Po latach uczestnictwa w różnych forach postanowiłem zostawić trochę inny, bardziej refleksyjny ślad moich przemyśleń, przemyśleń życiowego realisty z dużą dozą krytycyzmu i domieszką melancholii. Chciałbym także zaprezentować trochę różnych pamiątek z minionych lat, głównie związanych z Bydgoszczą, ale nie tylko. Ponadto pragnąłbym w trochę nietypowy sposób prezentować niektóre bieżące i minione wydarzenia oraz zaprezentować różne swoje uwagi i spostrzeżenia. Temu ma służyć ten blog.
Dzisiaj byłem z moimi wnukami na spacerze w najpiękniejszej bydgoskiej dzielnicy i moja wnuczka pokazała mi piękny bydgoski zakątek. Ciekawe czy ktoś z czytelników mojego bloga wie gdzie to jest. Rozwiązanie zagadki jutro.
Tak jak napisał anonimowy czytelnik mojego bloga, zdjęcia wykonano z pięknie odnowionej, drewnianej kładki nad Brdą. Łączy ona (na wysokości szkoły i przedszkola w Opławcu) dwie bydgoskie dzielnice czyli Opławiec i Piaski. Poniżej ta kładka, a w tle Marta i Wiktor - moje wnuki.
Wracając rowerem leśnymi drogami ze Smukały do Niemcza po drodze wykonałem poniższe zdjęcie:
Próbujemy coś zrobić i wiele dyskutujemy obecnie o tym, aby odzyskać od Niemców odszkodowania za straty wojenne. Moim zdaniem jest to rzecz oczywista i niepodlegająca żadnych dyskusji. Po pierwsze to Stalin nakazał Bierutowi zrzeczenia się owych roszczeń, a do tego posiedzenie rządu polskiego podejmującego tą ustawę na żądanie Stalina odbyło się w niedzielę, a rząd w niedzielę się nie spotykał, a i protokołu z owego posiedzenia brak.
Byliśmy zależni od kaprysów i woli jednego z największych zbrodniarzy w historii ludzkości czyli owego Stalina i wszystko co podjęliśmy pod jego wszelaką presją nie jest naszym, ale jego stanowiskiem. Niemcy i inne kraje Europy objęte były planem Marshalla, a my byliśmy objęci reżimem Stalina. Jak dzisiaj można to porównywać?
Trzeba naprawdę ogromnie złej woli, aby tego nie rozumieć.
Dokumentów brak, odszkodowań brak, skradzione dobra Polaków nadal przebywają w Niemczech i Rosji, a oni mówią nam, że nam się nic nie należy. Nie należy się nam nic za wymordowanie ponad sześciu milionów Polaków i pozbawienia nas ponad 60% naszej substancji majątkowej.
Są to tak oczywiste fakty, że trudno o nich dyskutować.
A do tego mamy skrzeczącą rzeczywistość o której czytaj poniżej.
Robili sobie z Polski kraj "poddostawców", "monterów" i rezerwuar taniej siły roboczej. W razie problemów politycznych Berlin ma na nas porządny kij
wPolityce.pl 24.10.2015
Dane gospodarcze nie kłamią: w ciągu ostatnich kilku lat Niemcom udało się z Polski zrobić „kraj poddostawców”, zaplecze remontowo-montażowe, rynek zbytu dla ich towarów, niekoniecznie najwyższej jakości i rezerwuarem taniej siły roboczej.
W ubiegłym roku wzrósł poziom eksportu polskiego do RFN i wyniósł on 26,1 procent ogółu polskiego transportu. Jaka jest to skala świadczy fakt, że wartość ta wynosi tyle, ile pięciu kolejnych państw z listy eksporterów razem wziętych: Wielkiej Brytanii, Czech, Francji, Włoch i Rosji.
GUS
Poziom importu z Niemiec też robi wrażenie; jest on dwa razy wyższy niż import z Chin i Rosji razem wziętych.
GUS
Można wysnuć hipotezę, że istotnym krajem podlegającym ekspansji gospodarczej Niemiec (miejscem wytwarzania części nadwyżki PNB nad PKB Niemiec) jest Polska
— czytamy w opracowaniu Fundacji Kaleckiego „Kapitał w Polsce XXI wieku. Kapitał zagraniczny: czy jesteśmy gospodarką poddostawcy?”
PNB czyli Produkt Narodowy Brutto różni się tym od Produktu Krajowego Brutto, że powstaje on w kraju i za granicą. PNB jest w Niemczech wyższy od PKB i specjaliści przypuszczają, że tę nadwyżkę generuje właśnie polski sąsiad.
Wielu Polaków podchodzi do tego typu informacji „na luzaka”. A to dlatego, że w głównych telewizjach dane te prezentują i objaśniają bardzo często lobbyści naszego zachodniego sąsiada, pracujący w jego bankach i innych instytucjach finansowych.
Nie mamy więc szans dowiedzieć się, że celem kraju powinno być dążenie do dywersyfikacji powiązań ekonomicznych, bowiem dziś jesteśmy w takiej sytuacji, że Niemcy w razie czego, np. potrzeb politycznych, łatwo poradzą sobie bez nas, zaś my natychmiast popadniemy w poważne problemy, jeśli Berlin zechce nas „ukarać”.
Na dodatek bardzo łatwo stan zależności od uśmiechającego się i poklepującego po plechach sąsiada pogłębia się. Przeciętny Polak omotany jest bowiem propagandą tzw. pojednania i podświadomie myśli, że jeśli nie ono, to… będzie wojna.
A przecież to my powinniśmy być wobec Niemiec „Izraelem”. To nie my powinniśmy być wiecznym petentem, bo mamy rachunki. Nie wszystkie zostały wyrównane. Nie zasłużyliśmy na rolę „popychadła”. Tu nie chodzi nawet o kwestie godnościowe, choć one też są ważne. Chodzi o ekonomię.
Z pozycji poddostawcy taniej pracy i średniozaawansowanej produkcji może być trudno dołączyć do grona krajów wysokorozwiniętych. My już nie staniemy się dużo bogatsi nadal skręcając meble i produkując fotele samochodowe dla niemieckich koncernów
— powiedział dr Adam Leszczyński podczas debaty przez Fundację Kaleckiego.
Ostatnie działania kanclerz Angeli Merkel w sprawie uchodźców, a wcześniej w sprawie kryzysu greckiego pokazuje, że nasz sąsiad jest gotów do wymuszania siłą wszelkich ustępstw od krajów Unii Europejskiej. Przewaga ekonomiczna Niemiec nad Polską, gdy jesteśmy zaledwie jego poddostawcą, a nie równorzędnym partnerem, sprawia - że moc wymuszania znacznie się zwiększa.
Dziennikarz. Publikował m. in. w „Życiu” i „Wprost”. Okładka ilustrująca jeden z jego artykułów była prezentowana w „Deutsches Historisches Museum” w Berlinie. Współzarządzał z Wojciechem Sumlińskim
I co? Bez końca mamy się na to zgadzać? Bez końca mamy mówić, że pada deszcz jak plują nam w twarz?
A z tym Świeciem to było tak: Pewnego dnia, wiosną 1978 roku, laborantka pracująca w Zakładach Celulozy i Papieru w Świeciu nad Wisłą poszła zbadać skład chemiczny ścieków odprowadzanych do zakładowej oczyszczalni ścieków i zbliżając się do punktu pomiaru zapadła się pod ziemię i dopiero po paru dniach wydobyto jej szczątki przetrawione przez, na przemian kwasy i zasady płynące w rurociągu, którego zawartość miała zbadać. Po wstępnych dochodzeniach okazało się, że te zmienne ph ścieków doprowadziło do zniszczenia sporej części rurociągu. Laborantka miała pecha bo trafiła na najbardziej zniszczony odcinek tej kanalizacji. Po prostu grunt i kanalizacja się pod nią zapadła, a ona w to wpadła. Okropna śmierć.
Po tym tragicznym wydarzeniu zapadły decyzje na szczeblu rządowym bo Zakłady Celulozy i Papieru w Świeciu nad Wisłą były strategicznym zakładem w skali kraju. Naprawę tego rurociągu powierzono firmie, w której pracował Leszek. A Leszka skierowano jako pełniącego obowiązki majstra na ten szczególnie wrażliwy odcinek robót.
Oczywiście miał swojego kierownika budowy, a był nim Józef Józefowicz. Niestety pan Józef miał także w swoim kierownictwie trzy inne budowy i zawsze tak jakoś się składało, że był na innych budowach niż na tej gdzie był potrzebny. Krótko mówiąc Leszek został skazany sam na siebie, a pan kierownik tak naprawdę tylko przeszkadzał zamiast kierować.
Na potrzeby budowy sprowadzono z Wielkiej Brytanii specjalną izolację o symbolu CX300, która miała zabezpieczać betonowe rury i studzienki rewizyjne przed korozją zmiennego ph.
Niestety pan kierownik miał rozliczne kontakty i spora część owej drogiej i unikatowej izolacji zaczęła znikać z budowy. Izolacja była w beczkach z których Leszek musiał się szczegółowo rozliczać, ale pan kierownik budowy i na to znalazł sposób. Polecił Leszkowi smarować ową izolacją ruty betonowe raz zamiast trzy razy jak to było przewidziane w projekcie zaś oszczędności na owej genialnej angielskiej izolacji wywoził w niewiadomym kierunku i miejscu. Dopiero po kilku latach, gdy Leszek nie pracował już w Hydrobudowie, dowiedział się, że pan Józef z ogromnym zyskiem naprawiał przy pomocy owej izolacji, dachy, ściany i fundamenty domów budowanych na osiedlu powszechnie zwanym złodziejowym w Świeciu.
Tutaj budowali swoje domy lokalni decydenci, wyższa kadra z ZCiP, prokuratorzy, sędziowie, znani lokalni lekarze i inni tego typu,według dzisiejszej nomenklatury, lokalni bonzowie i celebryci.
Leszek się oburzał i protestował, ale pan Józefowicz zaprosił go pewnego dnia do Wielonka położonego nad Zalewem Koronowskim, gdzie on był posiadał okazałą daczę i to tuż nad samą wodą. Urokiem miejsca przekupił Leszka, a do tego przekupił go swoją dobrocią oraz udawanym zrozumieniem i zbrataniem. Niestety, głupi Leszek to kupił i został na czas jakiś wasalem tego kombinatora.
Leszek chwalił się swojemu kierownikowi, że zdobył stopień żeglarza i, że pragnąłby pożeglować samodzielnie po Zalewie. Pan Józef oświadczył, że nie ma problemu bo we Wielonku jest sporo żaglówek i jak tylko Leszek zapragnie to mu którąś z nich udostępni. I tak się stało. Pan Józef zabrał Leszka swoim nowym czerwonym Moskwiczem i zawiózł go na swoją daczę. Tutaj pani Beata, atrakcyjna i postawna blondynka, żona pana Józefa, przyjęła ich wystawną kolacją, potem były różne trunki i ciekawe dyskusje, liczne toasty oraz zapewnienia o wzajemnej przyjaźni i braterstwie.
Następnego dnia Leszek wsiadł na żaglówkę Omegę, którą udostępnił mu pan Józef. Chociaż po minionej nocy zwyczajny Józek, a nie pan Józef. I Leszek popłynął po wodach Zalewu. Piękne to były chwile, piękne widoki, niesamowite przeżycia. Po tych paru godzinach żeglowania, w tym pięknym miejscu, przy sprzyjających wiatrach, Leszek zupełnie złapał bakcyla żeglowania, który od dawna w nim kiełkował.
W końcu przypłynął do pomostu, wrócił na daczę pana kierownika i jak miał odmówić swojemu kierownikowi? Przecież pan kierownik, a teraz Józek był taki uczynny, tak rozumiał Leszka pasje, tak dobrze rozmawiali i pili A do tego pani Beata i pan Józef zapewniali go, że należy pomagać ludziom, a to tylko im wszystkim wyjdzie na dobre, zaś nikt na tym nie ucierpi. Przecież tak ten socjalizm to tak naprawdę nic nie jest wart.
Leszek zauroczony miejscem, żeglowaniem, ludźmi, czymś co było dla niego zupełnie nowe, sam już do końca nie wiedział co ma o tym myśleć. Postanowił zaufać swojemu swojemu kierownikowi
Po latach zrozumiał, że to była zwyczajna socjotechnika i to bezczelnie zastosowana na młodym, niedoświadczonym inżynierku. Wtedy myślał zupełnie inaczej.
Pewnie żadne tłumaczenia nie mają tutaj sensu, ale czy wielu ostałoby się tak przebiegłym działaniom? Pan Józef, patrząc z dzisiejszej perspektywy, był klinicznym przykładem socjalistycznego załatwiacza i to załatwiacza wyższego szczebla bo załatwiał potrzeby tych co stali na najwyższym szczeblu ówczesnej regionalnej drabiny. Przymilał się, pił z kim trzeba i ile trzeba, nadskakiwał, przekonywał, perorował i pięknie kłamał. A, że miał do tego wrodzony dar to wszystko szło mu doskonale. I pomimo, że miał obowiązek być na każdej budowie i pilnować robót jako kierownik budowy to ciągle był na tej, na której nie był. I tak rok za rokiem udawało mu się to lawiranctwo i kombinatorstwo wyższego rzędu. Dzisiaj Leszek z obrzydzeniem przypomina sobie tego kierownika, ale wówczas się uczył, starał się dostosować, starał się, jak to się wówczas mówiło, żyć z ludźmi, nie podpadać zwierzchnikom, a dzięki temu otrzymywał premie, podwyżki i korzystał z innych przywilejów. Wtedy, na tej budowie, wpadł na jeden świetny pomysł dotyczący rekultywacji terenów po budowie. Złożył tak zwany wniosek racjonalizatorski i czekał na rezultaty. Pewnie nigdy by się nie doczekał jego realizacji, gdyby nie opowiedział przy biurowej popijawie, o tym projekcie swojemu kierownikowi. Ten od razu bardzo się zainteresował, ale postawił jeden warunek - trzydzieści procent wynagrodzenia dla niego. Cóż Leszkowi pozostało oprócz zgody na ten warunek. Po paru tygodniach od zawarcia tego porozumienia okazało się, że jeszcze jeden z decydentów (pomińmy nazwisko) z dyrekcji we Włocławku, zażądał dwadzieścia procent wynagrodzenia za wniosek. Pan kierownik zapewnił, że to już wszystkie warunki, a po ich przyjęciu wniosek zostanie rozpatrzony w dwa tygodnie. Tak też się stało. Leszek najpierw zrealizował swój pomysł, a potem zainkasował prawie półroczne pobory z jego wdrożenie, lecz niestety połowa z tego poszła na wspomniane wyżej dwa sępy. Po zakończeniu robót w Świeciu, Leszka awansowano i przeniesiono na budowę do Fordonu. Dzięki temu nie musiał wstawać o czwartej trzydzieści, aby o piątej czterdzieści jechać autobusem PKS-u do Przechowa i wracać do domu około dwudziestej. Na budowę w Łoskoniu, za Fordonem jechał z bazy sprzętowej w Łęgnowie. Dzięki temu mógł wychodzić z domu ponad godzinę później. W Fordonie trafił na budowę kolektora "F". Był to betonowany w specjalnych formach rurociąg o przekroju 2,4 metra na 2,8 metra. Miał to być główny rurociąg odprowadzający ścieki z planowanej na sto tysięcy mieszkańców dzielnicy Nowy Fordon do oczyszczalni ścieków w Łoskoniu. Na budowie pracowały dziesiątki ciężarówek, kilka Unikopów (takich dużych koparek zbierakowych), były popularne spycharki Stalińce i wielkie spycharki zwane Breżniewami, liczne dźwigi i cała masa innego sprzętu. Wykopy miały ponad dziesięć metrów głębokości i odwadniane były całymi systemami tak zwanych igłofiltrów. Była betoniarnia, gruszki do przewożenia betonu i pompy samochodowe tłoczące beton do wielkich stalowych szalunków. To była naprawdę wielka budowa. Budowa jakie realizuje się tylko przy największych zadaniach. Budowa, która była wielkim inżynierskim wyzwaniem, a jednocześnie wielkim doświadczeniem. Pracowano na dwie zmiany, a ludzi, sprzętu i problemów było naprawdę sporo. Do tego był plan i premie. Nie będziemy tutaj więcej o tym pisać bo to tak samo jak w przypadku pobytu w wojsku, wymagałoby osobnego wielkiego opisania, a nie to, jak na wstępie zaznaczyliśmy, jest celem tej pisaniany. Leszek nie umiał podpisywać trzydziestu kursów ciężarówek z urobkiem z wykopu, gdy faktycznie dokonywano ich około dziesięciu. Nie umiał patrzeć przez palce na samowole operatorów ciężkiego sprzętu. Nie mógł spokojnie patrzeć na marnotrawstwo paliwa, betonu, a także na lekceważenie sztuki inżynierskiej, na różne prowizorki i uproszczenia. Nie umiał pić wódki na umór, pospolitować się z załogą. Dlatego zaczęto o nim mówić, że nie potrafi żyć z ludźmi. Nie potrafił się bratać z podwładnymi, grać z nimi w karty, pić czy dyskutować o wszystkim czyli o niczym. Był wymagający, dokładny, upierdliwy i namolny w przestrzeganiu projektu, zasad i bezpieczeństwa. Te i inne jego cechy absolutnie nie pasujące do otaczającej go budowlanej rzeczywistości, coraz bardziej przekonywały Leszka, że budowa to nie miejsce dla niego. A do tego ta socjalistyczna bylejakość, ta pogoń wszystkimi metodami za wykonaniem planu bo za to były spore premie, to omijanie reżimów technologicznych, a czasami nawet ich lekceważenie i wiele innych negatywnych zdarzeń i zjawisk zupełnie Leszka zniechęciły do kontynuowania budowlanej kariery. Szukał innej pracy i tutaj na pomoc przyszedł mu jego teść. Znalazł mu pracę w Ośrodku Techniki i Racjonalizacji Wojewódzkiego Związku Spółdzielczości Pracy. Po ponad trzech latach pracy w Hydrobudowie Leszek z wielką ulgą rozstawał się ze swoimi obowiązkami w tej firmie. W nowym miejscu pracy dostał angaż, który był wyższy, aż o pięćdziesiąt procent od tego w Hydrobudowie. Ale... O tym w następnym odcinku.
Przyjechała do Moskwy z Aktiubińska ( przemysłowe miasto, porównywalne co do liczby ludności do Bydgoszczy, ale w Kazachstanie i zupełnie odmienne), a po paru latach pracy w Moskwie, pragnąc dokształcać się i realizować swoje marzenia, trafiła na studia do Leningradu, zaś z Leningradu trafiła w 1978 roku do Bydgoszczy i tutaj już została.
Droga ekspresowa S5 miała być wybudowana do czerwca 2012 roku co zresztą zaręczył swoją ręką poseł PO Paweł Olszewski. Jak wiemy i widzimy drogi nie ma i nie wiadomo kiedy tak naprawdę będzie. Niby wycinają jakieś lasy, coś tam zaczęli roboty ziemne, ale do przejezdności asfaltową drogą to naprawdę jeszcze odległa perspektywa.
Poniżej kopia pisma skierowanego przez przewodniczącego Rady Miasta Bydgoszczy do ówczesnej (2013 rok) wicepremier, a obecnie merkantylnej pani komisarz UE:
Ta pani jest obecnie komisarzem UE zarabiającym jak na polskie warunki absurdalne pieniądze, a drogi S5 nie ma i tak naprawdę nie wiadomo kiedy ona realnie zostanie zbudowana.
Zwolennicy totalnej opozycji popierają panią komisarz chociaż nie mogą jeździć drogą, która miała być wybudowana w 2012 roku.
Co myśleć o takiej pani komisarz i jej zwolennikach?
Głosujmy na nią, a jeszcze przez długie lata S5 nie będzie.
Tym razem zdjęcie zbiorowe wykonane w pierwszy dzień wiosny 1994 roku. Oprócz wielu zacnych bydgoszczan, na zdjęciu widzimy także jednego gdynianina, jednego warszawiaka (przez cztery lata bydgoszczanina) oraz wójta i przewodniczącego Rady Gminy Świekatowo.
A Niemcz, gdzie wykonano to zdjęcie, był wtedy sielską wsią z rozległymi widokami, krowami na łąkach i starymi sadami.
Na poniższym zdjęciu przykład tego jak ongiś wyglądał ów sielski Niemcz
Po wojsku Leszek zrobił sobie miesiąc urlopu. Ten miesiąc upłynął bardzo przyjemnie. Spędził go razem z ukochaną Joanną. Zaś od pierwszego października Leszek poszedł do pracy. Zatrudnił się w Hydrobudowie Włocławek. W tej firmie od roku pracował już jego najbliższy kolega z okresu studiów - Michał Wiśniewski. Firma była z Włocławka, ale miała duży oddział w Bydgoszczy. Ten oddział mieścił się na ulicy Hutniczej, tuż przy pętli tramwajowej linii numer sześć w Łęgnowie.
Przez kilka pierwszych miesięcy Leszek pracował w biurze ucząc się wszystkiego co było związane z tak zwanym przygotowaniem produkcji. Głównie były to umowy na wykonywanie robót, kosztorysy, rozliczanie budów, zestawienia materiałowe i wiele innych podobnych rzeczy.
W tym okresie przeżył kilka hucznych imprez zakładowych. Były to zazwyczaj wielkie popijawy z jedzeniem przywożonym z dobrej restauracji. Zazwyczaj kończyły się śpiewami, a nawet tańcami w gabinecie dyrektora lub na biurowym korytarzu. W trakcie tych imprez Leszek bliżej poznał całą kadrę zarządzającą i biurową. Było sporo bruderszaftów, misiów, a nawet wzajemnego całowania się. Usłyszał dużo różnych opowiadań. Opowiadań o różnych historii jakie zdarzyły się na rozlicznych budowach. A także nasłuchał się różnych biurowych plotek i tych dawnych i tych obecnych.
W przygotowaniu produkcji pracowało kilka młodych kosztorysantek, kreślarzy i pomocy biurowych, jak ich wtedy nazywano. Poznał bliżej także różnych kierowników budów i ich zastępców.
Na budowach, oprócz starej sprawdzonej kadry, pracowała także piątka młodych inżynierów, nie licząc Leszka. I to z nimi od razu Leszek poczuł największą wspólnotę. Jak ta cała ekipa zjechała się do dyrekcji na imieniny dyrektora lub jego zastępcy, o dniu budowlańca nie wspominając, to naprawdę było wesoło i ciekawie.
Natomiast w biurowej pracy wcale reju nie wodzili dyrektorzy, ale pan Mieczysław Kalinowski. Był już wówczas po sześćdziesiątce i zbliżał się do emerytury, ale tak właściwie to do niego należały wszelakie biurowe decyzje dotyczące zawierania i rozliczania umów, opracowywania różnorakich kosztorysów, negocjacje z inwestorami czy podwykonawcami. To pan Mieczysław decydował praktycznie o wszystkim dotyczącym tej sfery działalność bydgoskiego oddziału firmy. Był naprawdę świetnym fachowcem i trudno było usłyszeć od niego chociażby słowo pochwały. Leszek takie słowa usłyszał dopiero po trzech miesiącach pracy, gdy znalazł ewidentne błędy w dokumentacji projektowej jednej z robót. Pojechał wówczas razem z panem Mieczysławem do biura projektów, które ów projekt wykonało i tam spokojnie krok po kroku wytknął projektantom ich błędy. Wszystko zostało skrzętnie spisane w notatce służbowej i wyznaczono krótki termin naprawy owych błędów bo mijał termin rozpoczęcia robót. Po tym spotkaniu pan Mieczysław powiedział: - dobrze się pan spisał panie Leszku, oby tak dalej, a będą z pana ludzie. Leszek urósł we własnych oczach i czuł się tak jakby dostał przynajmniej podwójną premię, a premie wtedy bywały spore.
Biurowe życie biegło wygodnie i leniwie, ale szybko przyszedł jego kres.Na początku lutego 1978 roku jeden z kilku kierowników budów, zachorował i zapowiadało się na jego dłuższą nieobecność dlatego dyrektor wyznaczył Leszka na jego zastępcę na czas tej choroby. Zmieniono Leszkowi angaż na pełniącego obowiązki majstra, dodano do pensji dziesięć procent więcej i skierowano go na najbardziej paskudną budowę, jaką wówczas wykonywała jego firma, czyli na teren bydgoskiego Zachemu. Już samo wejście w rejon wykonywania robót, czyli w oddział o nazwie "2000" wymagało dwóch przepustek, a dojeżdżało się w rejon robót jedną z czterech regularnych linii kursujących po tej ogromnej przestrzeni całego Zachemu. Leszek nadzorował budowanie kanalizacji dla ścieków, których "ph" wahało się od dwóch do dziesięciu. Do wykonywania prac stosowano rury kamionkowe i to dodatkowo specjalnie izolowane. Pomimo tego jak wykazywała praktyka, i tak po kilku latach płynące w owych rurach ścieki wszystko przeżerały. Pozostawało budowanie od nowa. Czyli, krótko mówiąc, jak skończono w jednym miejscu to zaczynano w innym, a potem wracano do tego poprzedniego miejsca i tak w kółko. Robota była paskudna, odbywała się w skrajnie szkodliwych warunkach, ale była dobrze, jak na owe czasy, płatna.
Na szczęście po trzech miesiącach pan Czesław czyli ów kierownik, wrócił i Leszka skierowano na budowę kolektora łączącego Zachem z zakładową oczyszczalnią ścieków w Łęgnowie. Tutaj "ph" wahało się podobnie, ale roboty odbywały się poza terenem Zachemu i odpadały owe idiotyczne przepustki i ciągłe kontrole oraz uciążliwy dojazd na budowę.
I tutaj, na tej budowie, Leszek przebył swoją kolejną ważną życiową lekcję. Pamiętamy tę lekcję z ulicy Mirowskiej w Częstochowie kiedy to podwładni Leszka zdradzili go i dla doraźnych korzyści zrobili coś o czym poprzednio twierdzili, że jest niemożliwym do wykonania. I tak było na tej nowej Leszka budowie. Stare budowlane wygi, pozbawione swojego wieloletniego kierownika, ignorowały prawie wszystko co kazał im robić młody inżynier. Robili po swojemu, okazując lekceważenie i brak szacunku dla tego młodego majstra. To pewnie typowe, ale Leszek okropnie to przeżywał i nie wiedział jak ma się zachować i co ma robić, aby zyskać szacunek podwładnych. Na szczęście, jak zapewne czasami to bywa, zmianie pozycji Leszka, pomógł przypadek.
Jednego dnia, tak około godziny czternastej, Leszek usłyszał wzburzone głosy swoich pracowników. Nie wiedział o co chodzi, wyszedł ze swojego baraku udającego biuro i podszedł do miejsca, skąd owe głosy się dobywały. Ujrzał dosyć przerażającą scenę. Jeden z jego podwładnych leżał na boku, a z jego nogi tryskała fontanna krwi. Leszek wiele nie myśląc, podbiegł do tego podwładnego, spojrzał na niego i zrozumiał co się stało. Pracownik miał rozległą ranę na udzie i pewnie uszkodzoną tętnicę lub żyłę i stąd tyle krwi. Leszek nie stracił panowania nad sobą, ale nauczony w wojsku udzielania pierwszej pomocy, pobiegł natychmiast do swojej budy, tego niby biura i po minucie wrócił z opaską wyjętą z apteczki. Zacisnął tę opaskę powyżej rany i zaraz potem pobiegł do telefonu, aby zadzwonić na pogotowie. Po piętnastu minutach przybyło pogotowie z Zachemu i zabrało Czesława Bombolewskiego, który uległ wypadkowi. Później okazało się, że pan Czesław znalazł się w wykopie zbyt blisko koparki i jeden z zębów czerpaka koparki zahaczył o jego nogę.
Minęły dwa tygodnie od tego wydarzenia i pan Czesław wrócił do roboty. Wrócił i powiedział swoim kumplom, których był brygadzistą, że lekarz oświadczył mu, iż tylko przytomność umysłu jego przełożonego uratowała mu życie. Okazało się, że faktycznie uszkodzona była tętnica udowa, a zahamowanie krwawienia było jedynym ratunkiem. Zaś zahamował owe krwawienie Leszek.
Od tej pory wszystko się zmieniło.
Brygadziści i pracownicy wykonywali bez szemrania i krytyki wszelkie, nawet pewnie i te nie najmądrzejsze. polecenia Leszka.
Długo to jednak nie trwało bo po paru miesiącach Leszek został przeniesiony na wykonywaną w trybie awaryjnym budowę do Zakładów Celulozy i Papieru w Świeciu.
W latach 90-tych ubiegłego wieku autor bloga brał bardzo intensywny udział w różnych kulturalnych wydarzeniach swojego miasta. Często także bywał w teatrze i poznał wiele osób z nim związanych. Jednym z nich był wspaniały aktor Leszek Polessa.
Od lewej: Grzegorz Andrzejewski, autor bloga i Leszek Polessa.
W sierpniu 1989 roku pojechałem z moją żoną naszym samochodem (z najmniejszym wówczas silnikiem dieslem na świecie) do Leningradu. Po drodze zwiedziliśmy wiele miejscowości. Niewątpliwie najciekawszą z nich było Wilno. Poniżej parę zdjęć z Wilna, z tej naszej podróży.
Tym razem znowu te same osoby, ale w innej scenerii. Ten klimat końca lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, klimat schyłku socjalizmu, naprawdę był specyficzny i warto spojrzeć na tamte chwile. Dla tych co je przeżywali z przypomnieniem, a dla pozostałych jako, przynajmniej maluteńki obraz tamtej rzeczywistości.
Poniżej zdjęcie wykonane w sierpniu 1988 roku w Sokole Kuźnicy, w ośrodku wypoczynkowym Wydziału Oświaty w Bydgoszczy. Rządził tam wówczas pan Oskwarek, obecnie wieloletni wójt gminy Nowa Wieś Wielka. Rządził dobrze i sprawiedliwie, a wczasy pod jego kierownictwem były wspaniałe.
Od lewej: Adam, Wiesław, Rysia. Ola. Maria, Roman.
Na poniższym zdjęciu widzimy "słynny" w pierwszej połowie lat 90-tych ubiegłego wieku, bydgoski tercet egzotyczny, jak wtedy wielu ich określało. Określało tym mianem tą trójkę właścicieli kilku powszechnie wówczas znanych bydgoskich firm. Zaś w tle tryptyk bydgoski namalowany przez Jerzego Puciatę specjalnie do tego wnętrza.
Dzisiaj dla mnie wyjątkowa data. Dokładnie pięćdziesiąt lat temu, można powiedzieć, że zostałem bydgoszczaninem.
W piątkowy poranek 01.09.1967 roku zjawiłem się w pięknej auli Technikum Kolejowego Ministerstwa Komunikacji przy ulicy Kopernika 1 w Bydgoszczy.
W murach tej szkoły spędziłem pięć lat, a potem pozostałem już na stałe w Bydgoszczy.
Niestety nie zachowały się żadne zdjęcia z tych pierwszych dni w technikum. Najbliższe temu momentowi są zdjęcia z wycieczki klasowej do Warszawy. Wycieczka była dwudniowa i odbywała się w połowie października 1967 roku.
Poniżej cztery zdjęcia z tej wycieczki. Tak na marginesie dodam, że jeszcze jesteśmy w cywilnych ubraniach, gdyż mundury otrzymaliśmy dopiero po pierwszym okresie szkolnym, czyli na początku 1968 roku i obowiązkowo musieliśmy w nich chodzić do szkoły, łącznie z butami, czapką, a w chłodne dni dodatkowo w ciężkim sukiennym płaszczu. Tak samo musieliśmy się ubierać na wszystkie szkolne imprezy oprócz bali i zabaw.
Dzisiaj sami nie wiemy co pić i jeść. Sklepy oferują taką różnorodność towarów, że trudno się w nich połapać. Jeszcze jako tako można wybrać mięso na grilla, ale już z trunkami to znacznie gorzej. Oczywiście większość preferuje sieciowe piwo, chociaż coraz częściej wybieramy piwa niszowe, a czasami nawet wina. Szpanujemy różnymi Finlandiami, Absolutami lub bardziej wyrafinowanymi trunkami, na przykład Grey Gus, albo innymi 20 letnimi whisky.
Nie zawsze tak było.
Poniżej zdjęcie z socjalistycznej uczty początków lat osiemdziesiątych XX wieku.
Nie będę się wysilał na porównania, komentarze, albo zrozumienie.
Popatrzmy jak to było około 35 lat temu i porównajmy to, i to pod każdym względem z tym co teraz mamy.