Trwają ożywione i często kontrowersyjne dyskusje o tym co dalej z Bydgoską Polonią. Brak pieniędzy, marni działacze, a raczej urzędnicy klubowi, mało kibiców, stadion w coraz gorszej kondycji i jeszcze wiele innych istotnych problemów, powodują, że nad bydgoską Polonią naprawdę zbierają cię ciemne burzowe chmury, które nie wiadomo czy się uda przepędzić, czy też dni tego zasłużonego i popularnego klubu są już policzone i czeka go upadek.
W obliczu tej niepewności, upadku i klubowej zawieruchy chciałbym chociaż troszeczkę przypomnieć dni chwały, powodzenia i ogromnej popularności tego klubu. W czasach, gdy odbywały się poniższe zawody stadion pękał w szwach, a na trybunach zasiadało po kilkadziesiąt tysięcy kibiców na każdych zawodach.
Życzę klubowi jak najlepiej bo sam prawie trzydzieści lat kibicowałem osobiście, będąc prawie na wszystkich meczach, temu klubowi i przeżywałem z Nim piękne chwile bo przecież jeszcze do niedawna był to jedyny żużlowy klub w Polsce, który nie zaznał goryczy spadku do niższej klasy rozgrywkowej.
Parę z poniższych zdjęć znalazło się już w moim blogu, ale zaginęły na jego dnie, gdyż było to ponad 3 lata temu dlatego dzisiaj zamieszczam dwa kompletne programy zawodów sportowych jakie odbyły się na stadionie przy ulicy Sportowej w Bydgoszczy, jedno z 1972 roku, a drugie z 1984 roku.
Poprzedni post z tego cyklu.
Po latach uczestnictwa w różnych forach postanowiłem zostawić trochę inny, bardziej refleksyjny ślad moich przemyśleń, przemyśleń życiowego realisty z dużą dozą krytycyzmu i domieszką melancholii. Chciałbym także zaprezentować trochę różnych pamiątek z minionych lat, głównie związanych z Bydgoszczą, ale nie tylko. Ponadto pragnąłbym w trochę nietypowy sposób prezentować niektóre bieżące i minione wydarzenia oraz zaprezentować różne swoje uwagi i spostrzeżenia. Temu ma służyć ten blog.
czwartek, 26 lutego 2015
środa, 25 lutego 2015
Kilka refleksji natury ogólnej - 25, uzupełnienie - zyski banków w Polsce.
GW 11.02.14.
Często w politycznych dyskusjach pada pytania: a skąd weźmiemy na to pieniądze?
Tutaj (na powyższych wykresach) otrzymujemy sporą część odpowiedzi. I pomyśleć, że prawie wszystkie polskie banki (ponad 80%) sprzedano za ułamek ich rocznych zysków.
I kto dzisiaj te zyski z naszych banków konsumuje?
Wiadomo - ich właściciele, a ukryte koszty?, a kreatywna księgowość? A CIT, którego nie płaci aż 70% firm do tego zobowiązanych? A wręcz nieprawdopodobne przywileje emerytalne? I tak można wymieniać bez końca.
A co zrobiono? Wyrzucono do kosza wszystkie podpisy dotyczące referendów (np. wieku emerytalnego, czy jednomandatowych okręgów wyborczych) i w rekordowym wprost tempie podniesiono wiek emerytalny.
Tak rządzić to każdy potrafi. Niestety my się na to godzimy i sami jak te indyki domagamy się niedzieli.
Poprzedni post z tego cyklu.
niedziela, 22 lutego 2015
Szwederowo Południe - odrobina najnowszej historii Bydgoszczy - 53
![]() |
Widok z balkonu mieszkania, w którym przez kilkanaście lat mieszkałem, po lewej ulica Inowrocławska. Zdjęcie wykonano w listopadzie 1980 roku. Poprzedni post z tego cyklu. |
czwartek, 19 lutego 2015
poniedziałek, 16 lutego 2015
P70 - część B - dwaj bydgoszczanie pasjonaci trabantów - część 5
Petka - P70, cześć B
Autorem tekstu i zdjęć jest pan Zdzisław Szubski.
Autorem tekstu i zdjęć jest pan Zdzisław Szubski.
Czas ucieka taśma się kręci Petka P70 z 1958 r. czyli już grubo po 50-tce robi się, nie tak jak człowiek, coraz ładniejsza. Tak jak wcześniej obiecałem, w części B przedstawiam w dużym skrócie dalsze prace nad tym zabytkowym pojazdem. Do wyjazdu samochodu do Brazylii brakuje niecałe pół roku. Według założeń Zbyszka który nadzoruje rekonstrukcję Petki z końca lat 50, ma to nastąpić pod koniec lata 2015 roku. Jacek z Kokocka robi co może i jak sam mówi nie może się doczekać aby wyjechać zrekonstruowanym autem w pierwszy kurs.
Jak zwykle założenia upadają. Zaczyna brakować części, albo nie ma ich wcale, albo znajdujemy nie takie jakie były w oryginale. A tak być nie może. Z odległości kilku tysięcy kilometrów Paulo Jose z Brazylii śledzi poczynania przy rekonstrukcji jego auta i bez przerwy przypomina, aby używać maksymalnie oryginalnych części ponieważ Petka na zlotach punktowana jest nie tylko za wygląd ale i za ilość oryginalnych części znajdujących się w konkretnym aucie.
Jak zapewne czytelnicy tego tekstu pamiętają - wszystkie te mydelniczki (Trabanty) transportowane są do Brazylii, do muzeum mieszczącego się w regionie Sao Paulo.
Paulo Jose na dzień dzisiejszy jest największym kolekcjonerem dwusuwów na Amerykę Południowa, a pewnie również i na obie Ameryki
Wracając do tematu, pierwszy lakier się nie przyjął i Jacek ogromnie wkurzony musiał niestety go zedrzeć i położyć nowy. Koszty rosną, a czas nieubłaganie ucieka zaś Petka musi być zaprezentowana na zlocie w Brazylii, w październiku tego czyli 2015 roku
Wreszcie udało się prawidłowo położyć lakier i zaczęło się wkładanie oryginalnych szyb i uszczelek które trzeba było ściągać, aż z samego Zwickau. Potem przyszedł montaż elektryki.
Jacek, złota raczka, ma chwile zmęczenia i to bardziej psychicznego aniżeli fizycznego. Jest człowiekiem mechanikiem nie do zdarcia. W chwilach stresu, gdy nic do siebie nie pasuje rzuca wszystko na podłogę i bierze się wiecie za co? Za następny model Petki P70, ale tym razem kombi, ( patrz zdjęcie Petki przed rozbiórką i Petki przygotowanej do złożenia - poprzedni post ). SZOK i nie do pomyślenia że to coś da się jeszcze złożyć. Jacek mówi: nie martw się Zdzisław będzie łatwiej niż z tą ostatnią Petką P70 czyli limuzyną. Hm, tylko mogę sobie mruknąć pod nosem bo nie wiem jak ten człowiek złoży coś z tej kupy złomu? ( patrz poprzednie zdjęcia ).
Niech ta cześć B opisu rekonstrukcji P70 będzie przypomnieniem że "taśma" się kreci i jeszcze nie jeden Trabi z niej zejdzie. Master sztik należy się Jackowi i Zbyszkowi.
Wreszcie informuję Paulo Jose, że jest OK, a on zaciera ręce i już się cieszy na następny zlot. Bo na tym zlocie odbędzie się pierwszy raz na terenie Ameryki Południowej pokaz unikatowego samochodu P70 limuzyna i to jego samochodu.
![]() |
P70 po drugim lakierowaniu. Poprzedni post z tego cyklu |
piątek, 13 lutego 2015
Znani i nieznani bydgoszczanie - 77
![]() |
Miron Klomfas Zdjęcie wykonano w styczniu 2015 roku.. Poprzedni post z tego cyklu. |
poniedziałek, 9 lutego 2015
Kilka refleksji natury ogólnej - 25
Wczoraj odbyła się konwencja wyborcza Andrzeja Dudy kandydata na prezydenta RP z ramienia PiS. Nie jestem i nie będę zwolennikiem PiS-u, gdyż za dużo nas dzieli, a za mało łączy, ale słuchać, czytać i oglądać nie mogę tych wszystkich poprawnych politycznie dziennikarzy, tych dyżurnych socjologów i ekonomistów oraz tych polityków z rządzącej ekipy, którzy jednoznacznie i do tego z kpinami i prześmiewaniem się, totalnie skrytykowali pomysł pana Dudy o przywróceniu poprzedniego wieku emerytalnego. Rządzący nie uczynili w sprawie reformy nic więcej oprócz podniesienia wieku emerytalnego, a obiecywali radykalne cięcia przywilejów emerytalnych, połączenie KRUS z ZUS, obiecywali działania osłonowe +50 i +60. A co zrobili - we wielkim skrócie można powiedzieć, że zabrali biednym, a dali bogatym. Przywileje kosztujące nasz budżet każdego roku kilkadziesiąt miliardów złotych pozostały tak jak były, KRUS kosztujący rocznie 16 mld. zł pozostał jak był, nawet absurdalne składki na KRUS pozostawiono na tym samym poziomie.
A kogoś kto proponuje zmienić tą jawną niesprawiedliwość, tą nierówność Polaków wobec prawa, kto pragnie zazwyczaj biednym i schorowanym dodać dwa lata normalnego życia, tego się lekceważy, kpi z niego i wyśmiewa.
A przecież, jak już wielokrotnie pisałem, również na moim blogu, ogromne pieniądze są do pozyskania i to szybko oraz sprawnie tylko trzeba mieć wolę polityczną i odwagę, aby po nie sięgnąć. Trzeba się przeciwstawić bankom i wielkim zachodnim korporacjom. Trzeba przede wszystkim dostrzegać interes Polaków, a nie interes zachodniego kapitału.
Proszę przeczytać post z poniższego linku.
Przeczytamy w nim o diagnozie profesora Żyżyńskiego z Uniwersytetu Warszawskiego, który wyliczył, że już w 2007 roku wypłynęło z Polski około 80 mld. zł. z tego połowa to transfery nielegalne.
Dzisiaj w Gazecie Wyborczej mogliśmy poczytać, że na nielegalnych działaniach mafii paliwowej i to tylko działającej na części terytorium naszego kraju, budżet państwa stracił 330 mln. zł.
Wczoraj mogliśmy poczytać w tej samej gazecie, że na skutek utraty kaloryczności gazu zgromadzonego w zbiornikach państwowego PGNiG powstały straty wynoszące ok. 630 mln. zł. (patrz poniższy link):
I tak codziennie i tak od 25 lat.
Warto także poczytać o tym jak z Polski zniknęło 50 mld. dolarów:
http://prawy.pl/gospodarka/7663-eksperci-przez-9-lat-z-polski-zniknelo-prawie-50-mld-dolarow-i-to-bez-faktur
I jeszcze poniższy "drobiazg" (a ile takich "drobiazgów"?)
http://www.fakt.pl/polityka/derdziuk-odchodzi-z-zus-ale-wezmie-jeszcze-dwie-pensje,artykuly,522737.html?utm_source=fb_rasp
I jeszcze jeden link (tylko kolejne "głupie" 700 mln. zł.):
http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,17402204,Rozbito_grupe__ktora_wystawila_fikcyjne_faktury_na.html?biznes=bydgoszcz#BoxBizLink
http://www.fakt.pl/polityka/derdziuk-odchodzi-z-zus-ale-wezmie-jeszcze-dwie-pensje,artykuly,522737.html?utm_source=fb_rasp
I jeszcze jeden link (tylko kolejne "głupie" 700 mln. zł.):
http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,17402204,Rozbito_grupe__ktora_wystawila_fikcyjne_faktury_na.html?biznes=bydgoszcz#BoxBizLink
A Banki? Co do ich roli w naszej gospodarce to polecam poniższy artykuł zamieszczony na łamach wPolityce.pl:
Nie ma najmniejszych wątpliwości, że Polską rządzi dziś lobby bankowe, w tym zwłaszcza lobby dużych banków zagranicznych. Uzależnienie, bezradność i bezwolność obecnej ekipy rządowej wobec zdzierstwa, lichwy, łamania i naginania prawa przez lobby bankowe jest niestety coraz większe. Eksbankier dużego, zagranicznego banku został nawet polskim Ministrem Finansów, blisko 200mld zł w obligacjach skarbowych Polski jest w rękach zagranicznych podmiotów w tym banków. Blisko 30 proc. polskiego długu publicznego jest w walutach obcych, a więc we franku, dolarze, euro, funcie czy nawet jenie. Długu zagranicznego jest na blisko 400mld dol., Grecja na 320mld euro. Wojna na Ukrainie na pełną skalę, oznaczałaby gwałtowny odpływ kapitału zagranicznego - spekulacyjnego z Europy Środkowo-Wschodniej, ale zwłaszcza z Polski, która jest od niego najbardziej uzależniona.
Ten kapitał ma to do siebie, że w razie zawieruchy znika błyskawicznie i nie pomogą nawet te wysokie 2 proc. stopy procentowe NBP. Nierozwiązane i nadal lekceważone problemy frankowe, skandal z polisolokatami, który za chwilę wybuchnie w kontekście działań spekulacyjnych na polskim złotym i wojnie za naszą wschodnią granicę mogą wywołać systemowe zagrożenie dla sektora bankowego w Polsce, w tym nawet bankructwo niektórych banków. Mogłoby to wtedy otworzyć dopiero szansę dla repolonizacji czyli odzyskania głupio i tanio wyprzedanych polskich banków, ale tym razem za przysłowiową złotówkę. Wszystko to może się odbić, zarówno bankom, jak i rządowi, nie tylko przysłowiową czkawką przed, którą przestrzega bankierów, człowiek o wielkim ego, prezes NBP M.Belka, ale greckim scenariuszem i pustym portfelem Polaków.
Niech więc piromani nie straszą podpaleniem Polski, bo pożar tli się już od dawna.
autor: Janusz Szewczak
Cały artykuł
Jak czytamy powyżej, już na tych kilku przykładach widzimy jakie ogromne rezerwy drzemią w polskiej gospodarce. Niestety trzeba chęci politycznej i odwagi do przeciwstawienia się temu zachodniemu kapitałowi, który bez umiaru eksploatuje nasz kraj. Trzeba prawdziwych mężów stanu i ludzi odpowiedzialnych oraz dotrzymujących słowa. Trzeba konsekwentnych działań. Należy zacząć odwracać proces, który uczynił z Polski swoistą neokolonię. Trzeba upomnieć się o swoje. Trzeba zadbać o to, aby wolność wobec prawa, sprawiedliwość i solidarność nie były tylko pustymi słowami, słowami w ustach polityków, słowami na pokaz i na użytek kampanii wyborczych. Poniżej przykład, że można i to szybko wiele zmienić.
I pomyśleć, że gdzie indziej z powodzeniem można przeprowadzać reformy przynoszące ogromne zyski narodowi, a u nas nie. Poniżej tekst z 2013 r. zamieszczony w "niezależna.pl"
Odważne słowa Orbana. „Dla zagranicznych firm era kolonizacji się skończyła”
Dodano: 09.09.2013 [19:10]
- Dla zagranicznych firm na Węgrzech zakończyła się era kolonizacji - oświadczył dziś premier Viktor Orban, przemawiając na pierwszym po wakacjach posiedzeniu parlamentu.
- Węgry są niepodległym, suwerennym państwem. Era kolonizacji się skończyła. Dla nas sprawą rangi państwowej jest obniżenie opłat za media, likwidacja reżimu spłacania kredytów walutowych oraz ratowanie rodzin i ich domów - powiedział premier.
- Banki i duże przedsiębiorstwa korzystające na Węgrzech z pozycji monopolisty muszą się przyzwyczaić do nowej sytuacji. Kiedyś miały silną pozycję i rządy socjalistyczne kłaniały się przed ich potęgą, ale teraz to my jesteśmy ci silniejsi. To one muszą się dostosować do Węgrów, a nie na odwrót - mówił Orban.
Niższe koszty elektryczności oraz pomoc dla setek tysięcy Węgrów, którzy wzięli kredyty walutowe i teraz zmagają się z ich spłatą, najprawdopodobniej będą głównymi propozycjami w programie rządu przed wyborami do parlamentu w pierwszej połowie przyszłego roku - przewiduje Reuters.
Zgodnie z sierpniowym sondażem ośrodka Ipsos narodowo-konserwatywny Fidesz premiera Orbana ma wciąż dwucyfrową przewagę nad opozycyjnymi socjalistami.
Rząd Orbana w styczniu br. wprowadził 10-procentową obniżkę cen energii elektrycznej, gazu i ogrzewania dla gospodarstw domowych. Koszty tej obniżki przeniesiono na dostawców, należących w większości do zagranicznych koncernów energetycznych. Na Węgrzech obowiązuje też najwyższy w Europie podatek od banków i podatek od firm energetycznych, telekomunikacyjnych i zajmujących się sprzedażą detaliczną. Firmy energetyczne np. muszą zapłacić 50-proc. podatek od swoich zysków, chyba że zdecydują się na inwestycje.
Te i inne interwencje rządu w gospodarkę pomogły krajowi spłacić kredyt uzyskany w 2008 r. od Międzynarodowego Funduszu Walutowego - zauważa Reuters. - Spłacając ten kredyt, zlikwidowaliśmy ciągłą presję, za pomocą której międzynarodowe organizacje finansowe próbowały wymusić na nas działania oszczędnościowe - oświadczył Orban.
- Węgry są niepodległym, suwerennym państwem. Era kolonizacji się skończyła. Dla nas sprawą rangi państwowej jest obniżenie opłat za media, likwidacja reżimu spłacania kredytów walutowych oraz ratowanie rodzin i ich domów - powiedział premier.
- Banki i duże przedsiębiorstwa korzystające na Węgrzech z pozycji monopolisty muszą się przyzwyczaić do nowej sytuacji. Kiedyś miały silną pozycję i rządy socjalistyczne kłaniały się przed ich potęgą, ale teraz to my jesteśmy ci silniejsi. To one muszą się dostosować do Węgrów, a nie na odwrót - mówił Orban.
Niższe koszty elektryczności oraz pomoc dla setek tysięcy Węgrów, którzy wzięli kredyty walutowe i teraz zmagają się z ich spłatą, najprawdopodobniej będą głównymi propozycjami w programie rządu przed wyborami do parlamentu w pierwszej połowie przyszłego roku - przewiduje Reuters.
Zgodnie z sierpniowym sondażem ośrodka Ipsos narodowo-konserwatywny Fidesz premiera Orbana ma wciąż dwucyfrową przewagę nad opozycyjnymi socjalistami.
Rząd Orbana w styczniu br. wprowadził 10-procentową obniżkę cen energii elektrycznej, gazu i ogrzewania dla gospodarstw domowych. Koszty tej obniżki przeniesiono na dostawców, należących w większości do zagranicznych koncernów energetycznych. Na Węgrzech obowiązuje też najwyższy w Europie podatek od banków i podatek od firm energetycznych, telekomunikacyjnych i zajmujących się sprzedażą detaliczną. Firmy energetyczne np. muszą zapłacić 50-proc. podatek od swoich zysków, chyba że zdecydują się na inwestycje.
Te i inne interwencje rządu w gospodarkę pomogły krajowi spłacić kredyt uzyskany w 2008 r. od Międzynarodowego Funduszu Walutowego - zauważa Reuters. - Spłacając ten kredyt, zlikwidowaliśmy ciągłą presję, za pomocą której międzynarodowe organizacje finansowe próbowały wymusić na nas działania oszczędnościowe - oświadczył Orban.
sobota, 7 lutego 2015
Zdzisław Szubski - kariera sportowa i trenerska - część 9
Pan Zdzisław Szubski jest aktualnie trenerem koordynatorem reprezentacji Chile w kajakarstwie i liczna ekipa szkoleniowa pod jego czujnym i fachowym okiem przygotowuje chilijskich sportowców do Igrzysk Panamerykańskich, które odbędą się wiosną 2015 roku. Niedawno został także trenerem koordynatorem reprezentacji Grecji w kajakarstwie, drużyny, którą już kiedyś trenował i jego zadaniem jest jak najlepsze przygotowanie greckich sportowców do przyszłych Igrzysk Olimpijskich. Ponadto Zdzisław Szubski jest aktywnym i znanym międzynarodowym działaczem w tej dyscyplinie sportu. Jest także ambasadorem sportów wodnych miasta Bydgoszczy.
Po pięknej karierze sportowej przyszedł dla niego czas na równie wspaniałą karierę trenerską i organizacyjną.
Cieszę się ogromnie, że udało mi się namówić tak zapracowanego i znakomitego człowieka na chwilę wspomnień. Dzisiaj już dziewiąta część tych wspomnień, a ich autorem jest sam Zdzisław Szubski.
Poniższy tekst autorstwa Zdzisława Szubskiego.
ROZDZIAŁ 9
PRZEŁOM W KARIERZE, Belgrad 1982 - Tampere 1983
Czas mijał, lata kariery mijały i zbliżały się ku końcowi. Niestety, jak w każdej dyscyplinie sportu czy w każdej dziedzinie życia, wszędzie istnieje zawiść, rywalizacja i nienawiść.
Niezależnie od istniejącego wówczas stanu wojennego w Polsce, uprzywilejowaną dziedziną życia był i jest sport. Przygotowania, jak zawsze, zaczęliśmy zgrupowaniem w okresie jesiennym w Wałczu następnie wyjazd klimatyczny do Francji. Ponownie, styczeń Zakopane, a luty Włochy. I ponownie w Castel Gandolfo czyli letnia rezydencja papieża, a tutaj piękne ogrody papieskie, które już miałem możliwość parę razy zwiedzić. Ostatnie wiosenne zgrupowanie w Dunavarsany na Węgrzech. Tutaj zapadały decyzje o składach na przyszły sezon.
Tak jak to bywa w życiu, na miarę zdobywanego wyszkolenia i osiągania poziomu światowego, niektórzy zawodnicy zaczęli obrastać w piórka. To znaczy aby nie owijać w przysłowiową bawełnę napiszę wprost - objawiało się to brakiem systematycznego treningu, stosowania odżywek, niehigienicznym trybem życia i tak dalej. Niestety lub stety ja należałem do zawodników ambitnych i do dzisiaj jak coś sobie postanowię to logicznie i konsekwentnie dążę do wyznaczonego celu.
Niestety tak nie było w przypadku całej naszej już weterańskiej osady K4.
A zaczęło się od kępy trawy na którą napłynęliśmy podczas Mistrzostw Świata w Belgradzie na jeziorze Ada Cyganija w 1982 roku.
Okres przygotowawczy przepracowaliśmy systematycznie i z determinacją. Naprawdę mieliśmy mocne postanowienie, aby wreszcie osiągnąć tytuł Mistrza Świata. Większość startów w sezonie kończyliśmy na pozycjach medalowych. Jak zawsze rywalizacja z osadami Związku Radzieckiego i Węgier. Na starcie spokój, opanowanie. Uchodziliśmy za faworytów wspomnianego startu. Wiadomo weterani, czterokrotni medaliści Mistrzostw Świata.
Start, ruszyliśmy, po około dwustu metrach trzask, to było zderzenie kilku czwórek, dwie osady czyli Rumuni i Francuzi, zatonęły. My razem z ekipą Węgier i ZSRR poszliśmy w dystans. Po pierwszym kole czyli około 4 km już było wiadomo że w rywalizacji o tytuł będziemy rywalizowali z Węgrami i ,,braćmi,, ze Związku Radzieckiego. Znali nas i wiedzieli że z nami będzie ciężko wygrać.
Płynnie lekko wiosłowaliśmy płynąc na fali przy osadzie Węgier.
Niestety ten spokój był błędny. Węgrzy uznawani do dzisiaj za szczwanych lisów, szukali sytuacji aby nas wykończyć przed meta. Niestety, udało im się to. Szlakowym był Andrzej Klimaszewski, ja jak zwykle na czwartej dziurze czyli nic nie widziałem co się działo z przodu. Nagle przymuliło kajak tak jak by stanął w miejscu. Straciliśmy płynność w wiosłowaniu szybkość i oczywiście osady rywalizujące w mgnieniu oka nam uciekły, a poza tym również i inne zaczęły nas mijać.
Co jest ? Zaczęliśmy sobie zadawać pytanie kończąc drugie koło.
Jak się okazało osada węgierska sprowokowała nas. Tak manewrowała, że wpłynęliśmy na podwodną dużą kępę trawy, która uwiesiła się na sterze naszej czwórki. Kajak w mule, bez szybkości dlatego zdecydowaliśmy się zatrzymać i wycofać. Wszedłem do wody i osobiście wyjąłem ręką olbrzymią kępę trawy, która to zatrzymała się na naszym sterze, a kajak stracił przez to szybkość i automatycznie straciliśmy dystans do osad prowadzących. Bieg ukończyliśmy honorowo na przedostatnim miejscu.
Po powrocie do kraju w jednym z wywiadów, którego udzielił Prezes Edward Serednicki dla Przeglądu Sportowego, powiedział on, że niestety utytułowana osada K4 na 10 km przypłynęła na ostatniej pozycji.
Tak naprawdę ani mnie ani chłopaków to nie ruszyło, ale sytuację wykorzystał dziennikarz z Gazety Pomorskiej św. pamięci pan Zbyszek Smoliński, który od lat prowadził wojnę z prezesem Serednickim i w jednym z artykułów wykorzystał moją wypowiedz i na koniec dorzucił, że ja Zdzisław Szubski powiedziałem: jak to możliwe, że prezes Polskiego Związku Kajakowego będący na Mistrzostwach Świata nie wie, która była jego osada. Miejsce, które zajęliśmy było, jak już wspomniałem przedostatnią pozycją. I chociaż nie miało to żadnego znaczenia to zrobił;a się z tego okropna afera.
Od tego momentu zaczęła się prawdziwa wojna miedzy prezesem, a dziennikarzem, w której to ja traciłem najwięcej, czyli opinię i pozycje zdyscyplinowanego zawodnika reprezentacji.
Następny sezon czyli 1983 był moim ostatnim startem w reprezentacji na dystansach olimpijskich. Po okresie przygotowawczym czyli październik kwiecień zaczęły się starty na których ponownie udowadnialiśmy że jesteśmy osadą, która może z powodzeniem rywalizować o pudło. Niestety nie dla mnie.
Jako czołowy i doświadczony ( zawsze pierwsza trójka w Polsce ) zawodnik, liczyłem po cichu że w 1983 roku udowodnimy że na torze Ada Cyganija w Belgradzie to był wypadek, a może jeszcze trochę wspomnianych czynników, albo też za duża pewność siebie, ale szanse nawet na złoto mamy wielkie.
Prezes zdawał sobie sprawę że wyrzucić mnie z czwórki będzie ciężko wiec przygarnął sobie wszystkich trzech poznaniaków, a oni po prostu mnie sprzedali. Byli to Andrzej Klimaszewski, Ryszard Oborski i Leszek Jamrozinski.
![]() |
Od lewej:
szlakowy - Andrzej Klimaszewski 2 dziura Ryszard Oborski 3 dziura Leszek Jamrozinski 4 dziura Zdzislaw Szubski |
Tak jak nadmieniłem niezależnie od zaistniałej sytuacji, czwórka "chodziła" czyli ponownie na wszystkich imprezach zawsze byliśmy na podium.
Ostatni decydujący start w Duisburgu gdzie konkurowała z nami młoda polska czwórka, zakończył się powodzeniem. Skończyliśmy na drugim miejscu za osadą Norwegi. Przegraliśmy przez nieuwagę. Zdarza się.
Powrót na tydzień do domu, a potem ostatnie trzytygodniowe zgrupowanie w Wałczu przed wyjazdem do Tampere we Finlandia na kolejne Mistrzostwa Świata.
Wyjeżdżając z domu zdecydowałem się wziąć z klubu Astoria mój kajak K1 Lancer na którym czułem się wspaniale.
W drzwiach klubu spotyka mnie trener Ryszard Hoppe i informuje, że mam zadzwonić do Warszawy do Polskiego Związku Kajakowego, hm, pomyślałem, ale po co ?
Dzwonię i w słuchawce słyszę kierownika wyszkolenia pana Tadeusza Wróblewskiego. Dzień dobry Panie Tadeuszu, dzwonie bo,,,,,, a tak, tak, słuchaj nie musisz jechać do Wałcza na zgrupowanie. Nie zostałeś powołany. Zatkało mnie, nie mogłem wydobyć słowa ponieważ zdawałem sobie sprawę że jestem wyautowany z Mistrzostw Świata. Drżącym głosem pytam: panie Tadeuszu, ale dlaczego?,,,,, ,,BO NIE,, usłyszałem w słuchawce i nie zapomnę tego do końca życia. ,,BO NIE,,
Prezes dopiął swego. Przypomnę, że na jesiennej konsultacji w 1982 roku oznajmił mojemu trenerowi klubowemu Ryszardowi Hoppe, cytuje
,, pamiętaj dopóki ja będę prezesem to Szubski już nigdy nie pojedzie na Mistrzostwa Świata,,
I tak się stało. Tak jak sobie postanowił tak zrobił. Wiem po latach że koledzy mnie sprzedali i pomogli prezesowi bo sam nie miał nic na mnie. No niestety takie jest życie.
W Tampere K4 zdobyła brązowy medal. Tylko CZY aż. Żal pozostał do dnia dzisiejszego. Straciłem medal, a może i tak upragniony tytuł Mistrza Świata.
Poprzedni post z tego cyklu
Poprzedni post z tego cyklu
środa, 4 lutego 2015
Leszek - odcinek 24
Poprzedni odcinek.
Leszek - odcinek 24
Trzecia klasa technikum przeminęła szybko i dobrze, już była za Leszkiem i wreszcie wakacje i to jakie wakacje? Pod koniec lipca Leszek pojechał na obóz wędrowny w Bieszczady. Obóz był organizowany przez Ministerstwo Komunikacji, trwał dwa tygodnie i brali w nim udział przewodniczący i wiceprzewodniczący samorządów szkolnych wszystkich Techników Kolejowych w Polsce. Z bydgoskiego technikum pojechał Heniu - przewodniczący samorządu i Leszek, który jak już wspomnieliśmy, kilka miesięcy wcześniej został wybrany na wiceprzewodniczącego szkolnego samorządu. Najpierw pojechali z wychowawcą Leszka panem Antonim do Warszawy, a tutaj dołączyli do większej grupy uczniów z innych techników kolejowych i pociągiem relacji Warszawa - Zagórz dojechali do stacji końcowej. Pod Zagórzem na wysokim, ale łagodnym brzegu Sanu czekało na nich przygotowane obozowisko. Rozbite namioty wojskowe i kuchnia polowa oraz prymitywna drewniana konstrukcja umywalni, w której było dziesięć metalowych misek, wodę należało przynosić z czystej bystrej rzeki uważając, aby nie wpaść do wody stając na śliskich kamieniach w celu jej nabrania do metalowych wiader. W obozie uczestniczyło dwudziestu jeden uczniów, gdyż nie wszyscy przyjechali oraz dwójka nauczycieli z Technikum Kolejowego z Krakowa, którzy byli ich opiekunami i przewodnikami i którzy dzięki swojej sympatii i zaangażowaniu szybko zostali nazwani obozową mamą i obozowym tatą.
Z tej bazy wypadowej położonej nad Sanem, prawie na przeciw ruin starej twierdzy, codziennie odbywali długie marsze. Codziennie chodzili innymi szlakami, dojeżdżając do punktów rozpoczynających te szlaki, autobusami PKS. W tym czasie budowano dopiero wielką pętlę bieszczadzką i te autobusowe wyprawy odbywały się częściowo po drogach gruntowych.
To wtedy rozpoczęła się wielka miłość Leszka do Bieszczad, która trwa do dzisiaj. Wtedy poznał jeszcze całkiem dzikie Bieszczady. Zdarzało się, że szli około piętnastu kilometrów i nie spotykali nikogo oprócz drobnej, a czasami i grubszej zwierzyny. Napotykali także wiele opuszczonych i spalonych lub zrujnowanych domostw otoczonych zdziczałymi sadami. Robiło to na nich ogromnie przygnębiające wrażenie. Byli także nad niedawno utworzonym Zalewem Solińskim i chodzili po imponującej tamie. Byli na tamie w Myczkowcach i w miejscu gdzie schodziły się trzy granice, czyli polska, czechosłowacka i radziecka (ZSRR).
Posiłki robili sobie sami z tego co przywozili im organizatorzy obozu. Każdego dnia dwójka dyżurnych uczestników pod nadzorem miejscowego kucharza przygotowywała jedzenie dla wszystkich, a ci gdy wracali z trasy zmęczeni i wygłodniali to zjadali ogromne ilości tego jedzenia.
Obozowi mama i tata byli świetnie przygotowani i opowiadali im o dawnej i najnowszej historii tego regionu. Byli w Jabłonkach przy pomniku ówczesnego bohatera narodowego generała Waltera Świerczewskiego, byli w starych cerkwiach, byli w Lesku i Sanoku, Ustrzykach Górnych i Dolnych, Baligrodzie, Lutowiskach i we Wołosatym, a także przemierzyli szlaki turystyczne jakie wtedy istniały. Byli na Połoninie Wetlińskiej i Caryńskiej, na Rozsypańcu, Haliczu i Krzemieńcu, na Rawce Wielkiej i Małej, byli w Komańczy i Wetlinie. Zaś wieczorami, przy ognisku i pieczonych w ogniu ziemniakach, które posypywali solą, śpiewali harcerskie i obozowe piosenki, snuli opowiadania, a obozowa mama na każdy wieczór miała przygotowaną inną ciekawą lokalną opowieść, klechdę lub legendę. O dwudziestej drugiej na polowe łóżka do namiotów, a o szóstej pobudka, gimnastyka, własnoręcznie przygotowywane śniadanie, suchy prowiant w plecaki i w trasę.
To były wspaniałe chwile i to był najlepszy obóz w całym Leszka życiu. Pozostało po nim trochę znajomości w różnych miastach Polski i cudowne przeżycia oraz wspomniana trwała miłość do tego polskiego zakątka.
W drugiej połowie sierpnia Leszek ponownie pojechał na tydzień do swojego kolegi Irka. I znowu odwiedzali jego krewnych i znowu byli wyśmienicie goszczeni, znowu się objadali, a nawet zdarzyło się wychylić kieliszeczek bo przecież niebawem obaj mieli być pełnoletni. Leszek zawsze świetnie się czuł w Czerlinie, a tym razem było jeszcze lepiej, gdyż w trzecim dniu jego pobytu z pobliskiego Wapna przyjechała w odwiedziny Ania, kuzynka Irka. I tak jak poprzednio Leszek od razu poczuł się nią zauroczony, gdyż była wesoła, pełna uśmiechów, pomysłów, żartów, lubiła dyskutować, spierać się, a także potrafiła być złośliwa co jak wiemy jest cechą ludzi inteligentnych. Pomimo swoich piętnastu lat miała piękna kobiecą figurkę ze wszystkimi jej urokami, wspaniały uśmiech i masę energii. Była śliczną dziewczyną. Leszek od razu poczuł dla niej ogromną sympatię tym bardziej, że był po paru przykrych rozmowach z Ewą i potrzebował chociaż trochę sympatii i akceptacji od innej dziewczyny. Ania ogromnie mu się spodobała. Niestety była tylko trzy dni, a potem musiała wracać do swojego domu. Przez te trzy dni dużo czasu spędzili wspólnie i znowu byli na kilku spacerach, tańczyli na wieczorku u Teresy i Haliny, całowali się, przekomarzali, a nawet parę razy udało się Leszkowi dotknąć wspaniałych piersi Ani. Cóż to były za przeżycia? Obecnie kiedy znacznie młodsi organizują "kółeczka seksualne" to nikt nawet nie potrafi sobie wyobrazić co wtedy Leszek przeżywał, ale to było piękne, proste, pełne uniesienia i szczęścia.
Niestety Ania wyjechała, a następnego dnia, autobusem PKS o 11.30 wyjechał także Leszek. Przyjechał do domu, a tutaj środek wielkiego prania. Wtedy wielkie pranie dla ich pięcioosobowej rodziny to było całodzienne wydarzenie i mogło się odbywać tylko wtedy, gdy mama miała wolne za pracę w niedzielę. Już poprzedniego dnia wszystkie rzeczy przewidziane do prania moczyły się w dwóch wielkich metalowych wannach i rano następnego dnia niewielkimi partiami wkładano pranie do pralki Frania i po kilkunastu minutach wykładano wyprane rzeczy do wypłukania do tych samych metalowych wanien. A to i tak było znacznie lepiej niż parę lat wcześniej, gdy jeszcze nie mieli Frani bo wówczas prano wszystko na metalowych tarkach umieszczonych w metalowych wannach, a była to ciężka i długotrwała praca. Teraz przynajmniej nie musieli używać tarek. Ale dziesiątki wiader wody musieli przynieść z podwórka z pompy oddalonej od domu o około dwudziestu metrów, a potem także po płukaniu wynieść tą wodę częściowo wiadrami, a resztę we wannach. I Leszek trafił akurat na wielkie płukanie wypranych już w dużej części rzeczy. Od razu mama zagoniła go do noszenia wody i wyżymania rzeczy po płukaniu. A potem musiał rozwiesić linki na podwórku, pomóc w rozwieszaniu prania i na koniec podeprzeć linki sztycami, tak aby na podwórku można było pod nimi przejść. Zaś wieczorem zdejmowali pranie, naciągali, składali, a następnego dnia do magla, gdzie Leszek przez dobre dwie godziny kręcił ogromną korbą i za jej pomocą poruszał wielki ciężki drewniany prostopadłościan skrzyni magla wałkujący nawinięte na drewniane wałki różne, wczoraj wyprane, rzeczy, wymagające maglowania. Musiał uważać bo gdyby się rozpędził i pudło spadłoby z prowadnic to wtedy była nielicha bieda i do ponownego uruchomienia urządzenia potrzeba by było dwóch tęgich mężczyzn. Na szczęście jemu się to nie zdarzyło, ale się zdarzało.
I tak to właśnie bywa, że z wielkich chwil szczęścia i uniesień często musimy szybko wracać do prozy życia. Tutaj ten kontrast był tak duży, że zapadł Leszkowi mocno w pamięci.
A potem jeszcze parę dni z podwórkowymi kumplami i ponowny wyjazd do Bydgoszczy, do nauki w czwartej klasie.
Leszek - odcinek 24
Trzecia klasa technikum przeminęła szybko i dobrze, już była za Leszkiem i wreszcie wakacje i to jakie wakacje? Pod koniec lipca Leszek pojechał na obóz wędrowny w Bieszczady. Obóz był organizowany przez Ministerstwo Komunikacji, trwał dwa tygodnie i brali w nim udział przewodniczący i wiceprzewodniczący samorządów szkolnych wszystkich Techników Kolejowych w Polsce. Z bydgoskiego technikum pojechał Heniu - przewodniczący samorządu i Leszek, który jak już wspomnieliśmy, kilka miesięcy wcześniej został wybrany na wiceprzewodniczącego szkolnego samorządu. Najpierw pojechali z wychowawcą Leszka panem Antonim do Warszawy, a tutaj dołączyli do większej grupy uczniów z innych techników kolejowych i pociągiem relacji Warszawa - Zagórz dojechali do stacji końcowej. Pod Zagórzem na wysokim, ale łagodnym brzegu Sanu czekało na nich przygotowane obozowisko. Rozbite namioty wojskowe i kuchnia polowa oraz prymitywna drewniana konstrukcja umywalni, w której było dziesięć metalowych misek, wodę należało przynosić z czystej bystrej rzeki uważając, aby nie wpaść do wody stając na śliskich kamieniach w celu jej nabrania do metalowych wiader. W obozie uczestniczyło dwudziestu jeden uczniów, gdyż nie wszyscy przyjechali oraz dwójka nauczycieli z Technikum Kolejowego z Krakowa, którzy byli ich opiekunami i przewodnikami i którzy dzięki swojej sympatii i zaangażowaniu szybko zostali nazwani obozową mamą i obozowym tatą.
Z tej bazy wypadowej położonej nad Sanem, prawie na przeciw ruin starej twierdzy, codziennie odbywali długie marsze. Codziennie chodzili innymi szlakami, dojeżdżając do punktów rozpoczynających te szlaki, autobusami PKS. W tym czasie budowano dopiero wielką pętlę bieszczadzką i te autobusowe wyprawy odbywały się częściowo po drogach gruntowych.
To wtedy rozpoczęła się wielka miłość Leszka do Bieszczad, która trwa do dzisiaj. Wtedy poznał jeszcze całkiem dzikie Bieszczady. Zdarzało się, że szli około piętnastu kilometrów i nie spotykali nikogo oprócz drobnej, a czasami i grubszej zwierzyny. Napotykali także wiele opuszczonych i spalonych lub zrujnowanych domostw otoczonych zdziczałymi sadami. Robiło to na nich ogromnie przygnębiające wrażenie. Byli także nad niedawno utworzonym Zalewem Solińskim i chodzili po imponującej tamie. Byli na tamie w Myczkowcach i w miejscu gdzie schodziły się trzy granice, czyli polska, czechosłowacka i radziecka (ZSRR).
Posiłki robili sobie sami z tego co przywozili im organizatorzy obozu. Każdego dnia dwójka dyżurnych uczestników pod nadzorem miejscowego kucharza przygotowywała jedzenie dla wszystkich, a ci gdy wracali z trasy zmęczeni i wygłodniali to zjadali ogromne ilości tego jedzenia.
Obozowi mama i tata byli świetnie przygotowani i opowiadali im o dawnej i najnowszej historii tego regionu. Byli w Jabłonkach przy pomniku ówczesnego bohatera narodowego generała Waltera Świerczewskiego, byli w starych cerkwiach, byli w Lesku i Sanoku, Ustrzykach Górnych i Dolnych, Baligrodzie, Lutowiskach i we Wołosatym, a także przemierzyli szlaki turystyczne jakie wtedy istniały. Byli na Połoninie Wetlińskiej i Caryńskiej, na Rozsypańcu, Haliczu i Krzemieńcu, na Rawce Wielkiej i Małej, byli w Komańczy i Wetlinie. Zaś wieczorami, przy ognisku i pieczonych w ogniu ziemniakach, które posypywali solą, śpiewali harcerskie i obozowe piosenki, snuli opowiadania, a obozowa mama na każdy wieczór miała przygotowaną inną ciekawą lokalną opowieść, klechdę lub legendę. O dwudziestej drugiej na polowe łóżka do namiotów, a o szóstej pobudka, gimnastyka, własnoręcznie przygotowywane śniadanie, suchy prowiant w plecaki i w trasę.
To były wspaniałe chwile i to był najlepszy obóz w całym Leszka życiu. Pozostało po nim trochę znajomości w różnych miastach Polski i cudowne przeżycia oraz wspomniana trwała miłość do tego polskiego zakątka.
W drugiej połowie sierpnia Leszek ponownie pojechał na tydzień do swojego kolegi Irka. I znowu odwiedzali jego krewnych i znowu byli wyśmienicie goszczeni, znowu się objadali, a nawet zdarzyło się wychylić kieliszeczek bo przecież niebawem obaj mieli być pełnoletni. Leszek zawsze świetnie się czuł w Czerlinie, a tym razem było jeszcze lepiej, gdyż w trzecim dniu jego pobytu z pobliskiego Wapna przyjechała w odwiedziny Ania, kuzynka Irka. I tak jak poprzednio Leszek od razu poczuł się nią zauroczony, gdyż była wesoła, pełna uśmiechów, pomysłów, żartów, lubiła dyskutować, spierać się, a także potrafiła być złośliwa co jak wiemy jest cechą ludzi inteligentnych. Pomimo swoich piętnastu lat miała piękna kobiecą figurkę ze wszystkimi jej urokami, wspaniały uśmiech i masę energii. Była śliczną dziewczyną. Leszek od razu poczuł dla niej ogromną sympatię tym bardziej, że był po paru przykrych rozmowach z Ewą i potrzebował chociaż trochę sympatii i akceptacji od innej dziewczyny. Ania ogromnie mu się spodobała. Niestety była tylko trzy dni, a potem musiała wracać do swojego domu. Przez te trzy dni dużo czasu spędzili wspólnie i znowu byli na kilku spacerach, tańczyli na wieczorku u Teresy i Haliny, całowali się, przekomarzali, a nawet parę razy udało się Leszkowi dotknąć wspaniałych piersi Ani. Cóż to były za przeżycia? Obecnie kiedy znacznie młodsi organizują "kółeczka seksualne" to nikt nawet nie potrafi sobie wyobrazić co wtedy Leszek przeżywał, ale to było piękne, proste, pełne uniesienia i szczęścia.
Niestety Ania wyjechała, a następnego dnia, autobusem PKS o 11.30 wyjechał także Leszek. Przyjechał do domu, a tutaj środek wielkiego prania. Wtedy wielkie pranie dla ich pięcioosobowej rodziny to było całodzienne wydarzenie i mogło się odbywać tylko wtedy, gdy mama miała wolne za pracę w niedzielę. Już poprzedniego dnia wszystkie rzeczy przewidziane do prania moczyły się w dwóch wielkich metalowych wannach i rano następnego dnia niewielkimi partiami wkładano pranie do pralki Frania i po kilkunastu minutach wykładano wyprane rzeczy do wypłukania do tych samych metalowych wanien. A to i tak było znacznie lepiej niż parę lat wcześniej, gdy jeszcze nie mieli Frani bo wówczas prano wszystko na metalowych tarkach umieszczonych w metalowych wannach, a była to ciężka i długotrwała praca. Teraz przynajmniej nie musieli używać tarek. Ale dziesiątki wiader wody musieli przynieść z podwórka z pompy oddalonej od domu o około dwudziestu metrów, a potem także po płukaniu wynieść tą wodę częściowo wiadrami, a resztę we wannach. I Leszek trafił akurat na wielkie płukanie wypranych już w dużej części rzeczy. Od razu mama zagoniła go do noszenia wody i wyżymania rzeczy po płukaniu. A potem musiał rozwiesić linki na podwórku, pomóc w rozwieszaniu prania i na koniec podeprzeć linki sztycami, tak aby na podwórku można było pod nimi przejść. Zaś wieczorem zdejmowali pranie, naciągali, składali, a następnego dnia do magla, gdzie Leszek przez dobre dwie godziny kręcił ogromną korbą i za jej pomocą poruszał wielki ciężki drewniany prostopadłościan skrzyni magla wałkujący nawinięte na drewniane wałki różne, wczoraj wyprane, rzeczy, wymagające maglowania. Musiał uważać bo gdyby się rozpędził i pudło spadłoby z prowadnic to wtedy była nielicha bieda i do ponownego uruchomienia urządzenia potrzeba by było dwóch tęgich mężczyzn. Na szczęście jemu się to nie zdarzyło, ale się zdarzało.
I tak to właśnie bywa, że z wielkich chwil szczęścia i uniesień często musimy szybko wracać do prozy życia. Tutaj ten kontrast był tak duży, że zapadł Leszkowi mocno w pamięci.
A potem jeszcze parę dni z podwórkowymi kumplami i ponowny wyjazd do Bydgoszczy, do nauki w czwartej klasie.
Nad Sanem, na przeciw ruin klasztoru - twierdzy, tutaj obozowali w sierpniu 1970 roku. |
Na Wielkiej Rawce w sierpniu 1970 roku. Następny odcinek |
niedziela, 1 lutego 2015
Warto przeczytać - 20
Aleksy Tołstoj "Piotr Pierwszy".
Powieść historyczna o drodze dojścia do władzy i początkach panowania największego cara Rosji, który zbudował prawdziwe podwaliny jej potęgi. Znajdujemy w tej powieści przebogaty obraz obyczajów i kultury rosyjskiej z przełomu XVII i XVIII wieku. Obyczajów, które Piotr I zaczął energicznie i z powodzeniem zmieniać. W ten wielki obraz budowy nowej Rosji wplecione są historie osób z otoczenia Piotra I, między innymi Aleksandra Daniłowicza Mieńszykowa, rodziny Browkinów, która w ciągu jednego pokolenia awansowała z dziadów na wielkich przemyslowców, ale najciekawsze są losy Leforta pochodzącego z niemieckiej mniejszości. To on w zasadzie ukształtował charakter cara Piotra I. Poznajemy losy miłości cara z Anną Mons, wywodzącą się także z niemieckiej mniejszości.
Bardzo ciekawa i pouczająca powieść.
Kiedy Rzeczpospolita zaczynała chylić się ku upadkowi, kiedy u u nas było coraz większe rozprzężenie, kołtuństwo, a dominowało warcholstwo magnatów i szlachty to w tym samym czasie Piotr I tworzył przyszłą potęgę Rosji, budując St. Petersburg i to na bagnach, kolonizował nowe ogromne połacie kraju, wprowadzał pierwszy prawdziwy przemysł i handel na szeroką skalę, ukracał samowolę bojarów oraz otaczał się ludźmi mądrymi i przedsiębiorczymi.
Czytając tą powieść żal mi było, że nie trafił się nam taki król.
Poprzedni post z tego cyklu.
Powieść historyczna o drodze dojścia do władzy i początkach panowania największego cara Rosji, który zbudował prawdziwe podwaliny jej potęgi. Znajdujemy w tej powieści przebogaty obraz obyczajów i kultury rosyjskiej z przełomu XVII i XVIII wieku. Obyczajów, które Piotr I zaczął energicznie i z powodzeniem zmieniać. W ten wielki obraz budowy nowej Rosji wplecione są historie osób z otoczenia Piotra I, między innymi Aleksandra Daniłowicza Mieńszykowa, rodziny Browkinów, która w ciągu jednego pokolenia awansowała z dziadów na wielkich przemyslowców, ale najciekawsze są losy Leforta pochodzącego z niemieckiej mniejszości. To on w zasadzie ukształtował charakter cara Piotra I. Poznajemy losy miłości cara z Anną Mons, wywodzącą się także z niemieckiej mniejszości.
Bardzo ciekawa i pouczająca powieść.
Kiedy Rzeczpospolita zaczynała chylić się ku upadkowi, kiedy u u nas było coraz większe rozprzężenie, kołtuństwo, a dominowało warcholstwo magnatów i szlachty to w tym samym czasie Piotr I tworzył przyszłą potęgę Rosji, budując St. Petersburg i to na bagnach, kolonizował nowe ogromne połacie kraju, wprowadzał pierwszy prawdziwy przemysł i handel na szeroką skalę, ukracał samowolę bojarów oraz otaczał się ludźmi mądrymi i przedsiębiorczymi.
Czytając tą powieść żal mi było, że nie trafił się nam taki król.
Poprzedni post z tego cyklu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)