poniedziałek, 3 grudnia 2012

Zdzisław Szubski - kariera sportowa i trenerska - część 2

                                                             
Rozdział 2    Pierwsze sukcesy.

Zaczęło się od powołania na pierwsze moje zawody międzynarodowe, które   odbywały się w Poznaniu.  

Zostałem zakwalifikowany do startów w meczu, który odbywał się  w międzynarodowej obsadzie, a był to mecz Polska - NRD.  Mecz   odbył się w Poznaniu.  Najpierw powołano mnie do ośrodka na ulicy Chwiałkowskiego 34 w Poznaniu, a tam po treningach i startach kontrolnych, dosyć łatwo zostałem zakwalifikowany do składu kadry na wspomniany mecz.

Pierwsze spotkanie z zawodnikami z drugiej strony Odry i pierwsza moja konfrontacja z zagranicznymi zawodnikami. Zajęliśmy drugie miejsce na dystansie K2 na 500 m. Sukces czy porażka ?  Drugie, najlepsze z ekipy polskiej, ale nie pierwsze.  Ta myśl nie dawała mi  spokoju.  Ambicje miałem  większe.


Jesienią znowu powołano mnie do Ośrodka w Poznaniu.  I wpadłem w rytm - nauka i treningi.  Szkoła Zawodowa na Ratajach i codzienne,  ciężkie, wielogodzinne treningi.

Codzienny trening w Poznaniu, rok 1974.


Dzisiaj z perspektywy czasu mogę spokojnie stwierdzić, że podczas mojej 13 letniej kariery zawodniczej nigdy tak ciężko nie trenowałem jak wówczas.  W tym Ośrodku na Chwiałkowskiego w Poznaniu.
Pobudka, 5.45, a już o 6.00 pływalnia i to 1200 metrów. Potem  obfite i dobre śniadanie i do szkoły.  Były dni że miałem już naprawdę dość i wtedy zamiast do szkoły szedłem  do kina lub do Kociaka na słynną ambrozję ze śmietaną i jakoś dochodziłem do siebie.

Po południu zależnie od dnia tygodnia treningi na wodzie, a bywały takie dni /trzy razy w tygodniu/,  że po kolacjii szliśmy na siłownię.
Naprawdę ciężka, monotonna, ale jak się później okazało, owocna praca.  Nigdy nie zapomnę jak przegrałem sprawdzian siły z kolegą  Marcelem, który regularnie wyciskał 60 kg, a mnie 55 kg normalnie przygniatało. Tyle pracy i taka dotkliwa i prestiżowa porażka. Doszło do tego, że ogarniała mnie rozpacz, a nawet ogarniał mnie  bezsilny płacz i znowu nachodziły mnie myśli o zakończeniu, jeszcze na dobre nie rozpoczętej,  kariery.

Wtedy Adam Richter podchodził i uspakajał, pytając:  -Zdzisiu spokojnie, dlaczego płaczesz?   Trenerze ja płaczę ze wstydu - odpowiadałem.   I to była prawda. 
Tak zaczynała się moja kariera.  Poprzez rozpacz, płacz i wstyd.  A  działo się to w Ośrodku na Chwiałkowskiego w Poznaniu.

Mieszkaliśmy w jednym pokoju zwartą czteroosobową grupą czyli   Piotr Tomala, Waldemar Bajka, ( do dzisiaj największy przyjaciel ), Krystian Urbański i ja.

Oczywiście zdarzały się sprzeczki i kłótnie, ale ogólnie życie  się toczyło wartko, dynamicznie i ciekawie.

Minęła jesień, zima w Lądku Zdroju, a wiosna 1973 roku zastała mnie na rzece Warcie w Poznaniu.
Pierwsze zgrupowanie, rozpływanie w Ślesinie koło Poznania. Konsultacje w Poznaniu, a potem koniec szkoły i pierwszy wyjazd do Niemiec do Bochum na Zawody Miedzynarodowe.

Podroż 16 godzin, Jelczem z Poznania.  Dzisiaj powiedzielibyśmy  - koszmar, a wtedy mówiliśmy - wspaniała przygoda.  Na miejscu zawodów wyglądało jak na wąskim kanale podobnym do odcinka górnej parti Brdy.   A zawody poważne, miedzynarodowe.  Po zawodach nasz opiekun pan Serednicki wypłacił nam po 18 DM /marek niemieckich/  i z tym "kapitałem" zrobiliśmy wyskok na miasto.

Niestety, te pierwsze moje zagraniczne zawody skończyły się fiaskiem.   I znowu mocno przeżywałem porażkę bezustannie myśląc - co tu zrobić?  Jak zostać mistrzem?
.
Rok 1974 to głównie rok ciężkich i długich treningów. Był rokiem,   w którym głównie poznawałem tajniki sportu wyczynowego.
Minął szybko i bez wiekszych wydarzeń, sukcesów i niepodzianek.

Moim celem stało się przygotowanie wraz z całą ekipą  do Mistrzostw Europy, które nieoficjalnie były także Mistrzostwami Świata Juniorów, a odbyć się miały w Castel Gandolfo pod Rzymem w roku  1975.

Minęła pracowita wiosna, potem trochę wakacji i powrót do Ośrodka na Chwiałkowskiego w Poznaniu.

Jesień 1974 byla ostatnim sezonem przygotowań do Mistrzostw Europy. Ciężka praca i coraz większa chęć i ambicja bycia mistrzem. 

Były momenty że miało się naprawdę dość, wtedy rano, po śniadaniu trzeba było chodzić  do doktora.
Doktor Smorawiński, brat słynnego rajdowca, przemiły psycholog,  zawsze stawał po stronie zawodnika.  Mówił: OK, odpocznij ale ,,,,, wiesz o czym myślę, noc do odpoczynku a nie do dyskoteki.  Mam nadzieję, że się rozumiemy Zdzisław?   OK, doktor, dzięki.

Pod wodzą trenera głównego Ryszarda Marchlika i wykonujacego treningi Adama Guintera oraz Adama Buchera przygotowywaliśmy się do sezonu 1975.
Jesień, zima i wiosna te same założenia, podobne treningi, ale inne obciążenia.  Forma rosła i zaczynałem się czuć jak rasowy zawodnik.

I znowu szkoła, treningi i tak na okrągło.   Wiele godzin się przespało  w szkole i czasami z przymrożeniem oka zdało się egzamin.

Ponowne zgrupowanie w Lądku Zdroju, kilometry na biegówkach i przerzucone tony ciężarów na siłowni.
Wieczorem grzecznie do łóżeczka i nic poza tym.
Tak mijały dni i tygodnie i wszyscy myśleliśmy tylko o wystepie na Mistrzostwach Europy.

Czasami, w wolnych chwilach, nachodziła tęsknota za domem,  jednak ambicja i chęć wystepu w tak prestiżowej imprezie przezwyciężała myśl o powrocie do domu, do klubu, do kolegów z miasta.  

Poznań wychował wielu mistrzów kajakarstwa i ja także niemało zawdzieczam temu miastu.


Wiosna to najpierw zgrupowanie w Ślesinie, a potem konsultacje na Malcie w Poznaniu. 

Po tych konsultacjach została wyłoniona reprezentacja Polski na sezon 1975.

I znowu zawody w Bochum.  Tym razem nie dałem za wygraną . I wreszcie wymarzone podium stało się realne. W wyścigu K1 na 500  metrów zająłem drugie miejsce, a na 5000 metrów zdeklasowałem rywali.  Radość moja była ogromna. 

Był to mój pierwszy miedzynarodowy sukces.   Zawody w Bochum były uważane za podstawowe i najtrudniejsze zawody dla juniorów.


Wreszcie na podium, Bochum 1975 rok.

Od tego momentu uważany byłem za pewnego konia polskiej reprezentacji na przyszłe Mistrzostawa Europy które miały być rozegrane w Rzymie w Castel Gandolfo.

Niestety jak to często bywa, a szczególnie na początku kariery kiedy brak doświadczenia i łatwiej o różne przypadki. tak też i nam się przytrafiło.  Dopiero 9 miejsce w finale K2 na 500 metrów. Stało sie tak głównie z powodu głupiego zakatarzenia kolegi Bjerniakowicza, z którym startowałem na tych zawodach.   Zamiast z rywalami to kolega walczył ze zdrowiem. 

Odbiliśmy sobie porażkę już po tygodniu na zawodach PRZYJAŻNI w Moskwie, gdzie pokonaliśmy wszystkich oprócz dwóch dwójek z DDR.  /NRD/

Sezon 1975 roku uznaliśmy, chociaż bez wielkich  wyników,  za udany.   Z podsumowania wszystkich startów polskich kajakarzy  w tym roku, wyszło że polscy kajakarze są w czołówce światowej.



Autorem tekstu i praw do zdjęć jest Zdzisław Szubski.

Poprzedni post z tego cyklu.



1 komentarz:

Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię