Koniec 1988 roku Leszek wspomina jako jedno wielkie pasmo sukcesów i to nie tylko materialnych.
Dlatego też dzięki tym sukcesom, trzej wspólnicy postanowili rozszerzyć swoją działalność także poza budownictwo. Zarobili już tyle, że postanowili dużą cześć tego zarobku przeznaczyć na inwestycje w inne branże. Po obfitych i smacznych oraz mocno zakrapianych obiadkach i kolacyjkach, spożywanych głównie w sali kolumnowej, a czasami i malinowej bydgoskiego Orbisu, a niekiedy w modnej wówczas restauracji Vega, wpadli na pomysł, aby produkować dachówki bitumiczne. W tym celu postanowili najpierw zapoznać się z technologią ich produkcji bo co do zbytu to wówczas wszystkie materiały budowlane sprzedawały się na przysłowiowym pniu. Dlatego też żadnych, tak modnych później badań marketingowych nie było sensu robić. Leszek pracował ponad osiem lat w Gdańsku i dzięki temu poznał przynajmniej kilkanaście znaczących wówczas w gdańskim środowisku, osób. Dlatego też Leszek po podjęciu decyzji o produkcji dachówek bitumicznych pojechał do Gdańska i tutaj spotkał się z jednym ze swoich kolegów z okresu pracy w dyrekcji kolei w Gdańsku. Kolega nosił imię Andrzej, a nazwisko miał pochodzące od imienia Leszka bo nazywał się Lech. Ten bardzo sympatyczny, miły i uczynny kolega, absolwent Wydziału Budownictwa Politechniki Gdańskiej doradził mu żeby w tej sprawie zwrócił się do profesora Jana Kwiatkowskiego z Gdańskiej Politechniki. Podał numer telefonu i uprzedził pana profesora o spodziewanym telefonie od bydgoskich rzemieślników.
Po paru tygodniach cała Trójka wybrała się do Gdańska i tam spotkali się w restauracji hotelu Gdańsk z panem profesorem. Przy dobrym obiadku i po licznych grzecznościowych rozmowach wreszcie Bogusław podjął temat dla którego się tutaj spotkali. Pan profesor był uprzedzony co do tego tematu i wstępnie już się zorientował w kwestii produkcji owych dachówek. Dlatego też, po owych grzecznościowych wstępach z marszu przystąpili do konkretnych ustaleń. Pan profesor miał w tym przedsięwzięciu oczywiście osobiście nadzorować procesy technologiczne produkcji owej dachówki, Zaś ze słów złotoustego Bogusława płynęły takie zapewnienia przyszłych materialnych korzyści, że pan Jan, aż wierzyć w nie, nie chciał. Jednak dar przekonywania, który był wrodzonym i wręcz niesamowitym talentem Bogusława, swoje zrobił. Stanęło na tym, że pan profesor konkretnie rozezna się w skandynawskiej technologii produkcji owej dachówki, a panowie rzemieślnicy mają nabyć co najmniej jeden hektar ziemi na której wybudują halę produkcyjną, potrzebne zaplecza z magazynem i biurami włącznie. I na tym skończyło się to pierwsze ich spotkanie z panem profesorem Kwiatkowskim.
Po paru dniach od spotkania w Gdańsku, podczas wystawnej, obfitej i smacznej kolacji we wspomnianym Orbisie, Trójka podjęła decyzję o kupnie półtora hektara gruntu w bydgoskiej dzielnicy Osowej Górze.
Dzięki protekcji i znajomościom urzędniczki z Urzędu Miasta Bydgoszczy, która była koleżanką Bogusława, dowiedzieli się, że jest pewna pani, która chce sprzedać ziemię na bydgoskiej Osowej Górze. Ta pani była wdową po rolniku uprawniającym miejscowe hektary gruntu ornego. A ponieważ owa dzielnica stawała się wówczas miejscem dla dobrego biznesu dlatego też Trójka zdecydowała się na zakup owej ziemi.
Po długich negocjacjach cenowych i wielu innych, różnych ustaleniach, wreszcie na początku grudnia 1988 roku spółka Atut nabyła półtora hektara ziemi przy ulicy Ołowianej w Bydgoszczy. Cena była jak na owe czasy astronomiczna. Jednak rozwijająca się przemysłowo ta dzielnica Bydgoszczy gwarantowała dostęp do mediów, dobrą komunikację i kilka innych potrzebnych dla dobrego biznesu atrybutów. Negocjacje ze starszą, ale niezwykle przebiegłą rolniczką trwały parę tygodni i wreszcie cena stanęła na dwunastu tysiącach dolarów. I tyle wspólnicy spółki za tą działkę zapłacili.
Nieco później Bogusław, Michał i Leszek podjęli także inną, jak byśmy to obecnie nazwali, decyzję biznesową. Otóż za namową tej samej urzędniczki oczywiście za obietnicę określonej prowizji, postanowili nabyć kamienicę. Parę miesięcy trwało szukanie i oglądanie odpowiednich domów. Kupić kamienicę nie było wówczas łatwo, ale dzięki zabiegom wspomnianej pani urzędniczki wreszcie dotarli do sopockiego mecenasa Cezarego Potulskiego, który był właścicielem szacownej kamienicy położonej na obrzeżu bydgoskiej starówki. Kamienica była okazała. Miała pięć kondygnacji, dwie oficyny i osobne wybrukowane podwórze. Zbudowana została w 1897 roku, ale jej stan był dobry chociaż wiele rzeczy wymagało remontu. Na parterze kamienicy funkcjonowały dwa duże sklepy, a na piętrze według zapewnień pana mecenasa znajdowało się puste spore mieszkanie z wielkim salonem i sufitami o wysokości trzech i pół metra od podłogi. Trójce nowych biznesmenów bardzo się ten dom spodobał i od razu zaczęli między sobą dyskusje co urządzą w odzyskanych od dotychczasowych najemców sklepach oraz jakie stworzą sobie tutaj biura.
Minął rok 1988 i przyszła wiosna 1989 roku. Wokół wiał coraz silniejszy wiatr przemian. Rósł niepokój i niepewność, ale jeszcze bardziej rosły nadzieje na lepszy kraj, na lepsze porządki i na lepszą przyszłość. Powstawała nowa demokracja. Wiał ów wiatr przemian i w myśl teorii o drabinie do sukcesu, której szczeble dopiero nieśmiało zaczęły się kształtować i pomalutku zapełniać ludźmi autentycznego sukcesu. Chociaż tak naprawdę to wbrew logice i powszechnym zwyczajom zapełniały się bardzo przypadkowo i dynamicznie. I jak to mówi znane przysłowie - "gdy się rosół gotuje to męty zawsze zbierają się na górze". Niestety wówczas nie było nikogo co by owe męty zebrał i do ścieków wyrzucił.
I te męty zostały jako najważniejsi decydenci. I niestety trwają do dzisiaj.
Pomińmy jednak te polityczne rozważania i wróćmy do naszej historii.
Także naszą Trójkę (jak już wcześniej nazwaliśmy Bogusława, Leszka i Michała, aby ciągle nie pisać o biznesmenach, właścicielach czy rzemieślnikach) ogarniały owe niepokoje i niepewności. Jednak byli przekonani, że te zmiany również im i ich biznesom wyjdą na dobre. Dlatego w kwietniu zdecydowali się kupić ową kamienicę. Już na początku maja pojechali do Sopotu, aby omówić wszelkie sprawy z tym związane. Pan mecenas przyjął ich w pięknej przedwojennej wilii położonej w górnym Sopocie
W gabinecie pana domu przy kawie i koniaczku i rozpoczęli burzliwą i pełną zaskakujących momentów i zasadniczych zwrotów akcji dyskusję dotyczącą podstawowych kwestii związanych z zakupem domu. Głównie chodziło oczywiście o cenę, ale także o sposób przeprowadzenia transakcji, o treść umowy czy formę niezbędnego pełnomocnictwa do zarządzania nieruchomością, którą od lat zarządzał pan mecenas. Parę razy już prawie wychodzili z gabinetu pana mecenasa i to głównie przy dyskusji o pieniądzach, ale w końcu po paru godzinach nerwowych rozmów doszli wreszcie do wstępnego porozumienia. Cenę ustalono na trzydzieści pięć tysięcy dolarów i uzgodniono także notarialną formę wspomnianego pełnomocnictwa. Warto w tym miejscu wspomnieć, że wówczas dobra polska pensja warta była najwyżej piętnastu dolarów amerykańskich.
Trójka ogromnie zadowolona, ale też spięta i zestresowana po swoistym pojedynku z cwanym sopockim adwokatem, żeby się wyluzować po tym stresującym spotkaniu oraz omówić na bieżąco co dalej z rozpoczętą transakcją, udała się do luksusowego hotelu Marina położonego na granicy Sopotu i Gdańska. Tutaj przy suto zastawionym stole ustalili, że na tego cwanego sopockiego mecenasa oni też muszą mieć swojego mecenasa, który dopilnuje ich interesu przy zakupie tej kamienicy. Wybór padł na mecenasa Adama Fraszowskiego, którego już dawno zachwalały im dwie panie mecenaski te dzięki którym utworzyli jedną z pierwszych w Bydgoszczy spółek z ograniczoną odpowiedzialnością. Postanowili również, że kamienicą kupią na siebie, a nie na firmę i to kupią tak, aby ich udziały były równe. Potem już zrelaksowani pojedli, popili i wyluzowani oraz zadowoleni wrócili do Bydgoszczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię