piątek, 6 czerwca 2014

Leszek - odcinek 11

Odcinek  11

Jak już wspominaliśmy - ósma klasa była dla Leszka bardzo dobrym okresem.  Z nauką nie miał żadnych problemów (patrz poniżej - świadectwo ukończenia ósmej klasy).   I co było dla niego bardzo ważne to fakt, iż w tej ósmej klasie pozyskał paru prawdziwych szkolnych przyjaciół.  Poprzednio miał tylko kolegów podwórkowych, z których jedynie Gracjana możemy nazwać przyjacielem Leszka.  Do tych przyjaciół Leszek zaliczał wspomnianych już Leszka, Zenka oraz Tomka.  Nigdy do tej pory nie zbliżył się do nikogo tak jak do tych swoich szkolnych kolegów. Mógł z nimi rozmawiać o wszystkim, mógł snuć plany na przyszłość i w ogóle czuł w nich bratnie dusze, z którymi lubił spędzać czas i to w najróżniejszy sposób.         I chociaż żadna z tych szkolnych znajomości nie przetrwała do dnia dzisiejszego to jednak wówczas miały one dla Leszka ogromne znaczenie.  Były one dla niego niezwykle budujące, a do tego ogromnie sympatyczne i przydały Leszkowi sporo poczucia własnej wartości oraz wprowadzały go w inny, nieznany mu dotąd krąg ludzi, spraw i zachowań.  Do tej pory nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, że oprócz jego podwórkowego życia i zwyczajnych szkolnych kolegów, może istnieć coś więcej, coś znacznie głębszego, lepszego, opartego na czymś więcej niż tylko zabawa.  Pewnie potrzeba było czasu i osiągnięcia tego progu młodzieńczości oraz uzyskania przynajmniej minimum dojrzałości, aby tak się stało?  A może też stały za tym inne powody?  Faktem jest, że dzięki swoim szkolnym przyjaciołom Leszek poczuł się dużo pewniej, a tej pewności dodawali mu także niektórzy nauczyciele swoimi pochwałami i namawianiem do dalszej nauki.       I gdyby wówczas znalazł się ktoś kto by nim pokierował, ktoś kto by mu naprawdę doradził, ktoś kto próbowałby go zrozumieć i na niego pozytywnie wpłynąć to z całą pewnością życie Leszka potoczyłoby się zupełnie inaczej. 

I gdyby był mniej przekorny, i gdyby był bardziej uległy, gdyby potrafił nie poddawać się nastrojom (jak łatwo to teraz napisać?) i nie poddawać się stosunkowo łatwo wpływom innych ludzi to zapewne tak samo jak większość jego klasowych koleżanek i kolegów znalazłby się w szkole średniej w Poznaniu, a nie jak to się stało, w Bydgoszczy.

Zacznijmy jednak ten wątek od początku.  

Przyszła wiosna 1967 roku.  W naszym kochanym kraju niepodzielne rządy sprawował Władysław Gomułka. Ten zapewne kiedyś wielki patriota i człowiek uczciwy, zmienił się z czasem w ponury partyjny beton, skutkiem czego kraj stawał się podobny do niego.  Bez rozmachu, bez perspektyw, bez ożywczych prądów, bez zmian, pogrążony w stagnacji i trwaniu.  Wszystko co postępowe, wszystko co mogło zmienić tą stagnację, co mogło zamieszać w tym smutnym trwaniu, wprowadzając ożywcze prądy i pozytywne zmiany było konsekwentnie zwalczane, a ludzie próbujący to czynić stawali się wrogami socjalizmu
i  wrogami ojczyzny.  W takim to właśnie momencie naszej smutnej socjalistycznej rzeczywistości, czternastoletniemu Leszkowi przyszło podejmować wielką życiową decyzję.

Jego rodzice, którzy tak samo jak wówczas praktycznie wszyscy, oboje byli zatrudnieni na państwowych posadach i pomimo ciężkiej codziennej pracy, ledwo wiązali koniec z końcem.  Byli to ludzie uczciwi, zapracowani, prostoduszni, bez układów i znajomości czyli tak zwanych pleców i chodów.  Żyli skromnie, wychowywali trójkę dzieci, robili co mogli, aby sprostać przeciwnościom życia, lecz wspomniana sytuacja kraju nie sprzyjała takim ludziom.  Zresztą tak prawdę mówiąc to nigdy nie sprzyja, ale czasami jest takim ludziom przynajmniej trochę lepiej. Dlatego też, gdy przyszło do rozmów na temat przyszłości Leszka rodzice, a także dziadkowie, namawiali go, aby poszedł do miejscowej szkoły zawodowej. W tej szkole już w pierwszej klasie dostawało się jakieś wynagrodzenie, a po trzech latach miało się zapewnioną pracę  i można było było zacząć konkretnie pomagać rodzinie. Wielokrotnie rodzice rozmawiali o tym z Leszkiem i coraz bardziej go namawiali do podjęcia takiej decyzji.   Na Leszka wątpliwości, że z jego wynikami powinien skończyć przynajmniej średnią szkołę, odpowiadali, że jak ukończy zawodówkę to przecież może się dalej uczyć wieczorowo, albo zaocznie.  Leszek był zrozpaczony postawą swoich rodziców.  Przecież wszyscy jego najbliżsi koledzy i koleżanki wybierali się do średnich szkół do Poznania, a on, taki ambitny, taki niepokorny i taki, jego zdaniem, mądry, miał skończyć na miejscowej szkole zawodowej?   Pomogła mu pani od biologii, której nazwiska już nie pamięta.  Tą panią Leszek najbardziej lubił ze wszystkich nauczycieli i któregoś dnia zwierzył się jej ze swojej, jego zdaniem, tragicznej sytuacji.  Pani była osobą mądrą i taktowną dlatego też nic Leszkowi od razu nie odpowiedziała, ale poprosiła, aby rodzice przyszli do szkoły z nią porozmawiać.  Po paru dniach mama Leszka odbyła długą rozmowę z panią od biologii i po tej rozmowie w ich domu zaczęto wspominać o możliwości wyjazdu Leszka na nauki do poznańskiego technikum. Co prawda jego siostra uczyła się już w technikum ekonomicznym, ale to mieściło się w ich mieście i koszty jej nauki nie były tak duże jak te związane z ewentualną, przyszłą nauką Leszka w innej miejscowości. Najpierw rodzice trochę się kłócili o tą dalszą leszkową edukację bo ojciec obstawał nadal przy szkole zawodowej, ale po paru tygodniach i on zmienił zdanie i pomału zaczęli planować jak to zrobić, aby starczyło im pieniędzy na naukę Leszka w Poznaniu.

Po tej zgodzie rodziców, Leszek najpierw planował zapisać się na egzaminy wstępne do technikum melioracyjnego w Poznaniu bo akurat nauczyciel z tego technikum był u nich na lekcji wychowania obywatelskiego i bardzo zachwalał tą szkołę, a także ciekawie mówił o przyszłym zatrudnieniu, dobrej płacy, możliwościach awansu i w ogóle o świetlanej przyszłości tego fachu.  Potem była mowa o technikum geodezyjnym bo ojciec jednego z kolegów Leszka był geodetą i opowiadał ciekawie o jego pracy, chwaląc zarobki, niezależność i znaczenie tego zawodu.  A jeszcze później Leszek zapragnął uczyć się w  technikum kolejowym, gdyż kilku jego sąsiadów, w tym ojciec jednego z najbliższych kumpli podwórkowych Leszka, pracowało na kolei i zwykli oni powtarzać, że kto ma w głowie olej ten idzie na kolej.  Leszek nie miał jeszcze sprecyzowanych zainteresowań, nie miał też jeszcze pasji w żadnej dziedzinie. Nikt z nim tak na poważnie i z przekonaniem o tym nie rozmawiał.  Nikt mu nie doradzał jaką ma wybrać dziedzinę, w której by mógł być najlepszy, albo chociaż dobry.   Nikt wówczas nie robił badań predyspozycji,  badań osobowości, czy innych tego typu rzeczy.  Rozmawiało się ogólnie, używając szablonów, haseł i chwaląc typowe zachowania i postawy.  Dzisiaj taki sposób działania, rozumowania i argumentowania, na pewno każdemu wyda się niepoważny, a nawet śmieszny, lecz musimy na to spojrzeć z perspektywy tamtego czasu, tamtych warunków życia, tamtych wojennych doświadczeń jego rodziców, którzy rozumowali zupełnie inaczej i którzy przeżyli po pięć lat ciężkiej wojennej niewoli.

Mama Leszka już w drugim miesiącu wojny została przymusowo skierowana do niemieckiego gospodarstwa rolnego, do tak zwanego bauera, którego gospodarstwo mieściło się kilkanaście kilometrów od jej rodzinnego miasta.  I ona, miejska dziewczynka ze swoimi marzeniami i wyobrażeniami, już od dwunastego roku życia była zmuszona wykonywać wszystkie ciężkie gospodarskie prace.  Do tego musiała jeszcze opiekować się dziećmi tego bauera..  Za te prace nie dostawała nic oprócz marnego jedzenia i zakwaterowania w mizernej, zimnej i okropnej komórce o powierzchni czterech metrów kwadratowych.
Często ta młodziutka dziewczyna była wyśmiewana, poniżana i zmuszana do wysiłków ponad wszelką miarę, a nieraz i bita, szczególnie gdy podpadła wymagającej i złośliwej żonie bauera. I ta wyniszczająca ją praca i to upodlenie trwało ponad pięć lat.  A potem przyszły okropne czasy stalinowskie, gdzie tylko karierowicze i wszelkiej maści cwaniacy oraz oportuniści (ugodowcy) dobrze się mieli, a cała reszta wprost przeciwnie.  Zaś mama Leszka, która od najmłodszych lat  zawsze pragnęła zostać nauczycielką, a była i jest osobą bardzo inteligentną, empatyczną i która w przedwojennej szkole powszechnej osiągała bardzo dobre oceny, została po swoich wojennych przeżyciach młodym ludzkim wrakiem i nie potrafiła się pozbierać. Nie znalazła w tym złamanym życiu, w sobie sił, ducha i wiary aby zacząć realizować swoje wielkie marzenie. Gdy  po kilku latach doszła trochę do siebie to miała już trójkę dzieci i męża, który trzy lata spędził w zasadniczej służbie wojskowej, aż w Kołobrzegu.   I gdy dzieci były najmniejsze, a on był najbardziej potrzebny to go nie było.  Przyjeżdżał na dwa, trzy dni, raz na parę miesięcy.  I w ten sposób marzenia jego mamy prysły prysły ostatecznie.  Została jej smutna, ciężka i biedna rzeczywistość trudnych lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku.

Natomiast całą rodzinę ojca już na początku wojny przymusowo wysiedlono do Niemiec.  I tutaj jego ojciec tak jak i pozostali członkowie rodziny, został zmuszony do ciężkiej fizycznej pracy, a nie miał wówczas jeszcze nawet dwunastu lat.  Wywieziono ich w głąb Rzeszy, aż pod francuską granicę i osiedlono w dużym niemieckim gospodarstwie rolnym.  Tam już po paru miesiącach pobytu jego ojciec, a dziadek Leszka, powszechnie lubiany, uczciwy, prawy człowiek, wdał się w konspirację.  Stworzyli tam wspólnie z innymi przesiedlonymi kilkudziesięcioosobową grupę, która miała za cel ucieczkę z Niemiec i przyłączenie się do polskich wojsk w Anglii.  Niestety jak znacznie później dowiedział się jego ojciec, mieli wśród siebie niemiecką wtyczkę, a był nią Ukrainiec tak jak i oni przesiedlony w te strony i pracujący w sąsiednim gospodarstwie.   To on zadenuncjował wszystkich konspiratorów.  Niemcy ich aresztowali i po paru dniach wszystkich, w tym i dziadka Leszka, rozstrzelano. Potem całą pozostałą rodzinę oprócz najstarszego brata Janka, zatrzymanego przez Niemców w areszcie, z chęcią wcielenia go do niemieckiej armii, przeniesiono karnie w okolice Hamburga.  Tam trafili do wielkiego gospodarstwa rolnego o zaostrzonym rygorze, gdzie musieli pracować jeszcze ciężej niż poprzednio.  Mieszkali w okropnych warunkach w drewnianych komórkach, podobnych do kurników, a traktowano ich gorzej niż bydło, którym także się opiekowali. Wymagano od nich ciężkiej pracy na roli, pracy ponad ich siły i ich możliwości.  Karmiono ich marnie i ciągle zapadali na jakieś choroby bo byli przecież jeszcze dziećmi mającymi od 12 do 15 lat.

Tak przeżyli ponad pięć lat i dopiero w ostatnich dniach wojny wyzwolili ich Amerykanie, u których, w ich strefie okupacyjnej, potem żyli przez ponad rok.  Tam, jak wspominał ojciec Leszka, mieli jak u pana Boga za piecem.  Dostawali dużo jedzenia, w tym w bród słynnych puszek UNRRY, a nawet sporo papierosów i niemało alkoholu. Nie musieli nic robić i tylko co parę tygodni byli namawiani do wyjazdu do Ameryki. Jednak matka ojca, a Leszka babcia, uparła się wrócić z całą rodziną do Polski bo podobno to obiecała swojemu mężowi tuż przed jego rozstrzelaniem, w czasie ostatniej półgodzinnej wizyty u niego w areszcie. Tak też się stało i w czerwcu 1946 roku przypłynęli statkiem z Hamburga do Gdyni.

Mając za sobą takie przeżycia, o których jeżeli nie przeżyło się samemu czegoś podobnego to nawet nie sposób ich sobie wyobrazić, a także patrząc na ich powojenne zmaganie się z przeciwnościami losu, trudno dzisiaj się dziwić, iż rodzice Leszka nie mieli wiedzy, doświadczenia i nie bardzo mogli doradzać swojemu czternastoletniemu synowi.  Leszek pamięta, że czasami, ale raczej rzadko i niechętnie, wracali we wspomnieniach do tych ponurych wspomnień, do tych chwil, które zabrały im całą młodość, całą radość życia, które pozbawiły ich możliwości kształcenia się i rzuciły ogromny czarny cień na całą ich życiową drogę.

Szukając swojej przyszłej drogi wiosną 1967 roku, Leszek nie patrzył na swoich rodziców przez taki pryzmat. Tak tego nie widział, tak tego nie odczuwał i nie rozumiał ich wahań, obaw i wątpliwości. Dzisiaj już wie, że im chodziło o stabilizację, o pewność bytu, o polepszenie tego bytu.  Wie, że nadal tkwiły w nich wielkie obawy co do przyszłości.  Wszak trwała tak zwana zimna wojna i każdego dnia słuchali z radia lub telewizora (jeden propagandowy program), że Amerykanie i inni kapitaliści chcą zniszczyć socjalizm, czyli ich ojczyznę i ich samych.  Czyż po okropieństwach, które przeżyli nie mogli się obawiać o przyszłość swoją i przyszłość swoich dzieci? 

Wróćmy jednak do wiosny 1967 roku.   W trakcie podejmowania decyzji gdzie pójść się dalej uczyć, dała o sobie znać przekorna natura Leszka, który zawsze i wszędzie chciał się odróżniać od innych, iść pod prąd, buntować się i robić wszystko po swojemu.   Dlatego też słuchając ciągle o Poznaniu do którego wybierała się większość jego koleżanek i kolegów on postanowił postąpić inaczej i wybrał szkołę w Bydgoszczy. Nieważne było, iż obaj pradziadkowie Leszka byli rodowitymi poznaniakami, że jego miasto to typowa Wielkopolska, że do Poznania było 50 km, a do Bydgoszczy 80 km.  Nic nie było ważne, gdy Leszek chciał się wyróżnić i zrobić coś na przekór innym.  Dzisiaj już wie, że to było głupie, że to było naiwne, że takimi rzeczami nie należy się kierować w swoim życiu, ale skąd miał to wiedzieć, mając czternaście lat?   Rodzice, co trzeba uczciwie oddać, po wyrażeniu zgody na naukę w technikum, nie wpływali w żaden sposób na jego decyzję.  Zresztą zapracowani, bez doświadczenia i znajomości rzeczy, przekonani przez panią od biologii, że syn powinien się dalej kształcić w porządnej szkole, woleli nie wypowiadać więcej swoich opinii. Dodatkowym argumentem dla Leszka był fakt, iż kolega Zenek, którego ojciec był kolejarzem, także po wielu wahaniach, postanowił zdawać egzaminy do Technikum Kolejowego w Bydgoszczy, gdyż było ono wówczas jednym z najlepszych szkół kolejowych w Polsce, znacznie wyżej notowanym niż takie samo technikum w Poznaniu.

I w ten sposób ósmego maja 1967 roku w piękny słoneczny, pachnący prawdziwą wiosną poniedziałkowy poranek, pośród wybuchających zewsząd wszelkich odcieni zieleni, pośród bieli kwitnących kasztanów i śmiało pojawiających się innych przeróżnych majowych kolorów, Leszek wyjechał razem z mamą o godzinie czwartej pięćdziesiąt z peronu drugiego w swoją pierwszą podróż do miasta, które później zostało jego miastem, które później pokochał, w którym mieszkał, pracował, w którym odnosił sukcesy i ponosił porażki.

3 komentarze:

  1. Tych historii nie znałam.Gratuluję świetnego świadectwa.Czekam na dalszy ciąg.Dzisiaj niespodziewanie spotkałam Danusie.Chwileczkę rozmawialiśmy i jesteśmy umówione na kawę.Pozdrawiam.Ewa

    OdpowiedzUsuń
  2. panie od chemii i muzyki wyglądają na niezłe zołzy - tak zbrukać bdb

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Od chemii był pan (Martyński), który nie przepadał za takimi mądralami jak Leszek, a z muzyki - no cóż - jak to mówią: słoń nadepnął Leszkowi na ucho.

      Usuń

Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię