  Jego twórcą był dziadek pana Zdzicha.  Jednak widocznie kolejni właściciele nie dokonywali większych zmian w jego wyglądzie i wyposażeniu.  

Przesiedzieli tak około dziesięciu minut, gdy drzwi wejściowe otworzyły się i do fryzjera wkroczył pan Bogdan.  Przywitał się wylewnie z właścicielem zakładu i zamienił z nim na boku, parę zdań, po których pan Zdzichu wrócił do strzyżenia, a pan Bogdan podszedł do panów Leszka i Janusza, mówiąc - witam ponownie, jak tam panie inżynierze dyżurne flaszki są na miejscu?    Oczywiście panie Starszy , odpowiedział Leszek, wyjmując jednocześnie ze swojej torby i podając panu Bogdanowi dwie półlitrowe butelki wódki żytniej.  Pan Bogdan poszedł z tymi butelkami na zaplecze i już po chwili wrócił niosąc na niewielkiej metalowej tacy, cztery do połowy napełnione wódką tak zwane musztardówki, czyli po prostu szklanki po musztardzie.  Postawił tacę na jednym z krzeseł tuż obok pana Janusza po czym zabrał jedną szklankę i podszedł z nią do pana Zdzicha.  Ten, tylko nieznacznie odwracając się od klienta, wziął szklankę po czym opróżnił ją jednym haustem i powiedział - już kończę, zaraz do panów przyjdę.   Faktycznie po jakiś dwóch, trzech minutach, klient wstał z fotela, zapłacił i wyszedł.  Pan Zdzichu zamknął drzwi wejściowe na klucz i przesuwając nieznacznie tacę z musztardówkami, usiadł na krześle obok pana Janusza, po czym zapytał - to o co właściwie chodzi, coś tam Bogdan mi mówiłeś, ale może powiesz dokładnie i  konkretnie, a w ogóle to nalej Bogdan jeszcze jednego i najpierw wypijmy na drugą nóżkę za nasze spotkanie, ruchem głowy wskazał Starszemu swoją szklankę.  Starszy nalał Zdzichowi, bo pozostali jeszcze mieli wódkę w musztardówkach, a potem poczęstował wszystkich papierosami, zaś po chwili sam zapalił i po głębokim zaciągnięciu się dymem, powiedział - widzisz Zdzichu jest tak - ten obecny tutaj inżynier Marcinkowski chciałby zostać rzemieślnikiem w branży instalatorstwa sanitarnego.  Kłopot jest jednak taki, że nie spełnia wymagań jakie stawia izba rzemieślnicza.   Jest co prawda inżynierem budownictwa, ma też sporo różnych uprawnień, ale w myśl przepisów musi mieć papiery mistrza lub robotnika wykwalifikowanego i to konkretnie w zawodzie w jakim chce być rzemieślnikiem.  Problem w tym, żeby  pomóc mu zdobyć te papiery.  Pan Zdzichu wychylił jednym haustem kolejną szklankę, ponownie potężnie zaciągnął się papierosem po czym stwierdził - a co ja tutaj mogę, jestem tylko zwykłym fryzjerem, jak niby mam wam pomóc?   Zdzichu ty tu nie pieprz głupot, odpowiedział Starszy, znasz przecież Janusza i wiesz, że z głupstwami nigdy do nas nie przychodzi.  A w ogóle to rzadko o coś prosi.  Sam za to dużo pomaga innym.  Jak mu zależy to trzeba to załatwić i już.  Ty tu nie opowiadaj bzdur tylko powiedz co zrobić.  Jesteś w końcu w cechu od szkoleń, czy nie?    Pan Zdzichu, niby obrażony, podrapał się po resztce swoich włosów, potem kolejny raz wskazał swoją szklankę i powiedział - no jeżeli tak sprawy stoją i mam coś zrobić dla pana Janusza,  to nie ma wyjścia.  Trzeba spróbować coś zakombinować.  Wychylił kolejny raz, zapalił kolejnego papierosa, przez chwilę udawał, że o czymś mocno myśli, a potem powiedział - chyba wiem kto może tutaj coś zaradzić.

Znacie Mariana Bednarka, dyrektora Ośrodka Doskonalenia Zawodowego, moim zdaniem, tutaj tylko on może pomóc.  To ty Zdzichu dzwoń od razu do niego.   Na pewno jest teraz w pracy, daleko z ulicy Kościuszki do nas  nie ma, jak da radę, niech jak najszybciej przyjdzie, powiedział Starszy.   Zdzisław podszedł do telefonu i zadzwonił, ale okazało się, że dyrektor właśnie prowadzi zajęcia, zaś przerwę, jak oznajmiła pani sekretarka, będzie miał za jakieś piętnaście minut.   To jak będzie miał  przerwę niech tutaj do mnie zadzwoni, do pana Zdzisława Pająka, pani sobie zapisze numer i nie zapomni przekazać szefowi, powiedział pan Zdzichu, kończąc rozmowę.  Czekając na telefon od dyrektora, panowie zajęli się rozmową na tematy cechu.  W pewnym momencie pan Zdzichu, wskazując na pana Leszka, powiedział - coś licho ten pan inżynier pije.  Niby budowlaniec i do tego młody, a paru marnych setek wypić nie może.  Co jest panie inżynierze, wypij pan do końca, to nalejemy jeszcze raz i wypijemy porządnie, na raz, do dna, jak piją normalni ludzie, a nie będzie pan sączył jak jakaś paniusia.  Na szczęście dla Leszka, w tym momencie zadzwonił telefon i pan Zdzichu poszedł rozmawiać.  Dzwonił dyrektor pytając o co chodzi.  Pan Zdzichu nie patyczkując się wiele, powiedział do słuchawki - musisz tutaj do nas zaraz przyjść, jest u mnie Starszy Cechu i inni ludzie i jest bardzo poważna sprawa.  Czekamy na ciebie dodał i odłożył słuchawkę, nie bardzo przejmując się wyjaśnieniami dyrektora, że teraz nie może, że prowadzi zajęcia, że może za dwie godziny i tak dalej.   

Już po dwudziestu minutach ktoś zapukał do drzwi zakładu.  Okazało się, że to pan Marian Bednarek, dyrektor Wojewódzkiego Ośrodka Doskonalenia Zawodowego. Pan Marian starszy, siwy, szczupły, elegancko ubrany gość, poirytowanym głosem zdążył tylko powiedzieć - co jest panowie, pali się, czy co, odrywacie mnie od prowadzenia ważnych zajęć i zmuszacie do biegania po nocy.   Niestety więcej nie udało mu się powiedzieć, gdyż  Zdzichu, nie bardzo słuchając co mówi, wręczył mu, prawie całkowicie napełnioną musztardówkę, przerywając tą emocjonalną wypowiedź, stwierdzeniem - najpierw wypij karniaka, rozluźnij się, uspokój, a potem Starszy powie ci o co chodzi.  Pan dyrektor z początku wzdragał się, że przecież jest w pracy, nie tak jak pozostali, że nie może sobie pozwolić na picie, że musi jeszcze wrócić na zajęcia, które trwają do dwudziestej drugiej.  Jednak w końcu wychylił całą szklankę, obtarł dłonią usta, sięgnął po papierosa i ponownie zapytał - no to w końcu o co chodzi? 

Już po chwili pan Bogdan, Starszy Cechu, wyjaśniał panu Marianowi w czym rzecz.  A potem, po tych wyjaśnieniach, dodał - przedstawiam ci pana inżyniera Marcinkowskiego, bliskiego znajomego Janusza, którego ci przedstawiać chyba nie muszę.  On chce być rzemieślnikiem, ale nie ma potrzebnych kwalifikacji i tutaj ty jesteś potrzebny.  Masz tak zrobić, żeby zdobył najszybciej jak to tylko możliwe, papiery mistrza lub robotnika wykwalifikowanego.  Wszystkim nam na tym zależy, a tylko ty możesz to załatwić.  Ale przecież dyplomy mistrzowskie są dla robotników, a nie dla inżynierów, stwierdził pan dyrektor.  A do tego trzeba skończyć półroczny kurs i zdać oba egzaminy, teoretyczny i praktyczny, dodał.  Maryś ty nie kombinuj jak koń pod górę, tylko powiedz co inżynier ma zrobić, żeby rozwiązać swój problem, odpowiedział Zdzichu, napełniając ponownie szklankę dyrektora.  Marian, to jest zięć mojego najlepszego kolegi i bardzo, ale to naprawdę bardzo, mi zależy, żeby to załatwić, dodał pan Janusz.  Marian sam widzisz, trzeba człowiekowi pomóc, włączył się Starszy.  Pan Marian wychylił i trochę już poirytowanym głosem zaczął wyjaśniać - jakby to było możliwe to przecież bym pomógł, ale tak się składa, że akurat dwa tygodnie temu zakończyliśmy kursy, odbyły się już egzaminy, a tydzień temu rozpoczęły się nowe kursy.  Musi pan inżynier zapisać się na kurs, a jak w czerwcu zda egzaminy to otrzyma upragnione papiery.  Na dzisiaj nic więcej oprócz przyjęcia w trybie nadzwyczajnym, na rozpoczęty już kurs, nie mogę zrobić.  Wówczas Starszy cechu zapytał - co pan na to panie inżynierze, czy tak można to załatwić?   Na to Leszek odpowiedział - niestety to chyba będzie dla mnie koniec kariery rzemieślnika i to już na samym starcie.  Jeżeli w ciągu dwóch miesięcy nie załatwię tej sprawy to mój wspólnik na pewno się wycofa, a parę miesięcy go namawiałem do wspólnego działania, a do tego przepadnie nam super zlecenie, które już mamy wstępnie uzgodnione, a które mieliśmy realizować już od maja.   To duże zlecenie z parafii Ducha Świętego.  Płatnik solidny i terminowy, a to na początku ma największe znaczenie.  

Z tym zleceniem to Leszek mocno przesadził, gdyż na razie to odbyli z Michałem w tej sprawie tylko jedna niezobowiązującą rozmowę, ale pomyślał szybko, że całej prawdy nie ma potrzeby, w tych okolicznościach, mówić.  Wówczas pan Zdzichu, rozlewając już kończącą się wódkę, stwierdził - no sam Marian widzisz, że trzeba temat załatwić szybciej, rusz tą swoją łepetyna i pokombinuj.  A co ty mnie kurwa denerwujesz, myślisz, że ja robię coś na złość i nie chcę załatwić, odpowiedział pan dyrektor.   Po chwili zastanowienia dodał - ale może jednak coś się da zrobić.  Chyba jeszcze, w naszym województwie, nie wszystkie egzaminy na mistrza się pokończyły.  Zaraz zadzwonię do pani Krysi, mojej sekretarki i zapytam jak stoją sprawy z tymi egzaminami.  Pan Marian podszedł do telefonu, zadzwonił do swojej sekretarki.  Po paru minutach wrócił i powiedział - pani Krysia dokładnie sprawdzi, czy nie odbędą się jeszcze gdzieś egzaminy w branży sanitarnej i oddzwoni.  Po chwili zadzwonił telefon i pani Krysia poinformowała pan dyrektora, że jutro o dziewiątej trzydzieści rano odbędzie się w Mogilnie ostatni w naszym województwie tego typu egzamin.  Pan dyrektor przekazał tę informację pozostałym i prosto z mostu, zapytał Leszka - to jak pojedzie pan jutro na ten egzamin.  Leszka zamurowało, był kompletnie zaskoczony, nie bardzo wiedział co odpowiedzieć.  Coś tam bąkał pod nosem i wreszcie zaczął mówić - jak to, ja nie mam pojęcia o czym był kurs, nie wiem jakie będą pytania i czy zdam ten egzamin.  Ty inżynier nie wydziwiaj, albo jedziesz na egzamin, albo chodzisz pół roku na kurs, stwierdził pan Zdzichu, a pan Marian dodał - niech się pan tak nie przejmuje, jako inżynier na pewno pan sobie poradzi.   Zresztą dam panu skrypty, podręczniki i zestawy przykładowych pytań to do rana się pan poduczy.  To jak jedzie pan?  A co mam robić, muszę jechać, odpowiedział, kompletnie zdezorientowany, Leszek.  To mi się podoba, stwierdził pan dyrektor, a pan Zdzichu nalewając już zupełne resztki wódki, powiedział - no to wypijmy za tak dobre załatwienie sprawy i pamiętaj pan, panie inżynierze, że na kursie najważniejsze jest jego zakończenie.  Jak pan nie chce mieć żadnych kłopotów, niech pan nie zapomni żeby przed egzaminem pójść do starosty kursu i dołożyć się do skromnych prezentów dla egzaminatorów, jak i do imprezy, która tradycyjnie odbywa się zawsze po egzaminach.   


Następny odcinek (14)

1 komentarz:

  1. Niesamowity klimat, czekam na część dalszą.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń

Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię