piątek, 26 kwietnia 2013

Zdzisław Szubski - kariera sportowa i trenerska - część 5

Pan Zdzisław Szubski jest aktualnie trenerem koordynatorem reprezentacji Chile w kajakarstwie i liczna ekipa szkoleniowa pod jego czujnym i fachowym okiem przygotowuje chilijskich sportowców do Igrzysk Panamerykańskich, które odbędą się wiosną przyszłego roku.  Niedawno został także trenerem koordynatorem reprezentacji Grecji w kajakarstwie, drużyny, którą już kiedyś trenował i jego zadaniem jest jak najlepsze przygotowanie greckich sportowców do przyszłych Igrzysk Olimpijskich.  Ponadto Zdzisław Szubski jest aktywnym i znanym międzynarodowym działaczem w tej dyscyplinie sportu.   Jest także ambasadorem sportów wodnych miasta Bydgoszczy.

Po pięknej karierze sportowej przyszedł dla niego czas na równie wspaniałą karierę trenerską i organizacyjną. 

Cieszę się ogromnie, że udało mi się namówić tak zapracowanego i znakomitego człowieka na chwilę wspomnień.  Dzisiaj już piąta część tych wspomnień, a ich autorem jest sam Zdzisław Szubski. 

Rozdział 5. Moskwa 1980, igrzyska                                            niespełnionych nadziei.

Tak jak do tej pory i ten sezon zaczęliśmy zgrupowaniem w Wałczu.  Odbyło się ono na przełomie października i listopada 1979 roku.
Grudzień zastał nas w Le Temple Sur Lot na południu Francjii. Potem święta i Nowy Rok w Bydgoszczy, a zaraz po nich wyjazd na zgrupowanie do Zakopanego do Centralnego Ośrodka Sportu (COS). Super warunki. Jak zwykle w pokoju z kolegą Marekiem Merkiem i na myśl mi wówczas nie przyszło że wystartujemy razem w K2 na Igrzyskach w Moskwie. Dzień jak co dzień, jeden podobny do drugiego.. Ciężka praca nad wytrzymałością ogólną. Rano narty zjazdowe. Szaleńcze wyścigi w zjeździe które mogły nas doprowadzić do kontuzji, ale  w momencie wzrostu adrenaliny nikt o tym nie myślał.  Liczyły się wtedy stok, narty i koleżeńska rywalizacja.  Zawsze ta sama paczka czyli Waldek Merk, Grzegorz Śledziewski, Daniel Wełna, Ryszard Oborski i ja.   Czasami ktoś dokooptował do paczki szaleńców zjazdowców.  Po  trzech godzinach zjazdów, powrót na obiad, prysznic, a potem w głowie tylko poobiednia drzemka.  Dwie godziny i pobudka. Po południu około 20 km na nartach biegowych i powrót do ośrodka bo o 18.00 siłownia. Nie wiem czy ktoś ma wyobrażenie jak się można czuć po takim dniu, albo po całym tygodniu takich zajęć.

Myślę że produkcja testosteronu w organizmie nie nadążała za wysiłkiem. Wszyscy byliśmy przekonani że taka praca doprowadzi nas do celu i bez żadnego marudzenia pracowaliśmy jak mrówki w kopcu. Każdy czekał na wyjazd do Włoch, ponownie do Castel Gandolfo.  Wyjazd piękny ze względu na temperaturę, super warunki i zawsze każdy mały biznes zrobił. Do Włoch aparaty Zenit a z Włoch dżinsy i kożuszki to była wówczas podstawa każdego zawodnika - "przemytnika". Oczywiście ilosci były takie aby zapakować do torby podróżnej. Po powrocie na landrynki starczyło.

Wrócę do pracy w Castel Gandolfo. Cel na ilość kilometrów czyli dobijaliśmy do 200 km w tygodniu.   Poza tym biegi i siła. Na łyk wina włoskiego nie było siły. Czwartek cały dzień na odpoczynek. Wszyscy na ten dzień czekali aby odpocząć i zrobić ,,zakupki,, i coś zobaczyć w Rzymie, ale to zwiedzanie było na drugim planie. Dieta przeznaczona na zakupy, a na przysłowiowy obiad, siadało się w jakimś parku, najczęściej przy Forum Romanum i scyzorykiem otwierało się konserwę turystyczną ( do dzisiaj docenianą przez turystów ), do tego kromka ,, włoskiego pane"  coś do popicia i żołądek zapchany.

 Po przysłowiowym dniu wolnym wracaliśmy bardziej zmęczeni aniżeli po treningu. Cały dzień na nogach. Mózg pracował co jeszcze i gdzie tanio kupić i jak najmniej wydać. Do dzisiaj zachowało mi się kilka płyt, które wówczas kupiłem - Ewa Eichler znawczyni muzyki Rock kierowała nami co mamy kupić, czyli Boni M, Queen, Donna Sommer, Elton John, Patrik Fernandez, Pink Floyd to było na czasie w latach 80 tych. Powrót na kolację, jak zwykle makaron, jakiś tam kawałek mięsa z kurczaka.  Na szczęście w pokoju czekał smaluszek prywatnego, domowego wyrobu i wtedy dopiero się najadaliśmy.

Naszymi opiekunami byli: grupa trenerów i lekarz, Andrzej Niedzielski, ksywka Tygrys,  Stanisław Rybakowski, Cyryl Taraloski, ksywka Wuja i lekarz Mieczysław Tomasik. Ciężki był trening w Castel, ale ciekawy. Każdy wiedział, że czeka nas ciężka praca, ale też mało kto w tych czasach mógł sobie pozwolić na wyjazd do tak "egzotycznego" kraju.

Marzec Dunavarsany na Węgrzech kolo Budapesztu. Treningi o nacisku ilości i intensywności.  Po spędzonych  trzech sesjach, razem okolo 5 godzin w K1 lub K2 - taka codzienna walka na wodzie kładła każdego. Każdy myślał o kwalifikacjach i im bliżej było do początku sezonu tym więcej było plotek o składach drużyny Olimpijskiej.


Dunavarsany koło Budapesztu zgrupowanie w marcu 1980 r. Od lewej Edward Bukowski, Zdzisław Szubski, Andrzej Budzicz, Andrzej Klimaszewski

Maj, kwalifikacja w Wałczu. Zdecydowanie wygrywamy K2 na 500 i 1000 metrów.
Stajemy się najlepszą dwójką czyli K2 w Olimpijskim sezonie. Rozwaliłem K4, ale świadomy byłem że nie mamy szans z K4 weteranów pod przewodnictwem Grzegorza Śledziewskiego. Wielokrotnego Mistrza Świata. Starty w Kopenhadze na Węgrzech i w Polsce doprowadziły do ostatecznej decyzji zarządu Polskiego Związku Kajakowego o składzie Polskiej Reprezentacji na Igrzyska Olimpijskie Moskwa 1980.

                                Bydgoszcz, nominacja Olimpijska czerwiec 1980




Bydgoszcz, wręczenie nominacji Olimpijskiej.  Na zdjęciu od lewej Stanisław Gostkowski Prezes Polskiego Związku Kajakowego w głębi Grzegorz Śledziewski, ( wielokrotny Mistrz Śwata, mój idol już od 1973 roku ), Zdzisław Szubski

Mieliśmy do wyboru 500 czy 1000 metrów, zdecydowaliśmy z Waldkiem że wystartujemy na 500 metrów.




       Bydgoszcz, K2 olimpijska dwójka, Waldemar Merk - Zdzisław Szubski



Lot z Warszawy bezpośrednio do Moskwy. Siedząc z Władkiem Kozakiewiczem w jednym rzędzie nie myślałem że to przyszły ZŁOTY medalista Olimpijski.  Sądzę, że on też tak nie myślał,   Ponieważ w tamtym momencie Tadeusz Ślusarski był o głowę lepszy od niego.

Moskwa, szok, duże miasto, wioska strzeżona chyba lepiej niż Alcatraz w San Francisco, włącznie z torem regatowym, gdzie na długości całego toru mierzącego 2000 metrów, co 50 m  stał radziecki żołnierz z kałasznikowym. Można sobie wyobrazić ilu ich było, chyba znacznie  więcej niż wszystkich zawodników na igrzyskach.

Wreszcie start, trzykrotnie przejechany dystans 500m metrów w tak zwanego trupa. Pamiętam tylko pierwsze 250 - 300 metrów, następne 200 nie pamietam.  Eliminacja, półfinał i wreszcie FINAŁ.

.
Niestety tylko siódme miejsce. Może do chociaż małego zadowolenia zabrakło jednej pozycji, która by dała chociaż olimpijski punkt.  W finale do 300 metrów byliśmy w pierwszej czwórce, a potem jak się to mówi, nas ścięło.  Myśleliśmy o medalu, no nie wyszło.


           Moskwa, wioska olimpijska 1980, Zdzisław Szubski i Waldemar Merk

Ambicjonalnie jeszcze nie opuściłem Moskwy, a już myślałem o następnych Igrzyskach w 1984 Los Angeles.

Moim zdaniem warto wspomnieć o chwili, którą szczególnie wówczas przeżyłem i doceniam to przeżycie do dnia dzisiejszego.
Do zakończenia Igrzysk brakowało dwóch dni. Wybraliśmy się z Waldkiem na Olimpijski stadion i szczęście nam dopisalo ponieważ obejrzeliśmy bieg na 3000 metrów z przeszkodami z udziałem  Bronka Malinowskiego.

Styl w jakim on rozegrł ten bieg byl niesamowity i myślę, że do dzisiaj można by dać go za przykład wszystkim młodym adeptom sportu i to nie tylko lekkoatletyki. To był bieg olimpijski, bieg  po medal najwyższej rangi na naszym Globie. Taktyka i spokój jakim się wykazał Bronislaw Malinowski to wielkie mistrzostwo.
Nigdy nie myślałem że się później spotkamy i to wielokrotnie, na basenie Astorii Bydgoszcz.  Narzeczoną Bronka  była  pływaczka z Bydgoszczy.  Niestety jednego dnia wracając do Grudziądza gdzie mieszkał i wyprzedzając samochodem na moście nad Wisłą, doszło do tragicznego wypadku, w którym Bronek zginał na miejscu.

Wielki to był sportowiec, przyjaciel i przykład dla wielu sportowców na całym Świecie.

Wspominam do dzisiaj ciężką prace którą włożyłem aby zakwalifikować się do reprezentacji. Warto było.  Ta praca owocuje do dzisiaj.  Olimpijczyk to nie medalista Mistrzostw Świata. Jest tak jak Baron Pierre de Coubertin stwierdził:

,,Zwycięstwem jest uczestnictwo, a nie zdobycie medalu olimpijskiego,,

Ta myśl ojca, wskrzeszyciela Nowożytnych Igrzysk Olimpijskich, bywa jednak obecnie często  wypaczana.   W momencie startu jak i w momencie przygotowań do Igrzysk zrobiłbym wszystko, aby zdobyć medal.   Zrobiłem, ale byli lepsi.

,,Być zwyciężonym i nie ulec to zwycięstwo, zwyciężyć i spocząć na laurach to klęska,,

 Józef Piłsudcki.

I tą myślą kieruję się do dzisiaj.

W roku, w którym spełniły się marzenia startu na Olimpiadzie, przyszły też do mojej głowy nowe pomysły.  Chodzi o pobicie Rekordu Guinnessa.   O tym w następnym rozdziale moich wspomnień.



1 komentarz:

  1. Coraz ciekawsze te wspomnienia. A i refleksje takie normalne, życiowe.

    OdpowiedzUsuń

Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię