czwartek, 14 listopada 2019

Bogusław - odcinek 15

Pomimo licznych głosów krytycznych związanych z moją pisaniną na tym blogu, które spowodowały kilkumiesięczną przerwę w zamieszczaniu dalszych losów Bogusława, Leszka i Michała postanowiłem jednak kontynuować ową pisaninę.   Doszedłem do wniosku, że warto, nawet nieudolnie, pokazać na konkretnych przykładach te początki kapitalizmu III RP.  Dlatego też poniżej kolejny odcinek "Bogusława". 

Przy każdym odcinku zamieszczam link do odcinka poprzedniego i następnego dla Tych, którzy ewentualnie chcieliby je przeczytać.


Poprzedni odcinek


Bogusław - odcinek 15

Pierwsze kroki po wejściu skierował do komisji egzaminacyjnej, siedzącej w sile pięciu osób, na podwyższeniu, przy sporym stole prezydialnym, przykrytym zielonym suknem i obstawionym szklankami z kawą, herbatą, butelkami z wodą sodową i masą różnych papierów.  Zapytał o przewodniczącego komisji, podszedł do niego i powiedział - panie przewodniczący przyjechałem na egzamin pisemny.  Niestety nie mogłem zdawać, po zakończeniu kursu, ze wszystkimi w Bydgoszczy, gdyż akurat w trakcie egzaminów byłem chory.  Tak kazał mu mówić pan dyrektor Bednarek.  Przewodniczący komisji popatrzył jakoś dziwnie na niego i zapytał - a ma pan jakieś skierowanie i zaświadczenie o ukończeniu kursu.  Bez tego, niestety, nie mogę pana dopuścić do egzaminu.  Leszek stropił się ogromnie ponieważ nic takiego nie miał, ale zaraz roztropnie dodał - papiery zostały wysłane do Mogilna pocztą, widocznie się gdzieś zawieruszyły, ale niech pan przewodniczący zatelefonuje do Wojewódzkiego Ośrodka do Bydgoszczy, na pewno potwierdzą, to co mówię.  Przewodniczący nie wykazując żadnej chęci pójścia do telefonu, odpowiedział - nic mi o panu nie wiadomo, nie ma żadnych pism, nie było żadnych telefonów.  Za parę minut zaczynamy egzamin i nie mam teraz czasu dzwonić.  Jak pan nie ma żadnych dokumentów to nie może pan zdawać - dodał i zaczął rozmowę z innym członkiem komisji.

Leszek, nie bardzo wiedział co zrobić.  Jednak już po chwili podjął kolejną próbę przekonania pana przewodniczącego, zwracając się do niego, specjalnie przemówił dosyć głośno, tak żeby również inni członkowie komisji go słyszeli -  jestem dobrym znajomym pana dyrektora Bednarka i on osobiście mnie tutaj skierował, a niestety za działalność poczty nie mogę odpowiadać.  Po chwili przerwy dodał - bardzo mi zależy na zdaniu tego egzaminu.  Uprzejmie proszę pana przewodniczącego o umożliwienie mi tego.  Pan przewodniczący, słysząc te słowa, przerwał swoją rozmowę, popatrzył uważnie na Leszka, ale widocznie lustracja nie wypadła najgorzej, ponieważ rzekł - dobrze pójdę zatelefonować do Bydgoszczy i sprawdzę, czy jest tak, jak pan  mówi.  Niech pan tutaj na mnie poczeka.  Wrócił po paru minutach i oświadczył - w porządku, dyrektor potwierdził pańskie słowa.  Teraz niech pan weźmie te opieczętowane  arkusze papieru, na których będzie pan udzielał odpowiedzi na egzaminacyjne pytania i usiądzie tam w trzecim rzędzie, widzi pan, o tam, tam jest wolne miejsce.  Po chwili dodał - aha, a czy po egzaminie zostanie pan na uroczystym zakończeniu kursu, bo jeżeli tak to musiałby pan uzgodnić szczegóły ze starostą kursu.   To ten wysoki brunet w czwartym rzędzie przy oknie.   Z nim załatwi pan wszelkie formalności, najlepiej jeszcze  przed egzaminem.  Oczywiście, że zostanę na zakończeniu - odpowiedział Leszek i podszedł do starosty.  Przedstawił się i powiedział - panie starosto chciałem uregulować kwotę jaka przypada na każdego uczestnika kursu, dotyczącą kosztów uroczystego zakończenia i zwyczajowych prezentów.  Starosta, wysoki, barczysty, młody mężczyzna spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale Leszek uprzedzając jego pytania, dodał - przyjechałem tutaj tylko na egzaminy, gdyż jak miałem je zdawać u siebie to akurat wtedy byłem chory.  Przysłał mnie tutaj sam wojewódzki szef od ośrodków doskonalenia zawodowego i polecił mi, tak się zachować przy egzaminie, żeby wszystko grało.  Między innymi wspomniał coś o tych prezentach i bankiecie.   Przyszedłem z tym do pana, ponieważ pan przewodniczący komisji, wskazał mi pana jako organizatora tych spraw.  A tak, tak, dobrze pan trafił, no jeżeli tak sprawy stoją to moment pan poczeka zaraz powiem ile musi pan zapłacić.  Spojrzał w jakieś papiery i powiedział - a więc tak, za uroczystość w restauracji płaci pan pięć tysięcy złotych, a za symboliczne prezenty dla wykładowców i egzaminatorów, przypada na jednego po cztery tysiące złotych.  To jak płaci pan teraz, czy w restauracji.  Nie, nie, zapłacę teraz odpowiedział Leszek, wielce zdziwiony wysokością kwot, które starosta przed chwilą wymienił.  Z ogromną niechęcią i mocnym, aczkolwiek maksymalnie ukrywanym, poirytowaniem, wyjął z portfela żądaną kwotę i podał ją staroście.  Ten zamiast dać jakiś kwitek lub chociaż zapisać na kartce, chowając pieniądze, tylko powiedział - uroczyste zakończenie kursu rozpocznie się dwie godziny po zakończeniu egzaminu w restauracji Stokrotka, tutaj niedaleko, na sąsiedniej ulicy, chyba pan trafi?  A zresztą pójdziemy tam wszyscy razem.  Zapraszam - dodał i odwrócił się od Leszka. 

Leszek poszedł i usiadł w ławce szkolnej, na miejscu wskazanym mu przez przewodniczącego.  Usiadł i ponownie jego myśli pobiegły ku trapiącym go wątpliwościom, czy aby dobrze robi?  Czy go w ogóle na to finansowo stać?.  Przecież jeszcze nic się nie zaczęło, a on wydał już na różne  alkohole, podróż do Mogilna i opłaty egzaminacyjne, prawie całą swoją pensję.  A co będzie dalej?  Nie miał jednak  więcej czasu, na karmienie swojej podświadomości tymi rozterkami, gdyż członkowie komisji rozpoczęli rozdawanie kartek z pytaniami egzaminacyjnymi.  Po paru minutach wszyscy mieli już swoje kartki i przewodniczący ogłosił, że mają trzy godziny na udzielenie odpowiedzi.  Potem będą około dwie godziny przerwy, w czasie których komisja przejrzy prace i na uroczystym zakończeniu kursu, które odbędzie się zaraz po sprawdzeniu prac, ogłoszone zostaną wyniki egzaminu.  Życzę wszystkim powodzenia i do roboty - dodał przewodniczący, kończąc swoje krótkie wystąpienie. 

Leszek spojrzał na pytania i od razu się uspokoił.  Opadło z niego napięcie związane z niepewnością jaka zawsze towarzyszy wszelkim egzaminom.  Ponieważ wiele lat pracował zarówno jako majster na budowie, później przez rok był także specjalistą od BHP, zaś potem był i nadal jest inspektorem nadzoru, dlatego pytania, które przeczytał, okazały się dla niego prawie dziecinnie łatwe.  Już po godzinie miął gotowe wszystkie odpowiedzi, łącznie z potrzebnymi szkicami i wyliczeniami.  Nie pragnąc jednak kłopotliwych pytań ze strony egzaminatorów, przez kolejną godzinę przyglądał się innym, trochę niektórym podpowiadając.  Po dwóch godzinach wziął kartki ze swoimi odpowiedziami i oddał je jednemu członków komisji, który spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale nic nie powiedział.

Leszek wyszedł z sali i poszedł na spacer po mieście.  Pod budynek szkoły wrócił po jakiejś półtorej godzinie.  Tutaj kursanci, skupieni w kilkuosobowych grupkach, nerwowo opowiadali sobie wrażenia z egzaminu.  Przyłączył się do nich i długo słuchał o treściach udzielanych odpowiedzi na poszczególne pytania egzaminacyjne.   Sam raczej się nie odzywał.  Nie znał tutaj nikogo, a poza tym nie chciał się przed nikim tłumaczyć kim jest i co tutaj robi.

Po ponad dwóch godzinach od zakończenia egzaminu, wszyscy zwartą grupą przeszli do restauracji Stokrotka, gdzie rozpoczęło się huczne zakończenie kursu, zwane  bankietem.  Gdy wszyscy zajęli miejsca przy suto zastawionych restauracyjnych stołach, a kelnerki zdążyły nalać wódki do kieliszków, głos jako pierwszy zabrał przewodniczący komisji, mówiąc - jestem bardzo rad z przebiegu kursu i egzaminu.  Pragnę z wielkim  zadowoleniem stwierdzić, że wszyscy, którzy brali udział w dzisiejszym egzaminie, zdali go.  Ten etap wszyscy mają za sobą teraz czeka panów tylko zdanie egzaminów praktycznych, ale ponieważ wszyscy jesteście fachowcami w swoim fachu, dlatego przypuszczam, że z tym nie będzie żadnych kłopotów.  No to wypijmy za Waszą pomyślność na tej przyszłej drodze zawodowej.  Od teraz, można powiedzieć na mistrzowskiej drodze, drodze mistrzów w waszym zawodzie.  Wszystkiego najlepszego.  Po gromkich i długich oklaskach, wszyscy ochoczo chwycili za kieliszki i impreza ruszyła.  Później głos zabierali jeszcze starosta kursu, niektórzy wykładowcy, a potem odbyło się uroczyste wręczenie prezentów dla kadry.  Z czasem całą salę spowiły gęste tytoniowe dymy, a zapach potraw i alkoholu pomieszał się z gwarem rozmów i wznoszonymi bez końca toastami.

Dopiero teraz Leszek poczuł się mocno zmęczony przeżyciami, tych dwóch minionych dni.  Postanowił pożegnać się z kadrą kursu i pojechać do domu.  Podszedł do stolika przewodniczącego i powiedział - pragnąłbym podziękować panu przewodniczącemu za życzliwość i zrozumienie oraz pożegnać się.  Niech pan na chwilę usiądzie z nami, wypijemy po jednym, mam do pana kilka pytań, odpowiedział przewodniczący.  Ledwie Leszek zdążył usiąść, a już przewodniczący zapytał - pan to chyba nie jest robotnikiem panie Marcinkowski, co?   Ta pana praca egzaminacyjna jest jakaś inna od pozostałych i świadczy o niemałej wiedzy w naszej dziedzinie.  Leszek upił z podanego mu kieliszka, robiąc ukłon w stronę przewodniczącego i mając się na baczności, gdyż zgodnie z zaleceniem dyrektora Bednarka, za dużo nie miał mówić dlatego odpowiedział - no trochę pracowałem jako majster na budowie i trochę jako specjalista od BHP, dlatego mam jako taką wiedzę na te tematy.  Jednak  dalsza rozmowa specjalnie się nie kleiła ponieważ Leszek chcąc uniknąć kolejnych kłopotliwych pytań, wymówił się zmęczeniem, jeszcze raz za wszystko podziękował i pożegnał się z kadrą kursu.  Wychodził z "bankietu"  akurat w momencie kiedy ten naprawdę dopiero rozkręcał się na całego.  Od razu skierował swoje kroki na dworzec kolejowy.  Miał szczęście. Już po pół godzinie siedział w pociągu jadącym bezpośrednio do Bydgoszczy.

 Leszek dosłownie walczył i to z największym możliwym dla niego zaangażowaniem o tytuł mistrza, a w tym samym czasie Michał walczył w swoich głębokich, fordońskich wykopach o kolejną kwartalną premię dla siebie, swoich podwładnych, których miał około setki, a przede wszystkim dla swoich szefów, bo to oni dostawali zawsze najwyższe kwoty.  Każdego dnia tracił sporo zdrowia i nerwów. Ale popychał do przodu roboty przy budowie ogromnej rury.

Czasami miał już tego dosyć i myślał tylko o tym, kiedy uda mu się znowu wyjechać na roboty za granicę.  Tam przynajmniej miał o wiele mniejszą odpowiedzialność, sporo szefów nad sobą, a pieniądze wielokrotnie większe.  Tutaj prawie wszystko było na jego głowie, a myśląc o kolejnym awansie lub wyjeździe, nie mógł absolutnie nikomu na nic się skarżyć.  Ci co robili trudności, ci co nadmiernie zaprzątali szefom głowy, nie radzili sobie z ludźmi i innymi licznymi problemami, nie mieli najmniejszych szans spodziewać się jakiejkolwiek nagrody.   Dlatego też myśli Michała, pomimo podjętej już decyzji i pomimo przeprowadzonych działaniach, tak naprawdę, dalekie jeszcze były od zajmowania się problemami związanymi z utworzenia własnej firmy.  Na razie wojował tutaj.  Angażował się maksymalnie w codzienne problemy na budowie.  A tamto jeszcze od siebie odsuwał, jeszcze, tak naprawdę, nie był pewien co powinien zrobić.  Do tego te komplikacje, zaraz na samym początku.  To one tworzyły dystans i osłabiały jego przekonanie do dalszych działań związanych z podjęciem pracy na własne ryzyko.  Wahał się i zastanawiał.   Ale Bogusław czuwał.  Nie dawał mu zbyt wiele czasu i pola na utwierdzaniu się w tych wątpliwościach.  Co parę dni dzwonił, spotykał się, namawiał, rozwiewał wątpliwości, służył własnym przykładem i chwalił się często swoimi ostatnimi sukcesami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię