niedziela, 13 lipca 2014

Leszek - odcinek 13


Poprzedni odcinek.



Leszek - odcinek 13

Pierwsze miesiące w technikum były dla Leszka, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli, istnym festiwalem nowości. Nowe było wszystko.  Przede wszystkim nowe było dla niego środowisko dużego miasta, a patrząc bliżej to nowi byli wszyscy szkolni koledzy.   Koledzy ponieważ Leszek trafił do męskiej klasy, która liczyła sobie trzydziestu siedmiu uczniów.

Ogromnie zaskakująca była dla niego anonimowość życia w mieście.  Gdy szedł ulicą nikt do niego nie zagadnął, nikogo nie znał, aby mu się ukłonić lub zamienić z nim parę zdań.  W sklepie, na poczcie, w tramwaju czy na dworcu było tak samo.  A przecież dotąd było zupełnie inaczej.  Ta anonimowość i ogromna tęsknota za domem, a szczególnie za mamą to były uczucia, których do tej pory nie doświadczył.

Nowi i zupełnie inni byli jego nauczyciele, a także ich sposoby nauczania, nawyki, mowa i mocno zarysowane ich zwyczaje oraz stosunek do uczniów.  Do tego dochodziła praktyka.  W pierwszej klasie chodzili w każdy czwartek na osiem godzin na praktykę robotniczą do Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego, mieszczących się tuż obok dworca PKP Bydgoszcz Główna.  Już samo wejście do zakładów czyli przejście długim i wąskim tunelem dla pieszych i to po okazaniu specjalnej przepustki było jakby wejściem do innego świata.  Świata wielkiego zakładu przemysłowego o którym Leszek wiedział, że takie są, ale do tej pory, nigdy nie był nawet w ich pobliżu.  Te praktyki były, jak dla Leszka, szokowym przejściem i czymś czego nie lubił, a nawet się tego bał.   I chociaż w trakcie ostatnich wakacji po ukończeniu szkoły podstawowej pracował przez półtora miesiąca w zakładzie przerobu trzciny i wikliny w Łęgowie to jednak rzeczywistość, którą poznał w tym zakładzie naprawy taboru kolejowego, wręcz go przeraziła.

Warto jednak napisać parę zdań o wcześniejszych wakacyjnych pracach Leszka.  Najpierw po ukończeniu siódmej klasy pracował ze siostrami i kolegą Grzegorzem przy pieleniu leśnych szkółek.  Praca była ciężka, godzinami machali sierpem, który trzeba było co kilkadziesiąt minut ostrzyć na osełce, a w tym czasie słońce niemiłosiernie przypiekało, albo moczył ich deszcz.   Zaś na koniec całego miesiąca pracy gajowy oszukał ich co do ilości przepracowanych godzin i dostali tylko połowę tego co zarobili.  Ale i tak, chociaż marne, były to ich pierwsze samodzielnie zarobione w życiu pieniądze nie licząc tych przypadków Leszka opisanych powyżej.  Jednak one były czymś innym niż normalną pracą.  Potem, po ósmej klasie, potrzebując pieniędzy na szkolne potrzeby, Leszek postanowił z tym samym kolegą Grzegorzem, jego rówieśnikiem, mieszkającym po sąsiedzku, zatrudnić się do korowania wikliny i do ścinania oraz ustawiania w ogromne stogi trzciny rosnącej na podmokłych terenach przyległych do jeziora w Łęgowie. W jakiś czas, zazwyczaj co tydzień, jeszcze trzeba było te wielkie stogi przestawiać, aby trzcina lepiej schła.  Dla dwóch, jeszcze wówczas czternastolatków, była to ciężka i wyczerpująca praca, ale po paru dniach zwątpienia zaczęli dawać sobie radę.   Do tej pracy jeździli po dziesięć kilometrów w jedną stronę rowerami.    Znacznie przyjemniejsze było korowanie wikliny.  Długą gałązkę wikliny wkładało się pomiędzy metalowe stożkowe widełki i ciągnęło się z całych sił, a wtedy w ręce pozostawała biała, mokrawa, gałązka okorowanej wikliny.   Te gałązki wiązało się sznurkiem w duże pęczki i na koniec zmiany wiozło się te pęczki taczką na wagę bo zapłata była za kilogram okorowanej wikliny.  I tutaj znowu wagowy próbował ich oszukiwać, ale Leszek i Grzegorz nauczeni doświadczeniem leśnej pracy, tym razem się nie dawali i zawsze żądali od wagowego karteczek z pieczątką i ilością ważonej wikliny.   W tej pracy, a szczególnie przy owej wiklinie, zarobili całkiem nieźle.   Leszek za półtora miesiąca pracy dostał tysiąc siedemset złotych to było porównywalne z miesięczną pensją jego mamy.   Kupił sobie spodnie, dwie koszule, przybory szkolne, a resztę pozostawił na wrzesień.  Z tą pracą wiąże się jedno z najgorszych przeżyć jego młodzieńczego życia.   Po otrzymaniu wypłaty dwaj koledzy postanowili to uczcić i poszli do wiejskiego sklepu w Łęgowie gdzie nabyli butelkę popularnego wina owocowego tak zwanego pisanego patykiem.  Wypili tylko około połowę butelki bo im to nie smakowało.   Wrócili pod sklep, resztę oddali miejscowemu miłośnikowi tego trunku, a sami nabyli pół litra Ratafii Pomarańczowej bo była to jedyna kolorowa wódka w sklepie, a czystej bali się pić. Usiedli sobie w pięknym zacienionym miejscu z rozległą panoramą, nad brzegiem jeziora i prowadząc wartką rozmowę, głównie dotyczącą ich przyszłości, napoczęli ową Ratafię wlewając sobie po sporej porcji do metalowych kubków jakie wozili z sobą bo służyły im one do picia codziennej zbożowej kawy serwowanej darmowo przez zakład pracy, w którym właśnie skończyli swoją "karierę".   Piło się ten pomarańczowy, słodki trunek o mocy czterdziestu procent, wspaniale.  Rozmawiało się natomiast coraz bardziej ciekawie, a różne tematy w trakcie postępu picia, coraz bardziej same cisnęły się na usta.  I gdy, po jakiś dwóch godzinach owej biesiady w butelce pokazało się dno to zdecydowali, że mają dość i pojadą do domu, a dalsze świętowanie przełożą na jutro.  Tutaj jednak zrodziła się podstawowa trudność, otóż nie mogli wstać na nogi i normalnie chodzić.  Co próbowali to robić to się przewracali.   Ich świadomość stawała się coraz bardziej rozmyta, aż w końcu posnęli w tym miejscu, gdzie pili i tylko co jakiś czas jeden z nich się budził i jak to się mówi "jechał przez Kielce do Rygi".   Gdy w końcu jako tako doszli do siebie był już późny wieczór.  Próbowali wsiąść na rowery i pojechać wreszcie do swoich domów, ale to okazało się zbyt trudne i musieli  trzymając się tych rowerów, przebyć dziesięć kilometrów wężykiem wzdłuż szosy i ulic miasta.   Na szczęście wówczas ruch na drogach był znikomy i te brzydkie rowery, które nie chcąc ich słuchać czasami zaprowadzały ich na środek jezdni, nie doprowadziły do żadnej tragedii . Co się działo w domu to lepiej tego nie opisywać.  Jednak Leszek przez trzy dni był totalnie chory.  Głowa bolała go okropnie, nie mógł nic robić, a nawet nie mógł normalnie myśleć, co chwilę wymiotował, chociaż nie było już czym i w ogóle myślał, że nadszedł jego koniec, a do tego musiał słuchać wszystkich uwag, połajań, wskazówek i pretensji.   Od tego czasu Leszek nie wziął już do ust pomarańczowej Ratafii, ani też nigdy już się nie upił do takiego stanu jak wówczas nad tym jeziorem.

Wróćmy jednak do początków Leszka nauki w technikum. Podczas tej praktyki wykonywali normalne prace takie same jak inni robotnicy, lecz pod nadzorem doświadczonych mistrzów, z których każdy jeden był swoistym oryginałem.  Najbardziej Leszek zapamiętał pana Zenona, który zwykł mówić do nich, aby na wszystko uważali bo jedna sekunda i palca niet.  Albo też u niego woda podgrzewała się do sto celsujszów, a zamiast sześćset to z upodobaniem mówił szechset.  Tak w tym zakładzie, gdzie musieli wykonywać ciężkie prace fizyczne, a przecież mieli tylko po piętnaście lat, ich  przewodnikami i nauczycielami byli prawdziwi, często jeszcze przedwojenni robotnicy.  Byli oni autentycznymi  fachowcami, a przy tym dobrymi i  sympatycznymi ludźmi.  Cały rok był podzielony na cztery specjalności.   Klasa była podzielona na cztery części i każda z nich miała praktykę na jednym z czterech wydziałów.  Grupa Leszka miała najpierw stolarnię, później kuźnię, następnie obrabiarki, a na koniec ślusarnię.  Ta ślusarnia to dla Leszka było największe utrapienie, gdyż całymi godzinami trzeba było różnymi pilnikami i gładzikami piłować wodzidła metalowe do klocków hamulcowych przy wagonach, a musiały być one wykonane bardzo starannie, gdyż od nich zależało bezpieczeństwo jazdy i każdy taki element był dokładnie sprawdzany przez ślusarskiego mistrza za pomocą suwmiarki.  Leszka klocki nie były najlepsze, najlepsze piłował Stefan, który później zrobił sporą karierę na kolei, ale jakoś i ten element Leszek zaliczył.

Leszek nie lubił tych warsztatów.  Przerażała go nieustanna powtarzalność wszystkich czynności, atmosfera skażona dymem, smarami i hałasem oraz jedzenie w zakładowej stołówce, do której poszedł tylko kilka razy, a potem unikał jej jak przysłowiowego ognia.  Zamiast wydawać parę złotych na obiadowe danie w tym przybytku, to Leszek wolał sobie kupić dwie amerykanki, albo drożdżówki w piekarni na rogu Kaszubskiej i Bocianowa lub nawet parę czekoladowych kostek w sklepie Wawela mieszczącego się w piętrowym domu na rogu ulic Śniadeckich i 1-Maja (już dawno tego domu nie ma).  A czasami jak zaoszczędził parę złotych to szedł do restauracji Gromada (na rogu Pomorskiej i Cieszkowskiego) na flaki, bigos lub nawet schabowego.  Siedział wówczas w kącie sali zwanym pomieszczeniem dla niepalących (cztery stoliki), a przy sąsiednich stolikach wszyscy kurzyli bez opamiętania. Natomiast, gdy zaoszczędził jeszcze więcej to szedł na rumsztyk z pieczarkami, albo sznycel wiedeński z jajkiem sadzonym do wspomnianej już restauracji SIM (róg Alei 1- Maja i Słowackiego - wejście od Alei). Niestety, z uwagi na więcej niż skromne fundusze, którymi dysponował, te szaleństwa zdarzały mu się raz, a najwyżej dwa razy w tygodniu.  W pozostałe dni dojadał wieczorem chleb ze smalcem ze skwarkami, którego co tydzień wielki słoik przywoził z domu.

I tak codziennie oprócz wspomnianych czwartków Leszek szedł ulicą Bocianowo, Pomorską, Cieszkowskiego, przecinał Aleje 1-Maja pomiędzy radiem i SIM-em, a potem Słowackiego do parku Kochanowskiego za który była jego szkoła.  Czasami chodzili z Irkiem innymi ulicami, ale najczęściej przez cały pierwszy rok nauki taka była ich trasa do szkoły.   Do warsztatów mieli znacznie bliżej bo szli tylko ulicą Bocianowo do końca, skręcali w prawo w ulicę Sowińskiego, a potem tylko kawałek ulicą Zygmunta Augusta i już dochodzili do budki strażnika, gdzie przed wejściem do wspomnianego klaustrofobicznego tunelu, musieli pokazywać swoje przepustki.


Następny odcinek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię