wtorek, 28 października 2014

Leszek - odcinek 19

Poprzedni odcinek.


Leszek - odcinek 19

W drugiej klasie, jak już wspomnieliśmy, doszły nowe przedmioty zawodowe i doszli nowi nauczyciele. Mechaniki budowli uczył ich najbarwniejszy nauczyciel jakiego Leszek spotkał w swoim życiu czyli Roman Romanowski zwany inżynierem lub czarodziejem.  Zaś miernictwa uczył Tadeusz Błoński zwany dziadkiem. Już na jednej z pierwszych lekcji z inżynierem Leszek mu podpadł.  A było to tak: - pan inżynier miał taki zwyczaj, że lubił wypytywać uczniów o wszystko i dlatego jednego razu zapytał Leszka kim jest jego ojciec. Leszek odpowiedział, że jest brygadzistą w  nowoczesnej betoniarni i naciska guziki.  Na to pan inżynier:  a co ty będziesz robił  jak skończysz szkołę?   Ja panie profesorze będę produkował te guziki, które teraz naciska mój ojciec.   I wówczas z niewiadomych powodów pan inżynier kazał Leszkowi przestać się mądrować i wyjść z klasy bo nie będzie takich przemądrzałych młodzieńców tolerować na swoich lekcjach. Leszek miał dużo starć w ciągu czterech lat podczas których uczył ich profesor Romanowski, ale z powodu dobrych ocen, przemądrzałości i zamiłowania do wszelakich dyskusji już niebawem został przez pana inżyniera okrzyknięty mistrzem i na co drugiej lekcji kazał mu pan inżynier przesiadać się z ostatniej ławki do pierwszej bo lubił on bardzo dyskusje z uczniami, które nieraz trwały ponad połowę lekcji, a potem pan inżynier gnał z programem i często, pod koniec lekcji zdążył jeszcze z krótkimi kartkówkami czyli sprawdzianami.  Więcej o panu inżynierze później, gdyż jest ona naprawdę wart solidnego opisania.

Natomiast profesor Błoński zwany dziadkiem miał zwyczaj chodzić prawie przez całą lekcję między rzędami ławek, spożywając landrynkę i kręcąc młynka kciukami obu rąk.  Były to niesamowicie zabawne przyzwyczajenia, ale uczniowie musieli zachowywać powagę, gdyż wówczas w szkole panowała prawdziwa dyscyplina i szacunek dla nauczycieli.  Zresztą dziadek był super nauczycielem i wszyscy go lubili, a te drobne dziwactwa tylko w głowach uczniów szukających zawsze i wszędzie okazji do wygłupów, popisania się lub tematów do rozmów mających zaimponować kolegom, stawały się czymś więcej niż zwyczajnym przyzwyczajeniem tego lub innego nauczyciela.  Tak czy inaczej lubili sobie, oczywiście nie na lekcjach, pokpiwać z owych nawyków i liczyli ile landrynek dziadek przeżuł w czasie dwóch lekcji, albo ile młynków robi na minutę lub też ile razy przeszedł tam i z powrotem wzdłuż ławek podczas jednej lekcji.  Tacy już są uczniowie i pewnie, chociaż pewnie obecnie przyjmuje to coraz inne formy to się jednak nigdy nie zmieni.

Jednego razu, kręcąc owe młynki, żując landrynkę i chodząc między ławkami dziadek opowiedział im prawdziwą historię jak spotkała go w 1930 roku, gdy będąc młodym geodetą dokonywał pomiarów gruntów na dalekim polskim Polesiu.  Najpierw pan profesor opowiadał o urokach Polesia i o wielkich problemach ze wszystkimi pomiarami z uwagi na ogromne połacie podmokłych, bagnistych i gęsto zalesionych terenów.  Opowiadał jak wielokrotnie zapadał się w takich bagnach i jak trudno było poziomować sprzęt geodezyjny w tych warunkach.  A po tym bardzo ciekawym wstępie przystąpił do właściwego opowiadania.  Otóż latem owego roku on wraz z drugim geodetą i dwoma pomocnikami, przystąpili do tworzenia nowej geodezyjnej siatki triangulacyjnej na tym terenie.  Taka siatka jest później podstawą do wszelkich pomiarów dotyczących lokalizacji budowli czy obmiarów gruntów.   W narożnikach tej trójkątnej sieci wkopywali w ziemię kamienne słupki sytuacyjno-wysokościowe zwane reperami.   Kończąc pracę na polu  jednego z gospodarzy, po założeniu takiego repera na jego polu, poprosili gospodarza, aby do nich przyszedł.  A gdy on podszedł, pokazali ów oznakowany słupek i nakazali mu pilnować go jak oka w głowie.  Gospodarz przysiągł im na wszystkie swoje świętości, wszak geometra to był wówczas ktoś z kim należało się liczyć, że będzie tak robił jak mu nakazali.  Po trzech latach wrócili do tego gospodarstwa i zaczęli szukać owego repera. Niestety szukali i szukali i nie znaleźli.  W końcu poszli do domu owego gospodarza i zapytali dlaczego nie pilnował tego co mu kazali i co im przysięgał.  A wówczas gospodarz mówiąc: - panocki kazali mi pilnować tego kamienia jak oka w głowie, to żem go wykopał i schował.  Po czym  zaprowadził ich do swojej stodoły i pokazał leżący na sianie pięknie oczyszczony ów kamienny słupek z geodezyjnymi znakami.  W tym momencie swojego opowiadania pan profesor zaczął się głośno śmiać, a wszyscy uczniowie za nim.  Dziadek śmiał się coraz głośniej i uczniowie także.  I w końcu już nie było wiadomo z czego się wszyscy śmieją, ale śmiali się coraz bardziej i coraz głośniej.  A jak sobie później opowiadali to nagromadziły się  w tamtym momencie wszystkie czynniki, czyli opowiadanie dziadka, jego młynki, landrynki i chodzenie, jego opowiadanie czynione z dużym przejęciem i ogromną emfazą.   A kulminacyjnym elementem był ów niespodziewany wybuch śmiechu i to u tak szacownego i poważnego nauczyciela.  Śmiali się wszyscy chyba z dziesięć minut, a wielu z nich do przysłowiowych łez i była to jedna z najsympatyczniejszych chwil w szkolnym życiu Leszka.  W końcu profesor Błoński opanował swój ogromny atak śmiechu i zaczął  uciszać uczniów, a zaraz potem przeszedł do tematu lekcji, który przerwał swoim opowiadaniem  Jednak często na lekcjach wspominali dziadkowi o tym reperze i jeszcze wiele razy, ale już w skróconej wersji, dawał się namówić na to samo opowiadanie, które ponownie wywoływało wesołość i śmiech, nigdy już jednak nie takie samo jak to pierwsze opowiadanie dziadka o reperze.   Od tej pory repery kojarzyły im się często ze stodołą i żartom, przy najróżniejszych okazjach, na ten temat, nie było końca.

Pomimo, iż Leszek cały rok szkolny mieszkał u Grzegorza i pomimo, że prawie wszystko w tym czasie, oprócz sobót i niedziel, robił razem z Grzegorzem to jednak nie wytworzyła się pomiędzy Leszkiem i Grzegorzem taka nić sympatii, takie relacje i zrozumienie jakie wytworzyły się poprzedniego roku pomiędzy Leszkiem i Irkiem. Te relacje, byłych współlokatorów u państwa Brzozowskich, nadal się utrzymywały chociaż sytuacja uległa zasadniczej zmianie.  Pomimo,że nawet nie siedzieli razem w ławce i nie mieli wielu wspólnych kolegów oraz wspólnych zainteresowań to jednak czuli do siebie dużą sympatię i wzajemną akceptację. Może wynikało to ze wspólnego, przynajmniej częściowo, miejsca pochodzenia, a może z ich charakterów, albo z przeżyć poprzedniego roku, albo z innych powodów.  Faktem jest, że pozostali sobie bliscy i dzisiaj można nazwać to przyjaźnią, chociaż w tamtym czasie różnie o tym myśleli.

Irek w drugiej klasie zamieszkał także na stancji.  Zamieszkał u swojej kuzynki na ulicy Skwarnej na Wilczaku.   Nieopodal mieszkał inny kolega z ich klasy - Michał.   I z czasem Irek zaczął się z nim kumplować.  Michał był bydgoszczaninem z dziada pradziada i mieszkał w ślicznym jednorodzinnym domku, był miłym, uczynnym i bardzo sympatycznym chłopakiem.   Dzięki Irkowi także Leszek bliżej poznał Michała.  Irek był ambitny i gdy ojciec obiecał mu zakup motocykla, czyli ówczesnego cudu techniki polskiej, zwanego SHL to zapisał się na kurs prawo jazdy, który po paru miesiącach uczestniczenia w zajęciach i lekcjach jazdy, zdał i został jednym z ówczesnych królów szos, gdyż wtedy samochody były bardzo nieliczne, a motocykle coraz liczniejsze.  Dzięki temu mógł ojca podwieźć, gdy był w domu, do bardziej odległej rodziny lub znajomych, mamę mógł zawieźć na zakupy do odległej o kilkanaście kilometrów Kcyni lub też z fasonem, w niedzielę podjechać pod kościół w Czeszewie, gdzie jego akcje gwałtownie rosły wraz z powodzeniem u miejscowych dziewczyn.  Tym bardziej, że jeździł motocyklem SHL, a nie motocyklem WSK zwanym wtedy wiejskim sprzętem kaskaderskim.

Druga klasa minęła Leszkowi spokojnie.  Wyniki znowu miał więcej niż dobre, a zamieszkiwanie u Grzegorza pokazało mu zupełnie inny świat, innych ludzi i inne życie.  To były wielce pouczające przeżycia, zmuszające do refleksji, przemyśleń i mobilizacji..

A wakacje zaczęły się od dwutygodniowej praktyki geodezyjnej.  Praktykę prowadził oczywiście profesor Błoński, a odbywała się ona po prawej stronie za torami kolejowymi stacji Bydgoszcz Wschód.  Obecnie są tam ogródki działkowe, a wówczas, latem 1969 roku, były to nieużytki graniczące z potężnym wysypiskiem śmieci, a z oddali widać było potężne dźwigi-żurawie wyładowujące towary z barek rzecznych lub też ładujące na nie najróżniejsze towary, gdyż port Bydgoszcz-Wschód był wtedy tętniący życiem i wielkim ruchem ogromnym, jak na polskie warunki, portem rzecznym.
I to na tych nieużytkach, za portem i za torami czyli na polach zarośniętych chwastami, uczniowie po drugiej klasie Technikum Kolejowego o specjalności budowa dróg i mostów kolejowych musieli zaliczyć umiejętności posługiwania się sprzętem geodezyjnym.  Przy pomocy teodolitów, niwelatorów, węgielnic z pionem i taśm mirniczych wytyczali w terenie odcinki proste i łuki kolejowe, krzywe przejściowe, przechyłki torów, punkty wysokościowe i dziesiątki innych elementów związanych z budową torów kolejowych i innych kolejowych budowli.

A tydzień po zaliczonej praktyce geodezyjnej Leszek, na zaproszenie Irka i jego rodziców, ponownie pojechał do Czerlina.
.


Następny odcinek.





2 komentarze:

  1. Tadeusz Błoński to był mój dziadek . Niesamowite uczucie natrafić na taki wpis ! Super !

    OdpowiedzUsuń
  2. I mój też. ŁB

    OdpowiedzUsuń

Jeżeli chcesz wyraź swoją opinię